Rozdział 1
Śnieg opadał z ciemnego nieba niczym mąka z niewidzialnego sita. Grim zaciskał szpony na parapecie wieży kościoła Świętego Jakuba i spoglądał na ulice Paryża. Śnieżne płatki kłuły mu twarz jak maleńkie okruchy lodu. Wiatr szarpał płaszcz, lodowatymi palcami przesuwał się po skrzydłach. Ciemna postać Grima niemal stapiała się z czernią nocy. Stał nieruchomo jak jeden z posągów zdobiących wieżę. Był jednak czymś więcej. Chłód przenikał przez płaszcz do jego kamiennej skóry, wyciągał z kończyn żar koszmaru, który, jak każdej przeklętej nocy ostatnich tygodni, znowu wyrwał go ze snu i wypędził na dwór.
W mieście panował cichy, niemal przyjazny spokój, nawet odgłosy ruchu ulicznego, nieprzerwanie pulsującego białymi oraz czerwonymi światłami, wydawały się Grimowi jakieś przytłumione. Każdy dźwięk głuszyła śnieżna pierzyna zalegająca na dachach i od tygodni wprawiająca ludzi w zachwyt, jak gdyby zwiastowała jakąś cudowną tajemnicę, która już wkrótce zostanie obwieszczona. Grim parsknął ze wzgardą. Ludzie!
To słowo zabrzmiało w jego myślach obco, sprawiając, że uniósł dłoń do kamiennej piersi. Poczuł w niej delikatne uderzenia swojego ludzkiego serca i znowu ogarnęło go to samo uczucie, co pewnej dawno minionej nocy, ponad dwieście lat temu, kiedy samotnie błądził po Italii, obcy, pozbawiony ojczyzny i w pełni świadom, że jest najbardziej samotną istotą na ziemi. Pod jego czołem zagnieździło się wówczas paraliżujące zimno, tępe, niepowstrzymane zwątpienie i niepokój. Sądził wówczas, że wie, czym jest samotność. A jednak się mylił. Teraz już od mniej więcej roku żył ze świadomością, że jest Hybrydem i wciąż czuł rozpadlinę w swoim wnętrzu, przepaść miedzy ludzkim jestestwem oraz byciem Innostotą, szczelinę ziejącą niczym mroczna otchłań. Wciąż żył między światami, rozdarty nienazwaną tęsknotą za każdym z nich. Początkowo wierzył, że ów konflikt skończy się wraz z wyjaśnieniem jego pochodzenia. Jednak minione miesiące nauczyły Grima czegoś innego. Różnił się od zwyczajnych Hybrydów, bo nie zrodził się w naturalny sposób, tylko został stworzony siłą magii, z kamienia i ciała. Nie był również Innostotą, przynależną cieniom Paryża, nie był człowiekiem, który mógłby poczuć się jak u siebie w którymś z ciepłych mieszkań śmiertelników. Był Gargulcem o ludzkim sercu.
Wziął głęboki oddech i uspokoił wzburzone myśli chłodnym ciężarem swojej kamiennej krwi. Śnieg na dachach błyszczał niczym jakaś obietnica. Grim chętnie oddałby się, chociażby na chwilę, ludzkim tęsknotom, marzeniom o magii i niesamowitości zaklętych w białych płatkach. Wirujące drobinki dawały złudzenie, że świat jest dobry. Grim jednak dobrze wiedział, że ów piękny blask to kłamstwo. Śnieg wcale nie był delikatnym czarodziejem, dobrym duchem z innego czasu, który przybył, aby uczynić świat człowieka cichszym oraz spokojnym. Śnieg zwiastował nieszczęście. To wraz z nim wszystko się zaczęło. Dokładnie pięć tygodni temu wśród ludzi pojawiło się Zło, bezgłośne i chłodne niczym śnieg wraz z którym przybyło i któremu tak chętnie dawali się oczarować śmiertelnicy. Głupcy, wszyscy, co do jednego.
Zaułkami Paryża prześlizgiwała się bezimienna groza, która jednak nie pozostawiała żadnych śladów – oprócz swoich ofiar. Znaleziono już trzydzieści pięć ciał, każdej nocy jedno, a żaden zabity nie zginął w sposób typowy dla ludzi. Z pewnością stała za tym jakaś Innostota. Cienioskrzydli z NGP dokładali wszelkich starań, by usunąć zwłoki, nim odnajdą je śmiertelnicy, ale nie zawsze im się to udawało i teraz w prasie bulwarowej mnożyły się spekulacje na temat serii zagadkowych morderstw. Brano pod uwagę również przyczyny nadnaturalne, takie jak niezwykłe formy wampiryzmu. Grim wiedział jednak, że z tymi morderstwami nie ma nic wspólnego żaden paryski krwiopijca. Tego rodzaju podejrzenia w sposób nieunikniony kierowały ludzką uwagę na skryty Innoświat. Było już tylko kwestią czasu, jak ludzie zaczną stawiać właściwe pytania i wpadną na trop ukrytej krainy, na straży której Grim miał obowiązek stać jako Cienioskrzydły oraz komendant Najwyższej Policji Gargulcowej. Musiał zatem być szybszy od ludzi. Musiał się dowiedzieć, co kryje się za morderstwami, i uczynić to nie tylko w interesie Innoświata. Jego opieki wymagali także ludzie – do których świata, jako Hybryd, należał przynajmniej w połowie. Od dawien dawna strzegł ich przed niebezpieczeństwami czającymi się w mrokach Innoświata. Kiedy zaś w jego życiu pojawiła się pewna młoda dziewczyna, a było to mniej więcej rok temu, ów wewnętrzny nakaz stał się wręcz przemożny. Kiedy pomyślał o Mii, ciało przeszedł mu ciepły dreszcz, zaraz jednak, wraz z paraliżującym zimnem, powróciło napięcie.
Grim puścił balustradę i wyciągnął z kieszeni pager. Nie miał żadnych wiadomości od Cienioskrzydłych, czujnie przemierzających noc i czekających tylko na okazję, aby pochwycić mordercę. Mordercę, który może właśnie w tej chwili znajdował sobie nową ofiarę. Grim zaczął niespokojnie przechadzać się tam i z powrotem. W pamięci przywołał twarze zmarłych, które, zastygłe na zdjęciach, pokrywały korkową tablicę w jego biurze i prześladowały go w snach. Ludzi tych znajdowano całkowicie pozbawionych krwi. A na dodatek, jak gdyby samo to nie było wystarczająco okropne, morderca wyłupywał im oczy. Jeszcze nigdy w życiu Grim nie spoglądał w tak mroczną otchłań, jak ta ziejąca z pustych oczodołów zmarłych. Wśród ofiar byli mężczyźni, kobiety i dzieci – brakowało jednak jakiegoś wzoru, jakiejkolwiek ukrytej wskazówki co do osoby mordercy. Wiedziano tylko, że ofiary wciąż żyły, kiedy pozbawiano je krwi. Umierały dopiero wtedy, gdy sprawca wyssał je już do cna. Na ich ciałach nie znaleziono żadnego zranienia, którym mogłaby ujść krew. Morderca musiał więc do jej wysysania używać jakiegoś szczególnego rodzaju magii. Jednak ani Szypułkoocy z wydziału zabezpieczania śladów, ani gargulcowi naukowcy oraz alchemicy nie zdołali do tej pory znaleźć w zwłokach jakichkolwiek pozostałości tej magii. Zupełnie, jakby tropiono widmo.
Ostry dźwięk pagera wyrwał Grima z zadumy. Przemknął wzrokiem po wiadomości, po czym rozpostarł skrzydła i uniósł się w powietrze. Płatki śniegu otoczyły go niczym roje świetlików, gdy płynął nad Île de la Cité w stronę celu. Z zawrotną prędkością sunął ponad rzędami domów Quartier Necker i bezgłośnie wylądował na wąskiej, bocznej uliczce nieopodal Gare Montparnasse. Wielopiętrowe kamienice wznosiły się po obu stronach ślepej uliczki, na końcu której widniało zapuszczone podwórze. Domy wyglądały w mroku nocy niczym odlane z ołowiu. Zmrożony śnieg trzeszczał pod stopami Grima zbliżającego się do dwóch Cienioskrzydłych, którzy wyszli mu naprzeciw z ciemności zaułka. Mieli postać płaskonosych czartów o maleńkich skrzydłach na plecach. Byli dosyć młodzi. Grim rozpoznał w nich rekrutów, przechodzących właśnie szkolenie, a kiedy się zatrzymali, dostrzegł w oczach Gargulców, jak bardzo są przejęci.
– Gdybyście stawali tak jak ołowiane żołnierzyki przed waszym królem, to inna sprawa – cicho zadudnił Grim – ale ja jestem Cienioskrzydłym, dokładnie takim jak wy. Nie musicie prężyć się przede mną, jakbyście połknęli kije, tylko dlatego, że od roku przed moim imieniem znajdują się słowa „komendant policji”. Stańcie swobodnie i opowiedzcie, co się stało.
Po tych słowach odwrócił się od rekrutów i ruszył uliczką. Aż nadto wyraźnie poczuł słodkawy, niesiony wiatrem zapach śmierci. Uznał więc, że musi się pospieszyć, chociaż wiedział, że i tak niczego już nie zmieni. Zjawił się za późno.
Rekruci szli za nim, zdając raport.
– Patrolowaliśmy okolice Rue d’Arsonval, kiedy poczuliśmy ziąb. Gdy zjawiliśmy się tutaj, wszystko wyglądało już tak jak teraz.
Grim uniósł szpony. Dotarł do krańca uliczki, gdzie obok trzech przepełnionych kubłów na śmieci wzniesiono schronienie z kartonów i gazet. Pomimo zimna potwornie cuchnęło odpadkami i szczurami. Na ziemi, na wpół pokryty zaśnieżonymi gazetami, leżał człowiek.
Grim zorientował się, że to kobieta. Leżała na brzuchu, ubrana w jakiś bezkształtny, brudny strój. Gargulec dotknął jej ramienia i usłyszał szelest gazet, które powpychała sobie pod ubranie dla ochrony przed zimnem. Nie musiał zbytnio się wysilać, by odwrócić kobietę na plecy. Ciało miała tak wątłe; ważyła niewiele więcej niż dziecko. Długie brązowe włosy opadały jej na twarz, całkiem zasłaniając rysy. Grim wyczuł napięcie u stojących obok rekrutów. Przez chwilę się wahał, po czym wyciągnął szpony i odgarnął włosy kobiety na bok.
Rekruci odsunęli się z westchnieniem. Jeden, z odgłosem krztuszenia się, przytknął dłoń do ust. Grim także wyczuł w sobie potężny przymus, aby się odwrócić – nie zrobił tego jednak. Teraz wyraźnie już widział kobietę, tak naprawdę to jeszcze dziewczynkę, mającą zaledwie jakieś czternaście, piętnaście lat. Usta miała popękane od chłodu i zimna, skórę policzków delikatną, bladą. Z pewnością nie żyła. Grim nigdy nie pojął, dlaczego niektórzy ludzie sądzili, że martwi wyglądają tak, jak gdyby spali. Na twarz zmarłej padała delikatna poświata, nadając jej łagodność, wręcz spokój. Tam, gdzie powinny być oczy, ziały dwie ciemne jamy, z których niczym łzy spływała krew. Grim poczuł wirującą w tych otchłaniach ciemność, jak gdyby puste oczodoły były kłębowiskami jadowitych węży. Przez chwilę zdawało mu się, że słyszy bicie serca dziewczyny, czuł jej pospieszny oddech, gdy uciekała przed mordercą. Jej strach wypełniał panującą wokół straszliwą ciszę. Płatki śniegu powoli opadały w czerń oczodołów, wydawało się, że chcą okryć dziewczynę śmiertelnym całunem.
– Panie komendancie – odezwał się jeden ze stojących obok rekrutów. – To był właśnie ten, którego szukamy, prawda?
Grim przytaknął.
– Wezwijcie ekipę zabezpieczającą ślady – wymamrotał. – I Niuchaczy. Może… – Umilkł i przyglądał się płatkom śniegu bezgłośnie opadającym na zwłoki. Pochylił się skupiony.
– Topią się – oznajmił cicho, potem wyciągnął szpony i dotknął palcem szyi dziewczyny. Z jej ciała promieniowało słabe, ledwie wyczuwalne ciepło. Grim podniósł się.
– Szybko – zagrzmiał, po czym odsunął rekrutów na kilka kroków. – Stwórzcie tarczę ochronną nade mną i dziewczyną, na wypadek, gdyby uchodziła stąd jakaś magia. Nie chcemy przecież ściągnąć na siebie ludzkiej uwagi. Nie pozwólcie tej barierze opaść i przede wszystkim – ani słowa.
Rekruci przytaknęli pospiesznie i utworzyli tarczę, która rozpostarła się nad Grimem oraz dziewczyną niczym bańka z drżącego, niebieskiego światła. Śnieg, spadający na magiczną powłokę, topił się z sykiem.
Grim przyklęknął na jedno kolano, ułożył głowę zabitej na swoim łonie i szponami dotknął jej skroni. Ludzie stanowili coś więcej niż tylko zbiór części, nawet jeżeli zewnętrzna powłoka ulegała śmierci, pewne mniej uchwytne elementy potrzebowały więcej czasu, aby opuścić swoje ulubione schronienie. Ludzie nazywali takie rzeczy wspomnieniami, snami, myślami – wszystkim, co wytworzyła za życia zdruzgotana teraz ludzka świadomość. Grim wziął głęboki oddech. Może zdoła złożyć jakoś te okruchy i odnaleźć fragment, który ukaże mu ostatnie chwile dziewczyny.
Zamknął oczy, po czym wezwał wyższą magię, która rozprzestrzeniła się w jego ciele złotym woalem światła. Poczuł delikatne świerzbienie koniuszków palców, uwalniane przez czar, który jak ciepły powiew wdarł się w chłód nieruchomego ciała zmarłej, pociągając za sobą świadomość Grima. Na chwilę ogarnęły go chłód i ciemność. Ofiara wydzielała kwaśny odór rozkładu. Pojawił się ruchomy obraz, na którym Gargulec rozpoznał martwą dziewczynę. Miała około siedmiu lat i biegła po rozsłonecznionej łące. Ktoś ją gonił, zanim jednak Grim rozpoznał kto, łąka zniknęła w szarej mgle. Z ciemności wyłoniły się dalsze obrazy, migotały i gnały ku niemu niczym rozpędzone pociągi. Kontury miały zamglone, niektóre z nich ledwie dawało się rozpoznać, inne rozpadały się w bezgłośnie wirujący pył, nim Grim zdążył się przyjrzeć. Wyczuwał cienie, które, niewidoczne w ciemności, czaiły się dookoła. Chłód śmierci sięgał ku niemu zachłannymi szponami. Magiczne posyłanie własnej świadomości do martwego ciała nie było bezpieczne. Teraz Grima paraliżował ziąb. Kusił, przyzywał do siebie, a Gargulec wiedział, że musi się wycofać. Już miał zakończyć czar, gdy nagle pomknął ku niemu niezwykle jasny obraz. Kontury wizji były wyraźne, a towarzyszący jej dźwięk zmroził Grimowi krew w żyłach. Obraz niósł ostatni, przedśmiertny krzyk dziewczyny. Gargulec zwalczył chłód i rzucił się do przodu, w sam środek obrazu pokazującego uliczkę, na której leżała ofiara.
Grim twardo uderzył o ziemię. Wylądował na tej samej uliczce, zniknęli z niej jednak Cienioskrzydli, zniknęła też dziewczyna. Nocne schronienie z gazet stało nienaruszone, szczury buszowały wśród śmieci. Wyczuwał zapach ich oszronionej sierści, a chłód powietrza wydawał mu się tak realny, że z trudem wierzył, że jedynie podąża za wspomnieniem, że wszystko to tylko iluzje. W rzeczywistości przecież nadal siedział na kupce gazet, z głową dziewczyny na kolanach i czuł, jak na jego ciele kładą się cienie śmierci. Wstał i zobaczył, że nie pozostawia na śniegu żadnego śladu – jednocześnie tu był i go nie było. Z jakiegoś powodu ta myśl go uspokajała.
Usłyszał tupot nóg. Dziewczyna biegła po bruku przyległej ulicy. Skręciła za róg. Jej włosy tańczyły w rytm kroków, przeskakiwała zamarznięte kałuże niczym małe dziecko. W dłoni trzymała plastikową torebkę. Grima przeszedł dreszcz. Włosy dziewczyny w zwolnionym tempie przepłynęły przez jego szpony. Oczy miała granatowe niczym niebo w rozgwieżdżoną noc. Serce Gargulca zatrzymało się na chwilę, bo w spojrzeniu dziewczyny było coś, co znał – co mieszkało także w oczach Mii. Jakaś ciemna, natarczywa tęsknota za czymś, czego nie sposób opisać słowami. Mia. Jej imię sprawiło, że Grim zadrżał. A co, gdyby na miejscu tej dziewczyny znalazła się właśnie Mia? A co, gdyby to właśnie ją dopadł morderca? Grim poczuł, że coś się w nim zaciska, nie potrafił znieść podobnej myśli. Przygryzł wargi, aż poczuł krew i zepchnął swoje uczucia do najbardziej odległego zakątka świadomości. Z trudem skupił się na dziewczynie.
Właśnie wzięła ze stosu dwie gazety i uklękła na nich. Z torby wytrząsnęła na gazety puszkę ravioli oraz butelkę wódki.
Grim wiedział, że alkohol to dobry sposób na chłód, wiedział także, że dziewczyna zje ravioli na zimno, bo nie miała przy sobie żadnego źródła ognia. Poczuł żal, patrząc, jak zaczyna otwierać puszkę zakrzywionym śrubokrętem. Jej palce były czerwone z zimna. Gargulec zbliżył się, bezgłośnie stanął przed nieszczęsną i tchnął ku niej czar ciepła. Na chwilę uniosła wzrok i spojrzała prosto na Grima. Oczywiście tak naprawdę go nie widziała. Nic, co robił, nie mogło już zmienić tego wspomnienia. A jednak – spojrzała na niego. Grim odwzajemnił spojrzenie, które przenikało go na wskroś, spojrzenie jak gdyby z innego świata, wzrok niosący niedostępną dla niego wiedzę. Płatki śniegu tkwiły we włosach dziewczyny, tonęły w puszce ze wstrętną zawartością. Przez jej twarz przemknęło zdziwienie, czyniąc ją jeszcze młodszą. A potem, tak nagle, uśmiechnęła się.
I w tej samej chwili Grim poczuł chłód. Śmiertelnie groźny ziąb skradał się uliczką w stronę dziewczyny. Uśmiech zamarł na jej ustach. Spojrzała poprzez Grima, zdawało się, że coś za nim dostrzegła – coś albo kogoś, kto ją wystraszył. Upuściła puszkę, nadal jednak ściskała śrubokręt. Grim zobaczył, że mocno zaciska na nim palce. Najwyraźniej miała już do czynienia z różnymi napastnikami, wiedziała, że to, co stoi na skraju uliczki, wcale nie ma dobrych zamiarów. Gargulec poczuł, jak po plecach przepływa mu chłód i przez chwilę nie wiedział, czy pochodzi on od mordercy, czy może sięga po niego bezlitosna ręka śmierci. Zmusił się, aby nie zwracać uwagi na siebie, tylko skupił się na dziewczynie. Powietrze rozcinały kroki. W oczach nieznajomej widać było niedowierzanie, a także swoistą fascynację.
Grim poczuł krew buzującą mu w żyłach niczym wrzący strumień lawy. Wstał, kiedy jednak chciał się odwrócić, okazało się, że ciało już go nie słucha. Jak gdyby rzucono na niego urok uniemożliwiający jakikolwiek ruch. Wstrzymując oddech, przywołał swoją magię, jednak się nie pojawiła.
Zamiast niej poczuł lodowate tchnienie przesuwające mu się po policzkach niby oddech jakiegoś potwora i ciągnące ku dziewczynie jako czarna mgła. Zobaczył, że z oparów wysuwają się szpony, szponiaste palce tak zniekształcone, że prawie nie do rozpoznania. Sięgały ku dziewczynie, nakłaniając ją, by wstała. Poczuł mordercę stojącego dokładnie za nim i instynktownie pojął, że jeszcze nigdy nie spotkał podobnej istoty. Jej żyłami nie płynęło życie, nawet nie płynęła nimi nieumarła krew. Poczuł grobowy ziąb magii, która wydobywała się z każdego pora ciała; dźgał teraz Grima zatrutymi strzałami. Ciemność za Gargulcem wzbierała, sądził, że prawie słyszy kuszące głosy, jakimi mrok wzywa ku sobie ofiary, i ledwie był w stanie znieść spojrzenie oczu dziewczyny, w których nie było już nic oprócz bezrozumnego zdumienia.
Grim bezgłośnie się do niej zbliżył. Przez chwilę miał wrażenie, że go zobaczyła, potem coś w niej rozdarło zasłonę oszołomienia i krzyknęło – krzyknęło, bez otwierania ust, i to tak głośno, że Grim aż się przeraził. W następnej chwili jakieś szpony przeniknęły mu ciało, zupełnie tak, jak gdyby składały się z dymu. Ujrzał dłoń podobną do ludzkiej, z czarnymi paznokciami i pokrytą niewielkimi bliznami, która bez litości zaciskała się na gardle dziewczyny. W spojrzeniu ofiary pojawiło się straszliwe przerażenie, kiedy, spoglądając poprzez Grima, rozpoznała swojego mordercę. Patrzyła na niego z bezradną rozpaczą, a wyraz jej twarzy stanowił jedyny krzyk, do którego była jeszcze zdolna.
Grim wzdrygnął się, kiedy morderca zabrał dziewczynę z jego pola widzenia. Poczuł, że wbrew swojej woli przybiera ludzkie kształty. Ogłuszająco runęły na niego odgłosy ludzkiego ciała, szmer krwi oraz bicie serca, którego dźwięk zazwyczaj pozostawał wewnątrz, tłumiony kamiennym ciałem. Jakieś straszliwe głosy przyzywały go poprzez pękniętą pierś, tę przepaść między człowiekiem a Gargulcem. Słyszał, jak gdzieś z tyłu tamta dziewczyna krztusi się. Aż nazbyt wyraźnie docierał do niego metaliczny szczęk noża i odrażający dźwięk towarzyszący wyłupywaniu oczu. Poczuł ból dziewczyny smagający mu czaszkę niczym ostre błyskawice. Spanikowany, nabrał powietrza. Z gardła mordowanej wydobył się zduszony dźwięk. Nie mogła krzyczeć, bo nie pozwalała jej na to magia zabójcy, całą swoją mocą wysysająca krew z jej ciała. Grim poczuł ciemność sięgającą ku dziewczynie grobowym ziąbem. Mrok sięgał także po niego. Ze wszystkich sił wdusił się z powrotem w postać Gargulca. Chłód kamiennego ciała zamknął pęknięcie na piersi, zabierając ze sobą wszelki ból. Jeszcze raz usłyszał za plecami charkot dziewczyny, dźwięk wydobywał się jak gdyby zza tysiąca zasłon. Potem zapadła cisza.
Z kości Grima zniknęła ociężałość, za to na jego czoło wślizgnęło się coś zupełnie innego – coś, co sprawiło, że aż przeszły go dreszcze. Na uliczkę przybyła śmierć. Dobrze o tym wiedział, bo tylko śmierć muska czarnymi piórami po nieruchomych policzkach, barwiąc je szarością. Grim czuł uderzenia jej skrzydeł.
Nie oddychał, kiedy odwrócił się w stronę martwej dziewczyny. Morderca już zniknął, ale Gargulec właściwie przestał się nim przejmować. Wpatrywał się w puste oczodoły dziewczyny o bladej skórze i twarzy, którą od tej chwili rozpoznałby wśród tysięcy innych. To nie było oblicze kogoś obcego. Na śniegu leżała martwa Mia. Tam, gdzie powinna mieć oczy, ziały dwie ciemne jamy, z których niczym łzy ściekała krew. Grim poczuł ciemność tańczącą w tych otchłaniach. Nie potrafił się ruszyć, patrzył jak otępiały na płatki śniegu kładące się na twarzy Mii, jak gdyby chciały rozpostrzeć na niej śmiertelny całun i wreszcie poczuł swój ryk dobywający się z głębin kamiennej piersi.
Wrzask rozdarł pętający go urok. Grim potknął się – i jak długi padł obok swojego łóżka. Rozejrzał się, oddychając ciężko.
To był sen.
To mu się przyśniło.
Znajdował się we własnej sypialni, w kamiennym kominku płonął ogień, a obok spała Mia. Grim przetarł oczy. Inaczej niż we śnie nadal miał ludzkie kształty. Szybko przybrał chłodną postać Gargulca. Gdyby to były tylko jakieś przeklęte koszmary, a nie przerażające odbicia rzeczywistości, powstające od samego początku serii zabójstw. Podobne sny nawiedzały go już od tygodni, aż po najdrobniejsze szczegóły zgodne z rzeczywistością, wyjąwszy tylko zabitych, przybierających postać zgodną z jego lękami – oraz mordercę. Grim ciągle spotykał go w snach, ale nigdy twarzą w twarz i zawsze pod inną, tylko przeczuwaną postacią.
Podniósł się, zataczając nieznacznie, po czym ruszył w stronę łóżka Mii. Również ona niewiele spała w ciągu ostatnich tygodni. Wyglądała na zmęczoną oraz wyczerpaną i jak zawsze, gdy na nią patrzył, przebiegł go dreszcz czułości. Delikatnie pogłaskał dziewczynę po czole. Gdyby morderca chociaż się do niej zbliżył, to jego dotychczasowe zbrodnie wydadzą się niewinną zabawą przy tym, co Grim mu zrobi.
Miał już właśnie ruszać do swojej wieży, aby jak we śnie, patrolować okolicę, przechadzając się po śniegu, kiedy nagle usłyszał piskliwy dźwięk. Mia drgnęła, ale się nie obudziła. Grim szybko chwycił pager, przeczytał kilka linijek. Z ponurą miną nałożył płaszcz. Rzeczywistość dogoniła jego sen, jak już zresztą często bywało w minionych dniach. Nadszedł czas, aby wreszcie położyć kres temu koszmarowi. Już wystarczająco długo morderca się ukrywał. Znajdzie go jeszcze tej nocy.
Rozdział 2
Chłód przesunął się po twarzy Mii niczym czarne skrzydło, budząc ją. Jeszcze zanim otworzyła oczy, pomacała drugą stronę łóżka. Zanim dotknęła chłodnego prześcieradła, wiedziała już, że Grima tam nie ma. Przypuszczalnie obudził go koszmarny sen, jeden z tych straszliwych obrazów od tygodni prześladujących go i nie dających mu spać. Zmęczona sięgnęła po budzik. Zobaczyła, że dochodzi północ. Za kilka minut i tak musiałaby wstawać. Wzdychając, wyłączyła budzik, zeszła z łóżka i pozwoliła, aby ciężar senności spłynął z niej niczym woda. Ogień w kominku już się wypalił, popiół żarzył się w półmroku. Migotało też światło małych elfów z witraża, rzucając czerwony poblask na stojące wzdłuż ścian regały z książkami.
Mia po cichu wskoczyła w ubranie: sięgającą ziemi tiulową spódnicę i obcisłą bluzkę. Włożyła płaszcz, po czym wyszła z pokoju. Pochodnie rozświetlały korytarz obok kościoła, dawno temu przeniesionego przez Grima pod ziemię. Mia dobrze pamiętała, jak zimne wydawały jej się kiedyś te mury. Wciąż jeszcze, pomimo magicznego ognia, przez potężną nawę główną i przejścia wiały upiorne przeciągi. Mia dotknęła migoczącego włącznika obok jednych z drzwi po drugiej stronie korytarza i uruchomiła świetlistą kolumnę magicznej windy, która delikatnie uniosła ją na wieżę kościoła Świętego Jakuba.
Śnieg skrzypiał pod jej stopami, gdy podchodziła do blanków, a wiatr owiewał szyję lodowatym chłodem. Spojrzała ponad ulicami Paryża. Zmarznięta i trzęsąca się z zimna, przez chwilę miała wrażenie, że ciemność z uliczek i tylnych podwórzy wpłynęła razem z wdychanym powietrzem aż do jej najgłębszej głębi i wypełniła ją po ostatni zakamarek jestestwa. Zastanowiła się, gdzie może być teraz Grim, i położyła dłoń na jednym z odcisków szponów pozostawionych w śniegu zalegającym platformę wieży. Przez moment zatęskniła za wiosną – kiedy Grima jeszcze nie nawiedzały koszmary i nie musiał każdej nocy patrzeć w twarz okropnościom, już od tygodni nawiedzającym Paryż. Wiosną byli szczęśliwi. Grim pokazywał jej ukryte rejony Innoświata, Królestwo Cieni pod Paryżem, gdzie poznała Remiego, oraz ukryte groty elfów w Bois de Boulogne. Z kolei ona oprowadzała go po świecie ludzi. Poszli razem do kina i do restauracji. Śmiała się z zachwyconych spojrzeń Grima – tego wzroku, jakim przyglądał się światu ludzi niczym jakiejś obcej zagadce, jednocześnie niedowierzająco, ale i z fascynacją. Pomyślała o włosach Grima, które, gdy przyjmował ludzką postać, stawały się takie miękkie w dotyku, a także o jego oczach, wciąż czarnych niczym noc, niezależnie od postaci, jaką przybierał – Gargulca, człowieka czy Hybryda. W wiosenne noce latali ponad Paryżem. Mia znowu usłyszała skrzydła Grima przecinające powietrze i poczuła jego oddech na swoich ustach, kiedy lądowali gdzieś wysoko, na jakimś wieżowcu. Pomyślała o tym, jak w pierwsze ciepłe noce roku urządzali z Grimem pikniki, otoczeni magicznymi pochodniami, albo jak w jego podziemnym ogrodzie przyglądali się fluorescencyjnym roślinom oraz robaczkom świętojańskim, żyjącym pod stropami jaskiń i zmieniającym je w rozgwieżdżone niebo. Ojczyzna Grima stał się także jej domem. Polubiła przebywanie wraz nim w owym miejscu między dniem a nocą, azylu pomiędzy światami. Przez kilka miesięcy zdawało się jej, że przebywają w jakiejś doskonałej przestrzeni, otoczeni przez drżące światło, zupełnie jakby byli wewnątrz mydlanej bańki. Z jej początkowego zakochania zaczynało wyłaniać się uczucie głębsze – zaufanie i niczym drogocenny kwiat przeciskało się ku światłu poprzez ciemności czasu. Wciąż na myśl o Grimie przechodził ją dreszcz sprawiający, że się uśmiechała. Jednak mydlane bańki w końcu pękają. Pewnego dnia z całą mocą powróciła rzeczywistość – właśnie tego dnia, w którym zaczęły się zabójstwa.
Dotarły do niej głuche uderzenia kościelnego zegara. Wybiła północ. Wraz z tym dźwiękiem Mię ścisnął w dołku niepokój, niby jakiś chłodny ciężar tkwiący w żołądku. Potrafiła sobie wyobrazić okropności przemykające tej nocy po ulicach Paryża, ale miała też swoje plany. Szykowała coś, czego nie można było odroczyć.
Wróciła do windy, kazała unieść się piętro niżej i opuściła wieżę. Musiała się spieszyć, aby jeszcze złapać ostatnie metro. Śnieg na schodach wiodących na stację Châtelet przemienił się w grząską breję. Światło dworca oślepiało; musiała zmrużyć powieki. Na peronie czekało niewiele osób. Mia rozpoznała wilkołaka ukrytego pod postacią muskularnego mężczyzny w kombinezonie budowlańca i szybko się odwróciła. Nie miała zamiaru po nocy zawierać znajomości z jakimś likantropem. Ostatnie spotkanie z tymi stworzeniami miało miejsce na tyle niedawno, aby dobrze pamiętała, jakie potrafią być niebezpieczne.
Wyczuła w powietrzu napięcie i zauważyła prawie niedostrzegalne spłoszone spojrzenia ludzi oczekujących na pociąg. Bali się i było to zrozumiałe. Od tygodni w gazetach dominował jeden temat: zabójstwa w Paryżu. I nawet jeśli policja gorączkowo poszukiwała sprawcy, a niezliczone media przekonywały mieszkańców, że mogą czuć się bezpiecznie, jedno stawało się jasne jak słońce – działo się coś, czego nie dawało się określić słowami, coś dziwnego, nadprzyrodzonego, sprawiającego, że ich solidnie umocowany i zdawałoby się bezpieczny świat zadrżał w posadach. Metro z pędem wjechało na dworzec. Wśród oczekujących, jeszcze przed chwilą stojących bez ruchu, zapanowało ożywienie. Mia usadowiła się przy oknie, oparła głowę o chłodną szybę. Twarze zabitych migały przed nią niczym światła w tunelu przesuwające się za drzwiami pociągu. Widziała zdjęcia w biurze Grima i chociaż drżała na myśl o okropnych okolicznościach śmierci tych ludzi, przede wszystkim czuła smutek oraz ból, jaki niewątpliwie dotykał bliskich ofiar. Wiedziała, czym jest strata ukochanych osób.
Zadumana, przesiadła się na inną linię metra, potem jeszcze raz zmieniła kierunek podróży i wreszcie dotarła na stację Blanche w dzielnicy Montmartre. Pospiesznie opuściła peron, po czym szybkim krokiem wbiegła na górę, na Boulevard de Clichy. Niedługo potem poczuła pod stopami stalowy most rozpięty ponad Cimetière Montmartre, lekko wibrujący od natężonego ruchu. Zatrzymała się przed bramą cmentarza, rozejrzała dyskretnie, nie ujrzała jednak żadnego przechodnia. Wyciągnęła z kieszeni wytrych, aby otworzyć drzwi, i wtedy usłyszała rozbrzmiewający echem głos swojego brata. Nie potrzebuję żadnej pomocy. Tak właśnie powiedział Jakub, gdy mniej więcej rok temu otworzył bramę Jardin des Plantes, korzystając tylko z magicznej siły. Także Mia bez problemu mogłaby włamać się, używając czarów, jednak jakaś jej cząstka się przed tym broniła. To, co zamierzała teraz zrobić, stanowiło pewien rytuał, a włamanie do niego należało.
Bezgłośnie odsunęła drzwi i przemknęła obok rzędów grobowców. Stary Maurice odszedł na emeryturę minionej zimy, a nowy nocny stróż rzadko odchodził od swojej pakamery dalej niż na kilka kroków. Mia dobrze pamiętała noc sprzed mniej więcej roku, kiedy rozpoczęła się jej przygoda z Innoświatem. Noc na cmentarzu, kiedy to po raz pierwszy zetknęła się z pochodzącymi stamtąd stworzeniami. Wtedy się bała, o tak, bała się wręcz śmiertelnie. Wciąż jeszcze czuła na karku dreszcze, kiedy widziała ciemność niektórych grobowców. Ten mrok zdający się czekać, by wystrzeliła z niego przegniła ręka i wydusiła życie z jakiegoś lekkomyślnego śmiertelnika. Mia przesunęła lodowy czar do lewej dłoni. Już nie była bezbronną dziewczynką jak rok temu. Teraz była Hartydką, Widzącą Możliwe, wyszkoloną w magii – i żadnemu kościotrupowi nie uda się zaciągnąć jej do krainy umarłych.
Dotarła do sękatego dębu, którego korzenie wciąż oblepione były woskiem z jej świec. Nocami często przychodziła w to miejsce. Kucała pod szumiącym sklepieniem z liści i spoglądała na grób swojego ojca, Lucasa. Patrzyła na jego popiersie, które nigdy nie wyglądało tak samo. Niekiedy pachniało farbą olejną oraz letnim wiatrem – woniami, jakie przylgnęły do ojca za życia. Także i teraz usadowiła się pod dębem, przez chwilę przyglądała się popiersiu, a potem opuściła wzrok. Raz do roku, w rocznicę śmierci ojca, rysowała jego wizerunek – dokładnie tak jak on, za życia, w każde urodziny córki malował jej portret. Żebyśmy o sobie pamiętali, usłyszała szept ojca. Tej nocy Mia nie zjawiła się jednak tutaj ze względu na Lucasa.
Nagle poczuła, że serce bije jej mocniej. Wiatr omiótł ją upiornymi głosami, a śnieg leżący na grobach zamigotał srebrem, jak gdyby odbiło się w nim światło księżyca. Powoli wyciągnęła z torby blok rysunkowy, przewertowała go, aż trafiła na czystą stronę. Potem uniosła głowę i przyjrzała się popiersiu na grobie brata. Jakub odszedł przed rokiem. Jego ciało na tym świecie poniosło śmierć, zaś dusza, za pomocą magicznych rytuałów, trafiła do drugiego świata, aby móc stamtąd kiedyś powrócić. Przypomniała sobie ostatnie słowa, jakie ze sobą zamienili, kiedy z pomocą Grima powędrowała przez Międzyświat, żeby raz jeszcze zobaczyć brata. Czy możesz powrócić? Jakub się zaśmiał. Ten śmiech wciąż nawiedzał ją w snach, szelmowski, a zarazem pełen zwątpienia, stanowiący odpowiedź wyraźniejszą od jakichkolwiek słów. Wszystko jest możliwe, odparł, cytując ojca. Pewnego dnia. Od tamtej pory Mia już więcej o nim nie słyszała.
Przyglądała się delikatnym rysom twarzy brata, zmierzwionym włosom i oczom, w których zebrały się cienie nocy. Korzystając z pomocy Grima, zleciła wykonanie popiersia brata najlepszemu rzeźbiarzowi Ghrogonii, ten zaś przeszedł sam siebie. Często wydawało się jej, że popiersie porusza ustami, jak gdyby się śmiało, czasem nawet sądziła, że słyszy śmiech brata. Wyciągnęła ołówek i zaczęła szkicować. Miała wrażenie, że cienie z jego spojrzenia poprzez jej dłoń spływają na papier, a w głowie znowu rozbrzmiał jego głos. Mio, narzędziem Hartydów jest sztuka. Nic tak szybko nie daje mata ignorancji, jak lot ponad własnym horyzontem – a na to pozwala fantazja, podstawa kreatywności i grunt dla wolności. Aby jednak wzbić się do takiego lotu, ludzie muszą dopuścić fantazję do swojego serca. Wtedy sztuka może ich odmienić – zwrócić ku innemu światu, który pozostaje ukryty przed naszymi oczami. Sztuka budzi i uwalnia marzenia. A w marzeniach ludzie wrócą do Innoświata, który zawsze stanowił ich część.
Mia przestała poruszać ołówkiem i lekko kiwnęła głową. Po zniknięciu Jakuba była jedyną znaną Hartydką. Teraz jej misją stało się zaznajomienie ludzi z Innoświatem – jeżeli chciała, by kiedykolwiek spełniło się marzenie ojca i brata – przełamanie Czaru Zapomnienia rozpostartego nad światem ludzi, czaru ukrywającego oraz zniekształcającego przed ich oczami Innoświat wraz z zamieszkującymi go istotami. Mia wierzyła, że pewnego dnia ludzie będą zdolni do życia w pokoju z Innoświatem, a ona się do tego przyłoży.
Przy wsparciu Lyskiana, księcia paryskich wampirów, przygotowywała w Luwrze wystawę artefaktów Innoświata. Oficjalnie eksponaty stanowiły część zbiorów Lyskiana, który wśród ludzkich mieszkańców miasta uchodził za hojnego oraz bardzo bogatego kolekcjonera sztuki. W rzeczywistości jednak pochodziły z Innoświata, a przede wszystkim z Ghrogonii – miasta rozciągającego się głęboko pod ulicami Paryża, o którego istnieniu ludzie nie mieli pojęcia. Trudno jednak było oprzeć się urokowi częściowo magicznych przedmiotów, pochodzących z nieznanych stron, nawet jeżeli nie do końca pojmowało się ich cudowność. Przemawiały swoim własnym językiem, który nie był słyszalny lecz wyczuwalny, bez słów potrafiący oznajmić ludziom, co jest, a co nie jest prawdą. Swoją poezją zdołałyby przypomnieć ludziom o zagubionym świecie niczym o jakimś zapomnianym marzeniu – i może obudzić w nich tęsknotę, która kiedyś umożliwi zjednoczenie świata ponad wszelkimi granicami. Mia poczuła euforię wzbierającą w niej niczym potężną falą na samą myśl o tym. Ale jednocześnie w cieniach umysłu czaił się także złowrogi jad, bestia o imieniu Zwątpienie, szepcząca do uszu słowa obezwładniające i pozbawiające sił. Wśród Innostot z Ghrogonii nie brakło krytyków powolnego wprowadzania ludzi do Innoświata, dziewczynie czasem z trudem udawało się im przeciwstawić. Szczególnie konserwatywne okazały się Gargulce, które pomimo otwarcia Senatu dla wszystkich Innostot – co miało miejsce minionej zimy – wciąż jeszcze stanowiły większość wśród senatorów. Wątpiły w ludzi. W parlamencie stale wysuwano różne propozycje, mające na celu uniemożliwienie planowanej wystawy i chociaż król Mourier wciąż je odrzucał, Gargulce odnosiły się do Mii z jawną nieufnością. Nie mogła brać im tego za złe. Była przecież człowiekiem, wiedziała, co w dawnych czasach ludzie uczynili Innoświatowi i sama miewała wątpliwości, czy dobrze robi. Złośliwe spojrzenia kłuły ją jak szpilki, uważała jednak, że aby świat się zjednoczył, muszą zmienić się nie tylko ludzie, bo nie tylko oni stoją za niewidzialnym murem. Niektóre Innostoty także okopały się za strachem i niewiarą. Niełatwo przełamać taką barierę.
Mia poczuła we włosach zimny wiatr. Usłyszała szum liści. W tym miejscu Jakub był bardzo blisko niej – Jakub, nieznający zwątpienia. Nie przypominała brata, który przez lata wiedzę o swoim hartydztwie trzymał jedynie dla siebie, który żywił nadzieję, że zjednoczy świat, który wierzył w ludzi zawsze i bez najmniejszych wątpliwości. Mii brakło jego nieograniczonej pewności siebie, niewzruszonej wiary, a chociaż z całym przekonaniem starała się kontynuować misję brata, niekiedy z wielkim trudem dźwigała na barkach tę hartydzką odpowiedzialność. Często przychodziła w to miejsce, aby porozmawiać z Jakubem, nie na głos, tylko w myślach. Czasem miała wrażenie, że jej odpowiada. Zwierzała mu się ze wszystkich wątpliwości, z lęków, ze wszystkiego, o czym nie rozmawiała z nikim innym, nawet z Grimem. Bo Grim, chociaż też marzył o zjednoczonym świecie, w głębi duszy pozostawał Innostotą nieufającym ludziom.
Mia wstrzymała oddech. Jakub znalazł się daleko stąd, zagubiony gdzieś w obcym świecie i nikt nie potrafił powiedzieć, kiedy, jeśli w ogóle, powróci do świata ludzi. Ona jednak miała swoją misję – misję Hartydki. A jeżeli pewnego dnia brat do niej powróci, będzie mógł być z niej dumny.
Pochyliła się, aby dotknąć popiersia Jakuba, i wyczuła delikatne migotanie magii gęsto wypełniającej powietrze ponad jego grobem. Wsunęła blok oraz ołówek do plecaka, przykucnęła obok grobu i wyciągnęła dłoń. Bez trudu zagłębiła palce w zimną ziemię spulchnioną magiczną siłą.
Nagle odskoczyła, bo miała wrażenie, jakby właśnie złapała stertę gnijących wnętrzności. Jej spojrzenie przesunęło się po nienaruszonej pokrywie śniegu na mogile. Żadnych zewnętrznych zmian. Żadnych odcisków stóp. Nic. Nerwowo przesunęła po twarzy dłonią ubrudzoną ziemią. Odsunęła rękę i na chwilę zastygła bez ruchu. Okruchy myśli pędziły jej przez głowę, prowadząc do szalonego wniosku: ten grób został w magiczny sposób otwarty. Od środka.
Prawa dłoń Mii zadrżała, gdy posłała do palców czar. Pochyliła się. Z wolna przesunęła dłonią nad grobem. Zamknęła oczy, czując, jak magia wciska się w królestwo ziemi. Magiczne impulsy w nieregularnym rytmie stukały w palce, napotykając przeszkody z kamyków, małych zwierząt i korzeni, aż wreszcie twardo uderzyły o trumnę.
Mia wzdrygnęła się. Na moment przeniosła się myślami w czasie, kiedy przed rokiem stała nad grobem brata, patrząc, jak trumna opuszczana jest do ziemi. Padało, wszystko było wilgotne i zdawało się nierzeczywiste, a jednoczesne tak wyraźne, że ledwie potrafiła to znieść. Znowu poczuła w piersi ból, któremu tak długo nie pozwalała doprowadzać się do płaczu. Odetchnęła powoli. Nie miała czasu, aby myśleć teraz o przeszłości.
W skupieniu poruszyła palcami i pozwoliła czarowi przecisnąć się przez drewno. Poczuła, jak prześlizguje się przez sukno obicia. Dłoń zaczęła jej drżeć. Przez chwilę stanęło jej przed oczami martwe ciało brata, prawie czuła, jak palcami przesuwa po jego twarzy. Musiała użyć wszystkich sił, aby odsunąć ten obraz. Bez tchu wsunęła czar głębiej, a wtedy uderzyła o dno trumny.
Mia z drżeniem spojrzała na popiersie Jakuba.
Trumna była pusta.
Rozdział 3
Grim przeleciał ponad ciągiem domów w dzielnicy Auteuil, złożył skrzydła i wsunął się przez rozbite okno na trzecim piętrze pałacyku. Bezgłośnie wylądował w odświętnie oświetlonej sali, gdzie czekało już na niego trzech Cienioskrzydłych. Walli, kamienny niedźwiedź, Vladik, pogromca demonów z Węgier, oraz Kronk, który wraz z Grimem stłumił bunt demonów z Pragi – wszyscy byli jego towarzyszami z poprzednich bitew, bohaterami dawnych czasów, którzy w swoim długim życiu widzieli już wiele okropieństw. Teraz stali nieruchomo niczym posągi obok ciała jakiegoś mniej więcej czterdziestoletniego mężczyzny. Grim z pełną wyrazistością odczuł wstrząs wywołany straszliwą śmiercią tego człowieka. Zabity leżał na brzuchu, a Grim cieszył się, że nie musi spoglądać mu w twarz.
Stopy Kronka zazgrzytały na drobinach potłuczonego szkła, gdy zbliżał się do Grima.
– Kiedy usłyszeliśmy krzyki ofiary, byliśmy całkiem niedaleko – wychrypiał ponurym głosem. – Po kilku chwilach dotarliśmy na miejsce zdarzenia i zastaliśmy wszystko tak jak teraz. Nic się nie zmieniło. Również chłód, który, odkąd tu weszliśmy, utrzymuje się na tym samym poziomie.
Kąciki ust Kronka drgnęły porozumiewawczo i Grim od razu się domyślił, co stary druh chciał mu przekazać. Sam również wyczuwał ten lodowaty ziąb, znany mu już z innych miejsc podobnych zbrodni. Wcześniej jednak był znacznie słabszy, poza tym w poprzednich przypadkach gwałtownie się zmniejszał. Teraz poziom zimna pozostawał niezmienny, jak gdyby wydobywało się z jakiegoś źródła ukrytego teraz przez oczami Grima.
Grim, nie dając po sobie niczego znać, uklęknął obok ciała. Czuł jego ciepło. Ten człowiek jeszcze kilka chwil temu żył. Miał na sobie elegancki garnitur z jedwabnej tkaniny, a obok jego dłoni leżał stłuczony kieliszek wina. Najwyraźniej morderca nie zatrzymał się przy nim na długo. Grim wziął głęboki oddech, chwycił mężczyznę za ramię i odwrócił na plecy. Na chwilę zamarł oszołomiony: mężczyzna patrzył na niego przekrwionymi, szeroko otwartymi oczami.
Morderca nie wziął swojego łupu. Przeszkodzili mu Cienioskrzydli. Do tej pory nigdy nie odchodził bez oczu ofiary, najwyraźniej stanowiły dla niego myśliwskie trofeum. Grim instynktownie sięgnął po nóż, który Kronk nosił w pochwie przy bucie.
Walli podszedł bliżej, widząc, że Grim przysuwa ostrze do oczu zmarłego.
– Co robisz?
– Odbieram naszemu przyjacielowi jego łup – wyjaśnił Grim po ghrogońsku, językiem używanym przez Gargulce, po czym zaśmiał się ponuro. Chłód w pomieszczeniu wzmógł się, poczuł to wyraźnie, a dokładnie wtedy, gdy klinga zbliżyła się do oczu martwego, powietrze rozdarł ogłuszający ryk. Był to dźwięk dobiegający z takiej otchłani, że aż zadrżała posadzka. Zaraz potem ziąb przeniknął Grima na wskroś i na chwilę uczynił go niezdolnym do ruchu. Gargulec zobaczył jeszcze, że pędzi ku niemu jakiś cień, odtrąca go od zwłok, po czym przelatuje przez pokój ku oknu i znika wśród nocy.
Zaraz potem chłód ustąpił z ciała Grima. Gargulec odzyskał zdolność poruszania palcami. Płaszcz miał okryty szronem, który cicho osypywał się na podłogę, gdy Grim rozprostowywał kości. Kronk i Vladik także otrząsnęli z siebie mróz, a Walli cichym głosem wezwał wsparcie. Grim węszył, starając się uchwycić zapach obcego, ale wyczuł jedynie niewyraźną magię, a potem zaczął kichać. Było jasne, że tamten ktoś dobrze znał się na zacieraniu śladów. Grim z ponurą miną wyciągnął gwizdek, którego dźwięk mogła usłyszeć tylko jedna, szczególna para uszu. W milczeniu obszedł mieszkanie, zaciskając szpony w pieści, aż wreszcie stanął pod oknem i czekał. Musi znaleźć mordercę, nawet gdyby miał przeszukać cały Paryż.
Wkrótce nad domami po drugiej stronie ulicy pokazało się siedem kolorowych świateł, które mknęły w stronę otwartego okna, spychając Grima w głąb pomieszczenia. Potem gwałtownie zatrzymały się kilka kroków przed Gargulcem. Swój ruch kontynuowało tylko jedno, szczególnie jasne światło. Podleciało Grimowi pod sam nos i zmniejszyło swój blask, aż wreszcie Grim ujrzał kobolda o sprytnych, czarnych oczkach, ogromnym garbatym nosie oraz długich zielonych włosach sterczących na wszystkie strony.
– Witaj, Remi. – Grim pozdrowił przyjaciela, uśmiechając się przy tym nieznacznie.
Kobold miał na sobie połyskliwy, czerwony uniform, na którego plecach widniały złote litery NPG – Wydział Niuchaczy. Za nim unosiło się w powietrzu siedem innych koboldów w podobnych mundurach.
– Jak Grim wzywa, to Remi przybywa! – oznajmił kobold, uśmiechając się od ucha do ucha i salutując. – Potrzebujesz wsparcia niuchaczy?
Gargulec ponuro skinął głową. W kilku słowach przedstawił Remiemu obecną sytuację.
– Ten ktoś ukrył swój zapach – stwierdził Remi, przyglądając się otoczeniu wzrokiem profesjonalisty. – Czyli że nie możecie go wyczuć waszymi kamiennymi nosami i nic tu nie dadzą wasza wyższa magia ani wasze wieczne życie. – Pospiesznie uniósł prawą brew. – Jednak każda zagadka ma swoje rozwiązanie, a tam, gdzie inni muszą się długo namyślać, Niuchacze tylko głęboko wciągają powietrze i…
– …i już poznajecie rozwiązanie każdej zagadki? – Grim nie był w stanie ukryć dźwięczącej w jego głosie kpiny. – No to czekam w napięciu.
Remi rzucił mu rozeźlone spojrzenie.
– Nie każdy ma skórę z kamienia i uderza pięścią z siłą młota parowego – wymamrotał. – Niektóre istoty korzystają z bardziej subtelnych środków, aby wypędzać zło spośród ciemności. Zaraz zobaczysz!
Po tych słowach wystawił nos i z drżeniem wciągnął powietrze. Powtarzał to coraz szybciej, aż wreszcie potrząsnął głową.
– Ten facet chyba stał się niewidzialny – wyszeptał z oczami okrągłymi jak spodki. – Jeszcze nigdy nie przytrafiło mi się coś takiego. Nie da się wyczuć ani zapachu jego ciała, ani w ogóle żadnej magii! Aby go znaleźć, muszę wiedzieć, czego tutaj szukał. Muszę wiedzieć, jak pachnie. Ale kiedy uciekał, nie był sam… – Remi zatarł dłonie i zaśmiał się szelmowsko. – Magia, która prawie cię udławiła, wcale nie miała ukryć zapachu mordercy. Ten jest obecnie nie do odnalezienia na żadnej z płaszczyzn postrzegania węchowego. Nie mam pojęcia, jak to w ogóle możliwe. Magia nigdy nie byłaby w stanie zapewnić mu aż takiego stopnia ukrycia. Nie, ona miała jedynie schować zapach ofiary. Jeżeli czegoś nauczyłem się w swoim życiu, to właśnie tego, że ludzie śmierdzą. A my, koboldy, znamy ich zapach wystarczająco dobrze, by odfiltrować go zawsze i wszędzie.
Zdecydowanym ruchem kiwnął głową, po czym odwrócił się od Grima w stronę swojego zespołu.
– Do pracy, do pracy, paryscy Niuchacze! – zawołał i poleciał w stronę pozostałych koboldów. – To jest bardzo ważne, aby złapać tego mordercę, zrozumiano?
Koboldy rzuciły się do poszukiwania tropów. Najpierw słyszał ich głośne węszenie, a potem wyraźnie uchwyciły trop porwanego człowieka, bo poleciały. Grim bez słowa dał znak Cienioskrzydłym, by podążali za nim, i także rzucił się w noc. Nie spuszczał Niuchaczy z oczu, aż wreszcie dotarli do rejonów przemysłowych na północy miasta.
Tam wylądowali na parkingu. Przed nimi wznosiła się hala magazynowa. Szyby w oknach były potłuczone, a brama w połowie wypadła z zawiasów. Budynek przypominał widmo, a śnieg okrywał dach niczym grobowy całun. Remi kazał Niuchaczom trzymać się w pewnej odległości, sam zaś, brzęcząc, podleciał do Grima i zawisł w powietrzu tuż nad jego ramieniem.
– Tutaj urywa się trop – wyszeptał. Gargulec dosłyszał w jego głosie wyraźne napięcie.
Rzucił spojrzenie pozostałym Cienioskrzydłym. Kiwnął głową. Bezgłośnie przemknął w stronę budynku i przez na wpół otwarte drzwi wślizgnął się do wnętrza hali. Przez chwilę nie widział nic oprócz ciemności, jak gdyby ktoś zasłonił mu oczy czarną chustą. Ciszę przerwał delikatny, metaliczny zgrzyt niczym odgłos zardzewiałej huśtawki. Potem poczuł zapach. Pachniało ciałem. Krwią. Zgnilizną. Ostrożnie zrobił krok do przodu i uderzył w coś miękkiego. Pod szponami wyczuł nagą skórę oraz krew. Krew człowieka. Cicho wymamrotał czar, przygotował ogień skryty w dłoni i niczym gorejący sznur posłał go aż na drugi koniec hali. Trzeszczące płomienie utorowały sobie drogę, oświetlając straszliwy widok.
W pewnej odległości od Grima leżało ciało człowieka, które porwał morderca. Jego kończyny były w nienaturalny sposób wykręcone, jakby spadł z dużej wysokości. Grim prawie nie zwrócił na to uwagi, bo jego spojrzenie zatrzymało się na ciemnych kształtach zwisających z sufitu na długich linach oraz stalowych szeklach. Ociężale, prawie niezauważalnie kołysały się na wietrze wpadającym przez wybite okna. Grim musiał zasłonić ręką usta, kiedy przypłynął do niego ciężki zapach rozkładu. Były to nagie, ludzkie ciała wiszące długim rzędem niczym marionetki zaczepione o szyje. Patrzyły na Grima pustymi oczodołami.
Gwałtownie oderwał spojrzenie od twarzy zmarłych. Często już widział, jak śmierć przez powieszenie zniekształca ludzkie ciało i samo wspomnienie podobnych obrazów sprawiało, że zbierało mu się na mdłości.
Kronk podszedł do jednego ze zmarłych i dotknął jego ramienia, tamten obrócił się wokół własnej osi. Kiedy w świetle płomieni ukazały się plecy zmarłego, Remi głośno przełknął ślinę, ale Grim nie zwrócił uwagi na kobolda. Bez słowa przyglądał się znakom wyciętym na całych plecach trupa. Były to słowa w jakimś nieznanym Grimowi języku, ale po pentagramie na szyi domyślił się, że chodziło o złożenie ludzkiej ofiary.
– Wygląda na to, że złożono tutaj jakąś rytualną ofiarę – wyszeptał Walli. – Ale w jakim celu? I co oznaczają te znaki? My…
Przerwał mu cichy jęk bólu. Grim ruszył w stronę, skąd dźwięk dobiegł. Niedaleko, w cieniach między wisielcami coś się poruszało. Rozpoznał kontury przykucniętej kobiety uwiązanej do ściany kilkoma sznurami. Spoglądała na nich przerażonymi oczami.
Grim wymienił spojrzenia z pozostałymi i wolno podszedł do kobiety.
– Proszę się nie bać – oznajmił najłagodniej, jak tylko potrafił. – Zjawiliśmy się, aby pani pomóc. – Przykucnął obok niej. Dłonie miała zakrwawione, wyglądało na to, że z licznych skaleczeń na jej ramionach przez wiele dni stale utaczano krew. – Czy jeszcze ktoś przeżył?
Kronk stanął obok Grima i prawie niezauważalnym gestem wyciągnął rękę. Już dawno temu poznał sztukę czytania myśli bez kontaktu fizycznego, umiejętność, którą Grim wciąż podziwiał.
– Nie – odpowiedział Kronk, wyręczając kobietę. Potem ściszył głos do szeptu. – Ale nie jesteśmy tu sami.
W tej właśnie chwili Grim usłyszał jakieś kroki, a jednocześnie poczuł chłód, jak gdyby po podłodze pełzła ku niemu szara mgła. Powoli wstał, usiłując dostrzec coś w ciemności między kołyszącymi się delikatnie trupami. Na twarzy poczuł muśnięcie lodowatego wiatru i wtedy, bezgłośnie niczym cień, spośród mroku wyszedł morderca. Na pierwszy rzut oka Grim sądził, że ma przed sobą człowieka. Obcy wyglądał jak mniej więcej trzydziestopięcioletni mężczyzna o muskularnej, niezwykle potężnej budowie ciała. Z ramion na nagi tors spływał mu ciemny płaszcz, a widoczną skórę pokrywały delikatne blizny po niezliczonych skaleczeniach, łączące się w jakieś tajemne znaki. Miał na sobie też długie spodnie poplamione krwią oraz ciężkie, okryte zastygłym brudem wysokie buty ze srebrnymi obcasami. Dłonie nieznajomego były trupiosine, paznokcie zaś miał smoliście czarne. Palce zdobiły kobaltowe pierścienie. Na ukos przez pierś przewieszony miał szeroki skórzany pas, za którym tkwiły liczne noże.
Grim chciał popatrzeć obcemu w twarz, przez chwilę jednak nie widział tam nic prócz migoczących cieni. Potem obcy nagle wyciągnął jeden z noży. Klinga zaczęła jaśnieć czerwonym blaskiem. Nakreślił w powietrzu jakiś obcy symbol, który powoli rozpadł się na syczące iskry, jednocześnie z cieni wyłoniła się jego śnieżnobiała twarz o ustach wykrzywionych szyderczym uśmiechem. Długie, czarne i zaplecione w warkocze włosy opadały nieznajomemu na ramiona, częściowo zakrywając liczne nacięcia na piersi. Nie miał lewego oka, a w pustym oczodole tkwił czarny klejnot. Uwagę Grima przykuło jednak prawe oko mordercy, wyglądające jak oszlifowany diament, jasne i przejrzyste, a patrzące tak przenikliwie, że Gargulec miał wrażenie, iż nieznajomy zagląda wprost do jego największej głębi. Jednak w oku tym odbijał się jedynie mrok.
Nie, pomyślał Grim i zdołał oprzeć się dreszczowi przechodzącemu po plecach. To nie był człowiek. To było coś innego – coś, czego jeszcze nigdy w życiu nie oglądał.
Na ustach mordercy pojawił się uśmiech. Diamentowym okiem przyglądał się Grimowi, powoli zsuwając płaszcz. Remi się nie poruszał. Zastygł Gargulcowi na ramieniu, ale jego ciało drgało w rytm bicia serca, jak gdyby składał się z samego pulsu. Grim w myślach kazał koboldowi cofnąć się w najdalszy zakątek hali. Prawie nie poczuł, kiedy Remi opuścił jego ramię. Skupił się na mordercy. Rozniecił swój gniew do buzującego ognia.
– Kim jesteś? – zapytał, postępując krok do przodu. Kobieta kryjąca się za nim nawet nie drgnęła, ale słyszał jej oddech rwący się niczym u zranionego ptaka.
Obcy zwinnie obrócił nóż w palcach prawej dłoni. Cienioskrzydli ustawili się w pozycjach do obrony, ale Grim trwał nieruchomo, wyczekując.
– Kim. – wyszeptał nieznajomy głosem o dziwnym brzmieniu, czymś pomiędzy śmiechem i krzykiem. – Kim ty jesteś?
Grim wyczuł bijący od nieznajomego chłód, emanujący z jego ciała niczym niewidzialny jad i kładący się na czole Gargulca jak wygłuszająca wszystko chusta. Ten facet chciał go zabić i najwyraźniej uznał, że wcale nie musi brudzić sobie przy tym rąk. Źle jednak ocenił ofiarę.
Grim odwzajemnił przenikliwe spojrzenie, tak jak gdyby samą siłą myśli chciał wypalić mordercy zdrowe oko. Wstrzymał oddech, pochylił się i wyszeptał ponurym głosem:
– Jestem twoim wrogiem.
W następnej chwili z hukiem walnął pięścią prosto w twarz nieznajomego. Obcy poleciał do tyłu, zamiast jednak wylądować na plecach, rozpostarł ramiona, uniósł się w powietrze i zawisł wysoko pod sufitem. Z rykiem, który w uszach Grima zabrzmiał jak warkotliwe przekleństwa, rozpostarł palce, przywołując cienie kryjące się w zakamarkach sali. Niczym upiorne kłęby mrocznego dymu wsunęły się do jego pięści. Gargulec usłyszał, że Kronk wypowiada słowa jakiegoś potężnego, lodowego zaklęcia i poczuł płomienny bicz, który tenże owinął sobie wokół nadgarstka. Bezgłośnie otoczył towarzyszy i siebie samego ochronnym murem wyższej magii. Obcy uśmiechnął się pogardliwie.
Zaraz potem dziwny stwór wyrzucił ręce w górę. Cienie zakłębiły się nad jego palcami jak wichry trucizny, formując się w mglisty kształt o takich samych konturach jak morderca. Nagle wyrwały mu nóż z dłoni i cienista istota runęła w dół, jej dłoń z nożem wyprostowała się gwałtownie, a broń poleciała ku złocistej barierze ochronnej. Postać skurczyła się z sykiem, nóż uderzył w zaporę, na chwilę barwiąc ją na czarno. Potem tarcza pękła niczym kopuła z cienkiego szkła. Grim wstrzymał oddech. Przecież zabezpieczył barierę siedmiokrotnie i wzniósł ją, używając wyższej magii. Jak, do diabła, ten facet zdołał coś podobnego zrobić?
Nie znalazł jednak odpowiedzi na swoje pytanie, bo zaraz potem z pięści obcego pomknęły czarne błyskawice, uderzając Walliego, Kronka oraz Vladika. Grim zobaczył jeszcze, że połyskujące świetlne błyskawice formują się w jakieś kształty krępujące jego towarzyszy. Potem obcy pomknął w powietrzu prosto ku Grimowi. W ostatniej chwili Gargulec zdołał roztoczyć czar ochronny, przeciwnikowi jednak i tak udało się dotrzeć do celu. Ich ciała zderzyły się z hukiem. Grim usłyszał trzask iskier wyrzuconych w powietrze, po czym obcy złapał go za ramię i wspólnie pomknęli na ukos poprzez halę. Żyłami Grima przemknęły fale zimna, czuł, że jakiś potężny urok śle teraz śmierć torami żył do jego kończyn. Jeszcze nigdy w życiu nie doświadczył podobnej magii. Siłą dorównywała wyższej magii, zimna i potężna niczym moc jakiejś pradawnej istoty, ale miała w sobie jeszcze coś mglistego i na wpół mrocznego, czego Grim nie potrafił dokładnie określić. Hala zwęziła się do czarnego tunelu i w jakimś takim dziwacznym, naprzemiennym migotaniu światła i cienia nie widział już nic oprócz twarzy mordercy. Grim wiedział, że nigdy nie zdoła zapomnieć tego widoku. Nie wyrzuci z pamięci owej twarzy o pogardliwie skrzywionych ustach, diamentowego oka i czarnego klejnotu. Oblicza mordercy, który nie zna czegoś takiego jak miłosierdzie, zaś w najgłębszych cieniach swojego jestestwa niczym tak bardzo nie gardzi i niczego tak bardzo nie pożąda jak światła.
Zaraz potem Grim walnął plecami o ścianę. Uderzenie było tak gwałtowne, że aż zaparło mu dech. Jednocześnie wyczuł, że obcy wzmacnia swoją klątwę. Grim wściekle zacisnął pięści, a okrywający jego kończyny lód rozpadł się niczym rdza na zgiętym kawałku metalu. Łatwo sobie jednak nie poradzi, wiedział to na pewno.
Grim krzyknął, wyrwał kończyny z otępienia, potem grzmotnął obcego w pierś tak, jak gdyby ten był jedynie pniem spróchniałego drzewa, a następnie posłał w niego płomienie. Od razu poczuł odrażający swąd palonego mięsa. Patrzył mordercy prosto w zdrowe oko, podczas gdy ogień wyższej magii przepalał tamtemu ciało. Głęboko w mroku diamentowego spojrzenia Grim dostrzegł ból. Potem nieznajomy wypchnął głowę do przodu, zaś Grim, oszołomiony, cofnął się. Morderca wyrwał się z jego szponów, zatoczył do tyłu. Ciężko dysząc, złapał się za pierś, w której ziała ogromna dziura. Pochylił się. Z ust płynęła mu krew, lejąc się na podłogę.
Grim posłał do swojej pięści czar uderzeniowy, zanim jednak zdołał go użyć, obcy zadarł głowę i spojrzał, wykrzywiając wściekle twarz. Bezgłośnie wyszeptał zaklęcie. Z delikatnych nacięć na jego skórze popłynęła szara mgła i jak gdyby macając, czołgała się po ciele mordercy, wciskając w wypaloną tkankę. Z mglistego welonu formowała kształty rozdartych żeber i organów. Przez chwilę wyglądało to tak, jak gdyby z szarej nicości powstawały płuca, serce i kościec. Zaraz potem mgła poczerniała, przeistaczając się w czarne kości znikające pod lepkim, szybko odnawiającym się ciałem. Wkrótce pod palcami mgły utworzyły się również zdrowe ścięgna i mięśnie, a na wciąż jeszcze ziejącą ranę zaczęła nachodzić cienka skóra.
Grim zacisnął pięści. Nie wiedział, jaki przeklęty czar leczący rzucił ten facet, że podziałał on z tak wielką siłą – nie zamierzał jednak pozwolić, by jego działanie się dopełniło. Z rykiem rzucił się naprzód, uderzył obcego w głowę i pchnął prosto w migoczącą czerń uroku pętającego Kronka i pozostałe Gargulce.
Iskry buchnęły długimi spiralami aż pod dach hali, kiedy morderca lądował we własnym czarze, obalając towarzyszy Grima na podłogę. Krępujące ich więzy odpłynęły gdzieś w przestrzeń niczym macki krakena toczącego śmiertelny bój, a potem zniknęły.
Kronk skoczył, wypuszczając ku obcemu ze swojej pięści świetlny bicz. Zanim jednak pejcz zdołał zacisnąć się na szyi mordercy, ten z okrzykiem chwycił go i przyciągnął Kronka do siebie. Błyskawicznie ucisnął skronie Cienioskrzydłego, śląc prosto w jego ciało lodowate, niebieskie światło. Gargulec zaczął gwałtownie dygotać.
W tej samej chwili Walli i Vladik stanęli na nogi. Grim, z trudem łapiąc oddech, wycharczał rozkaz. Nie bez powodu od stuleci zawsze walczył właśnie z tymi Cienioskrzydłymi u boku. Wyrzucił pięść do przodu i kiedy Walli osłaniał Kronka barierą ochronną, Grim z Vladikiem posłali w obcego potężne strumienie płomieni. Z gardła mordercy wydobył się nieludzki wrzask, nie puszczał jednak Kronka. Przed oczami Grima zamigotały podobizny ofiar zabójcy, przez chwilę słyszał krzyk dziewczyny ze swojego snu. Nie pozwoli, aby ten ktoś wydusił teraz życie z jednego z najlepszych Cienioskrzydłych Innoświata. W żadnym wypadku. Zamiast tego zapragnął, aby morderca doświadczył tego samego, czego musiały doświadczać jego ofiary, kiedy wyrywał im życie z ciał. Chciał zobaczyć, jak nieznajomy umiera, chciał poczuć jego strach i jego bezradność w śmiertelnym boju. Wściekłość pulsowała Grimowi w żyłach niczym potężny demon, pozwalając wciskać złociste piekło wyższej magii do wnętrza obcego poprzez jego wykrzywione bólem usta. Wreszcie zabójca puścił Kronka i cofnął się, dysząc ciężko. W jego zdrowym oku zajaśniało jaskrawe światło, a biała jeszcze skóra zatrzeszczała nagle i pojawiły się na niej pęcherze. Grim się nie odwracał. Wpatrywał się w czarne oko mordercy, patrzył, jak tamten pali się żywcem, aż wreszcie z sykiem rozpada w smoliście czarny popiół.
Gargulec, ciężko dysząc, opuścił ramiona. Poczuł w ustach gorzki posmak wywołujący kaszel. Powoli, zataczając się, Grim odwrócił się w stronę kobiety, która nadal, dygocząc, kuliła się pod ścianą hali. Uwolnił ją z więzów. Poczuł, jak Remi ląduje mu na ramieniu. Spojrzał kobiecie w oczy. Odbijały się w nich strach oraz wspomnienie okropieństw, jakich doświadczyć musiała w trakcie minionych dni, ale głęboko pod tym mrokiem płonęło delikatne zdumienie. Grim się uśmiechnął. Później już nie wiedział, czy to strach, jaki nagle dostrzegł w oczach kobiety, kazał mu się odwrócić, czy może szepczący szum popiołów nagle wypełniający pomieszczenie niczym brzęk malutkich pszczół. Pamiętał tylko, że się odwrócił i chociaż to, co stało się później, wydarzyło w czasie jednego mrugnięcia powieki, zobaczył wszystko wyraźnie niczym na zwolnionym filmie.
Wśród popiołów klęczała, nisko pochylając głowę, kompletna, szkieletowa postać. Prawą dłonią opierała się o podłogę, zaś lewe ramę spoczywało na podkulonym kolanie. Z popiołów uniosła się mgła, owionęła nieruchome ciało, następnie popłynęła wzdłuż kości. Z mgieł utworzyły się włókna mięśni, ciało naciągnęło się na ramiona i klatkę piersiową, okrywając również część twarzy. Gdy mgła dotarła do oczodołów, szare opary rzuciły się tam chciwie, a przez chwilę mgła zajaśniała migotliwym światłem. Potem się cofnęła. Grim ujrzał, że stwór z wolna unosi głowę i zza wirujących drobin popiołu spojrzało na niego diamentowe oko.
W następnej chwili obcy z szaleńczym wrzaskiem rzucił się na Gargulca i zanim Grim zdołał pojąć, co się w ogóle dzieje, kościste palce już zacisnęły mu się na gardle. Wolną ręką morderca sięgnął ku Cienioskrzydłym. Grim usłyszał, jak krzyczą pod ognistym biczem. Sam ledwie potrafił złapać oddech i patrzył, niczego nie rozumiejąc, na twarz obcego, gdzie odsłonięte mięso powoli okrywało się płatami skóry. Wpatrywały się w niego oczy pozbawione powiek, takie jak oczy umarłego. W diamentowym oku migotały cienie, a z ust, wciąż jeszcze bez warg, wysunęła się mgła niczym trujący opar. Grim usłyszał cichą, kuszącą melodię, jak gdyby wśród mgły rozśpiewały się Syreny, wśród tej samej mgły, co niepowstrzymanie pełzła w stronę mordercy i owijała mu się spiżowym uściskiem wokół szczęki, by w końcu utworzyć usta. Mgła chciwie wniknęła w ciało Grima, na chwilę jej zaśpiew rozbrzmiał aż do granic wytrzymałości. Dźwięk coś w nim rozerwał, pozostawił krwawiące rozdarcie. Chciał krzyczeć, każdy jednak dźwięk dławiła chusta z mroku wlewającego mu się do środka jak cienie piekła.
– Kim jesteś? – wysyczał Grim i nagle zrozumiał, że ta mgła go bada, jednocześnie uśmiercając. Ogląda jego myśli, jego wspomnienia, wysysa je niczym pijawka. Właśnie dlatego ludzie znalezieni na ulicach Paryża byli pozbawieni krwi. Obcy ukradł im życie, aż do ostatniej kropli. Grim poczuł ból przenikliwy niczym pchnięcie miecza, kiedy morderca wtargnął mu w myśli.
– Wrogiem – wyszeptał obcy i zaśmiał się, jak gdyby każdym słowem wstrzykiwał Grimowi truciznę. – A po której ty stoisz stronie?
Grim miał wrażenie, że słyszy mruczące, lodowato zimne głosy, szept przenikający go raz za razem. Przyjaciel ludzi… Gargulec zaczął dygotać, poczuł, że z ciała uchodzi mu życie. Grim. Jakiś dziewczęcy głos rozdarł mgłę, starającą się zacisnąć na jego świadomości. Przez opar w jego wnętrzu przesunął się obraz Mii. Oczy miała szmaragdowe niczym morze tuż przed sztormem.
Ostatkiem sił Grim rozdarł krępujące go więzy i uderzył szponami w ciało obcego. Ten cofnął się z krzykiem. Na jego ramieniu ziała teraz świeża rana. Gargulec wyszarpał obcemu spory kawał ciała.
Wtedy powietrze przecięły uderzenia skrzydeł. Nadciągało wsparcie. Obcy wzdrygnął się, potężnym susem skoczył w stronę drzwi. Raz tylko odwrócił się w stronę Grima, a na jego twarzy pojawił się mroczny uśmiech.
– Jeszcze się zobaczymy – wyszeptał. – Teraz już wiem, gdzie cię szukać.
Potem sięgnął dłonią w stronę noża, który błyskawicznie pomknął ku niemu z podłogi, ponownie narysował coś w powietrzu i przez drzwi wyskoczył w noc.
Grim, jak urzeczony, wpatrywał się w znikający znak pozostawiony przez obcego, kontury pantery, które w powietrzu okryły się czernią. Strach chwycił go za gardło rozżarzonymi palcami. To był Czar Ognia tuż przed swoim uwolnieniem.
– W nogi! – ryknął Grim i chwycił za kołnierz kobietę, która osunęła się na podłogę.
Kronk i pozostali ostatkiem sił skoczyli za nim. Remi uczepił się skraju jego płaszcza i w ostatniej sekundzie zdołali bezpiecznie znaleźć się na dachu pobliskiej fabryki. Noc rozdarł ogromny huk. Hala magazynu wyleciała w powietrze w jednym, tryskającym iskrami fajerwerku. Zaraz potem na dachu wylądowali kolejni Cienioskrzydli.
– Proszę się nie bać – wyszeptał Grim do kobiety, która jakby sparaliżowana wpatrywała się w płomienie. – Teraz jest już pani bezpieczna.
Nieznacznie skinął ku jednemu z Gargulców ze wsparcia.
– Wymazanie pamięci – mruknął i przekazał mu kobietę. Potem znowu spojrzał na eksplodującą halę. Obok niego stanął Kronk.
– Co to był za typ? – zapytał jego stary towarzysz z wyraźnym strachem w głosie.
– Nie wiem – odparł Grim prawie bezgłośnie. Powoli rozwarł szpony, w których wciąż trzymał kawałek ciała mordercy. – Ale się dowiem. To pewne.
Rozdział 4
Rozpadliny jarzyły się ciemnoczerwonym światłem. Z góry wyglądało to tak, jak gdyby poprzez poprzerzynaną szczelinami równinę płynęły potoki krwi i dopiero kiedy latający osioł, na którym przemieszczała się Mia, zniżył lot, rozpoznała płonące latarnie ustawione niedawno w otchłaniach wokół Ghrogonii. Przelatywała nad Szczeliną Klabaterników, gdzie jeszcze przed kilkoma miesiącami obok lichych chatek płynął brudny potok ścieków oraz ekskrementów. Teraz wznosiły się tam czyste domy w najróżniejszych kolorach, wyglądające niczym ogromne pudełka zapałek, a pod nimi, świeżo zabetonowane dno wąwozu kryło nową kanalizację. Mia wsłuchiwała się w głosy dzieci klabaterników, które z wrzaskiem wysypywały się z domów i mknęły ku niej niczym strzelające kapiszony, wyciągając ręce do miękkiej sierści osła. Kiedyś osiołek był tylko nędznym tragarzem ciężarów, taksówką dla ubogich, teraz pracował w jednym z głównych przedsiębiorstw taksówkarskich miasta i mógł nie tylko korzystać z rozbudowanych powietrznych szlaków nad Rozpadlinami, ale otrzymywał też za swoją pracę sowite wynagrodzenie. O tak, oblicze Ghrogonii zmieniło się i chodziło nie tylko o Rozpadliny oraz ich mieszkańców. W miejscu starego, smoczego miasta pojawiła się teraz barwna, migocząca światłami metropolia, łącząca w sobie wszystkie kultury mieszkańców Innoświata. Symbolem tego wszystkiego był Senat, który kilka miesięcy temu, pod przewodnictwem Mouriera, kamiennego lwa oraz króla Gargulców, otworzył swe podwoje dla wszystkich. Teraz, obok Gargulców, na kamiennych ławach parlamentu zasiedli także Hybrydzi, Mutanci, gnomy oraz wielu innych i to często na całkiem wyeksponowanych miejscach. Rozmaite grupy wciąż jeszcze do siebie nie przywykły.
Konserwatywne Gargulce aż nazbyt mocno trzymały się dawnych czasów. Mia wiedziała również, że wielu z nich obawia się Hybrydów i Mutantów, zaś przesiedlone gnomy najchętniej odesłałyby z powrotem do dawnych gett. Także wśród jeszcze niedawno uciskanych Innostot były takie, które nieufnie odnosiły się do nowej przyjaźni między ludami. Zwłaszcza niektórzy Hybrydzi z trudem powstrzymywali się od wyrzucania Gargulcom setek lat niewoli. Mimo to Mia wyraźnie czuła powiew nowych czasów, z potężną siłą ogarniający większość Innostot oraz nakłaniający je, aby Czar Przełamania wykorzystać do tworzenia wspólnej przyszłości. Mia także postanowiła, że coś zmieni.
Wzięła głęboki oddech, przebiegła spojrzeniem po rozwijającym się mieście i po raz kolejny zapragnęła, aby Jakub mógł to wszystko zobaczyć. Przez chwilę wydało jej się, że w palcach znowu czuje magię z grobu. Kiedy wróciła z cmentarza, od razu rozesłała koboldy, by szukały jej brata, a następnie spróbowała przespać się w dzień. Życie w Ghrogonii toczyło się nocą. Po kilku minutach czujnego, pełnego napięcia leżenia wreszcie zasnęła. Śniła o Jakubie, o tym, że wreszcie powrócił do tego świata i teraz błąka się gdzieś po Paryżu, nie mogąc sobie niczego przypomnieć. Wyobrażała sobie, jak za sprawą jakiejś wielkiej, magicznej siły wydostał się z grobu. Mia wiedziała, że podczas przejścia ze świata do świata utrata części wspomnień jest czymś zwyczajnym; zwykle pamięć powoli wracała, ale Mia nie chciała czekać aż tak długo. Tęsknota za bratem dręczyła ją i musiała mocno się starać, by powstrzymać się od rozpoczęcia samodzielnych poszukiwań. Koboldy były jednak zdecydowanie szybsze i miały większe szanse odnieść sukces. Zresztą i tak już musiała załatwić wystarczająco dużo spraw. Nie mogła się doczekać, aż o wszystkim opowie Grimowi. Przez cały dzień nie wrócił do domu, pewnie ślęczał wiele godzin przy biurku. Ale i tak zaraz się zobaczą, bo przecież umówili się przy wejściu do Błyszczących Zaułków, mrocznej plątaniny ulic, gdzie poza siedzibami wielu alchemików i czarodziejów mieściło się także kilka znanych antykwariatów. Jeden z bukinistów, niejaki Hieronimus Firensius Balthasar, kilka dni temu pozostawił Mii wiadomość, że niedawno wszedł w posiadanie szczególnie rzadkiego artefaktu, którego nie powinno zabraknąć na jej wystawie. Do otwarcia wystawy pozostały tylko dwa dni, Mia zebrała więc już wszystkie eksponaty, które planowała na niej zaprezentować. Ciekawiło ją jednak, o jaki to artefakt może chodzić handlarzowi. Gdyby rzeczywiście okazał się aż taki niepowtarzalny, pewnie znalazłaby jeszcze miejsce w którejś gablocie.
Osioł wylądował na kamiennej platformie postoju taksówek. Poczekał, aż Mia mu zapłacił i da jabłko, po czym wzbił się w powietrze. Dziewczyna odwróciła się, przez chwilę spoglądając z góry na mrowie istot przeciskających się uliczkami. Były wśród nich gnomy o skórze napiętej na ich sympatycznych twarzach a wyglądającej, jakby była wygarbowana, oraz leśne skrzaty, jak zwykle nieprzyjemnie pachnące czosnkiem, a także Norny, widmowe, piękne kobiety poruszające się w zwiewny, eteryczny sposób. Co i rusz wyłapywała spojrzenie jakiejś Innostoty. W przeciwieństwie do mieszkańców bogatych dzielnic Ghrogonii, stworzenia żyjące w Rozpadlinach zawsze odnosiły się do niej przyjaźnie, i nie tylko dlatego, że walczyła przeciwko Serafinowi, ryzykując życie dla miasta. Była człowiekiem, należała do Góry, oddzielonej od Innoświata na tak długo, jak długo trwać będzie Czar Zapomnienia. Teraz jednak już od nich nie odstawała. Od czasu do czasu zabierała do Ghrogonii matkę albo ciotkę Josi, ale tylko ona, Hartydka, Widząca Możliwe, nie była dotknięta Czarem Zapomnienia. I jako jedyny śmiertelnik widziała miasto takim, jakim było naprawdę. Innostoty w obecności jej matki i ciotki nigdy nie pojawiały się w swoich prawdziwych postaciach. Co prawda matka oraz Josi potrafiły wyczuć, kim te stworzenia są naprawdę, nie mogły jednak ich dostrzec. Mię owijał niewidzianym chłodem swego rodzaju welon, oddzielający ją od pozostałych stworzeń, zarówno ludzi, jak Innostot. Mieszkańcy Rozpadlin wiedzieli, jak to jest być wykluczonym ze względu na to, kim się jest. Może właśnie dlatego pozdrawiali teraz Mię przyjaźnie, z tym błyskiem w oczach, którym zdawali się mówić: Dla nas już teraz jesteś częścią Ghrogonii, czekaj więc spokojnie, pewnego dnia inni także to zrozumieją!
Po karku dziewczyny przesunął się powiew chłodnego wiatru i sprawił, że spojrzała na zegarek. Rzeczywiście, Grim już dawno powinien się tutaj zjawić. Uparł się, aby nie szła sama. Błyszczące Zaułki są niebezpieczne. Dopóki morderca nie zostanie schwytany, nie powinnaś przebywać samotnie w takich miejscach. Nie mogła powstrzymać uśmiechu na wspomnienie jego stanowczej miny. Musiała się zgodzić, aby Grim przydzielił jej matce i Josi dwóch Gargulców jako ochroniarzy. Ale Mia wcale nie była bezbronna. Dysponowała magią, której przez ostatnie miesiące pilnie uczyła się od Theryona, Wojownika Wróżek. Nie bardziej niż Innostoty obawiała się grozy krążącej po Górnym Paryżu, ale jednak tutaj, wśród kamiennych uliczek Ghrogonii, nie czuła lęku. Podobało się jej jednak, że Grim tak się o nią troszczy. Ponadto przez kilka ostatnich tygodni rzadko mieli okazję spędzać wspólnie czas, dlatego pozwoliła mu się przekonać, aby jej towarzyszył. Z westchnieniem skuliła ramiona. Zimny wiatr przybrał na sile, nieprzyjemnie dmuchnął jej w twarz.
Grima musiało coś zatrzymać, jak to się często działo ostatnimi czasy. Sprawa morderstw zajmowała go dniem i nocą. Mia rozumiała, że tak bardzo zajmuje się pracą, jednak teraz, kiedy tak ciążyła jej na sercu dziwna sprawa z Jakubem, zapragnęła, by wróciły czasy, kiedy mieli się tylko dla siebie. Nie wątpiła jednak, że Grim już niedługo rozwiąże zagadkę tych przeklętych zabójstw i wtedy ona też nie będzie akurat miała czegoś pilnego do zrobienia. Niecierpliwie spojrzała na zegarek. Światło latarni powoli mętniało, świadcząc, iż zbliża się zmrok. Nawet jeżeli nie obawiała się samych Błyszczących Zaułków, wiedziała, że w Innoświecie czają się stworzenia, które o zmierzchu stają się niebezpieczne. Nie mogła więc dłużej czekać. Szybko wystukała wiadomość na pagerze, wysłała ją do Grima, a następnie, chowając się przed zimnym wiatrem, zeszła po schodach.
Tłum na dole powitał ją swoim ciepłem oraz niezliczonymi zapachami. Dała mu się ponieść, obok sklepików, gospód oraz alchemicznych kramów. Ulica się rozgałęziała, jej odnogi robiły się coraz ciemniejsze. Już wkrótce Mia pozostawiła za sobą cały zgiełk i zbliżyła się do mrocznych rejonów Zaułków.
Domy stały tam ciaśniej, jeden przy drugim, i coraz częściej przemykały obok niej ghule, żywiący się trupami nieumarci, rzucając jej chmurne spojrzenia. Mia poczuła napięcie sadowiące się na karku. Po cichu przesunęła lodowy czar na lewy nadgarstek. Do handlarza starzyzną miała jeszcze dosyć daleko, a tymczasem coraz liczniej pojawiały się niesamowite postaci, wzmógł się też wiatr, który niczym żywa istota szarpał za włosy. Mia zapięła płaszcz i opatuliła się szalikiem.
Wtedy usłyszała za sobą kroki, które zdecydowanie nie należały do chwiejących się ghuli ani do przemykających niczym cienie czarowników. Kroki były głośne i wyraźne, rozbrzmiewały wśród głuchej ciszy mroku niczym strzelanie z bicza. Przez chwilę Mia pomyślała, że ktoś ją śledzi, że prześladowca chce, aby go usłyszano. Zmusiła się więc, by nie przyspieszać, ale na wszelki wypadek wzmocniła czar w ręce. Jeżeli jakaś Innostota odważy się ją zaatakować, będzie się broniła wszystkim, co ma.
Kroki stały się szybsze. Mia nieomal czuła, jak drży pod nimi ulica. Nagle zatrzymała się i już chciała się odwrócić, kiedy za kark chwyciła ją czyjaś lodowata dłoń. Nie przerywając marszu, dziewczyna cisnęła lodowym czarem, trafiła jednak w metalowy podest latarni. Rozejrzała się. Kroki ucichły, ale ona wciąż czuła tamten zimny dotyk na karku. A może to był tylko wiatr? Niczym śmiertelnie ranne zwierzę wicher zawył między domami i znowu szarpnął Mię za płaszcz. Odetchnęła głęboko. Musiała się uspokoić. Naprawdę wariowała już przez te opowieści Grima o mordercy i pozbawionych krwi zwłokach z wydłubanymi oczami. Obrazy te starały się teraz usadowić wśród jej myśli. Zdecydowanym krokiem ruszyła przed siebie.
Od uliczki odchodziło jeszcze kilka odgałęzień. Mia wciąż miała wrażenie, że kątem oka dostrzega w ciemnościach jakiś kształt, ale się nie odwracała. Zatrzymała się dopiero wtedy, gdy znów usłyszała kroki. Ucichły. Mia odwróciła się powoli. Na skraju ulicy, tam, gdzie zataczało się kilka ghuli, nieruchomo, niczym woskowa figura stał jakiś mężczyzna. Ubrany był na czarno i patrzył na nią. Jego podarte odzienie okrywał kurz, jak gdyby mężczyzna miał za sobą długą podróż przez bezdroża, a wysokie buty podkute miał srebrem. Początkowo nie mogła przyjrzeć się jego twarzy, zdawało się, że okrywa ją drżąca mgła, która w końcu rozwiała się jednak, ukazując wyraźny obraz. Nieznajomy miał skórę bladą jak umarły, a jego twarz o regularnych rysach była niezwykle piękna. Brakowało mu jednak lewego oka, w oczodole tkwił czarny klejnot. Mia widziała to jakby przez jakiś welon. Patrzyła na zdrowe oko mężczyzny, jasne niczym oszlifowany kryształ lub diament. Połyskliwe spojrzenie spoczęło na jej twarzy. Poczuła, że od obcego emanuje przejmujący ziąb. Przez chwilę zdawało jej się, że ghule zamarły bez ruchu, a wiatr ucichł jakby z rozkazu obcego. Patrzył na nią przenikliwie i badawczo, wreszcie na jego ustach pojawił się uśmiech. Mia poczuła, że po policzku gładzi ją niewidzialna ręka. Palce ręki były zimne, ale miały w sobie delikatność, która sprawiła, że Mię przeszły deszcze. Prawie niezauważalnie chłodne cienie położyły się na jej wargach, wsunęły w usta oraz gardło.
Nagle coś gwałtownie uderzyło Mię w pierś. Zatoczyła się. I wtedy usłyszała przeprosiny pijanego gnoma, który wytoczył się z jednej z gospód. Przesunęła dłonią po policzku. Niewidzialna ręka zniknęła. Zdumiona dziewczyna odwróciła się w stronę nieznajomego, ale jego także już nie było.
– Mia!
Odwróciła się i spojrzała prosto w zdumioną twarz Grima. Stał przed nią w ludzkiej postaci, unosząc brwi.
– Co z tobą?
Spojrzała w stronę miejsca, w którym jeszcze niedawno widziała nieznajomego.
– Ja… – zaczęła, ale potem machnęła tylko dłonią. Nie chciała przysparzać Grimowi kolejnych zmartwień, zwłaszcza że tamten dziwny typ przypuszczalne był tylko jakimś złośliwym demonem, który wziął ją za bezbronną ofiarę. Z ponurą miną przygryzła wargi, w końcu Theryom nauczył ją czarów przeciwko demonom. Gdyby tamten typ zrobił chociaż krok w jej stronę, usmażyłby się żywcem. – A, nic takiego. Tylko się zamyśliłam.
Grim przyjrzał jej się uważnie.
– Mieliśmy się spotkać na postoju – rzekł i otoczył ją ramieniem. – Wiesz, że nie powinnaś sama zapuszczać się w takie okolice. O zmierzchu jest tu niebezpiecznie.
Mia westchnęła.
– Czekałam, ale ciebie nie było. Chciałam wrócić przed zmierzchem. Czy to nie ty ostrzegałeś mnie przed chodzeniem po zmroku? – Grim już otwierał usta, by coś powiedzieć, jednak nie dała mu dojść do słowa. – Niepotrzebnie się martwisz. Potrafię na siebie uważać. Myślisz, że lekcje u Theryona nic mi nie dały? Ale teraz powiem ci o czymś innym. – Chwyciła go za rękę i zrelacjonowała, co wydarzyło się na cmentarzu.
– Jakub powrócił – wymamrotał Grim w zamyśleniu. – To nic dziwnego, że śmiertelnik, przechodząc między światami, traci pamięć, ale przecież Jakub był wyjątkowym magiem. Potrafiłby się przed tym ochronić.
Mia wzruszyła ramionami.
– Nie wiemy, ile kosztował go powrót do naszego świata i jak trudna była dla niego ta droga. Jedno jest pewne. Już nie leży w swoim grobie, opuścił go w magiczny sposób. Teraz jest tylko kwestią czasu, jak wywęszą go koboldy, a potem wreszcie znowu będziemy razem.
Grim patrzył na nią przez chwilę, a na jego twarzy pojawił się cień zamyślenia. Otrząsnął się jednak i przyciągnął dziewczynę do siebie.
– Masz rację – powiedział, delikatnie gładząc ją po włosach. – Koboldy powinny go szukać tak długo, aż ich rozbolą nosy. Potem uczcimy jego powrót tak, że gnomy będą się mogły od nas uczyć w tych swoich piwniczkach, jak należy się dobrze bawić.
Mia zamknęła oczy. Czuła ciepło ciała Grima. Rzadko kiedy w zwyczajny dzień przyjmował ludzką postać. Opowiadał jej o rozdarciu w swojej piersi, o rozterce między tą jego częścią, która pochodziła z Innoświata, a częścią ludzką, do której jeszcze nie przywykł. Tłumaczył, że ciało ludzkie wzmacnia każdą myśl i każde uczucie, dlatego wycofywał się do ciała z kamienia, by uniknąć oporu swojego hybrydowego jestestwa. Nie mogła mieć mu tego za złe, potrzebował czasu, żeby pogodzić się z istnieniem pomiędzy światami, dlatego teraz korzystała z okazji, że może dotykać jego ludzkiego ciała. Oparła głowę o jego pierś, wsłuchując się w bicie serca, a chwilę potem poczuła niewidzialne palce wiatru sięgające ku jej policzkom. To było niewiele więcej jak tylko powiew, wystarczył jednak, by wprowadzić chłód w jej członki i spędzić z jej barków wszelki spokój.
– Czy pojawiły się jakieś nowe tropy w sprawie morderstw? – zapytała.
Kiedy ruszyli ulicą, Grim w krótkich słowach opowiedział Mii o wypadkach minionej nocy.
– A teraz ten morderca jest na wolności – podsumował ponuro. – W pozyskanym przeze mnie kawałku jego ciała ukryta jest magia. Przekazałem go alchemikom, ale do tej pory nie zdołali nic odfiltrować. A Niuchacze potrzebują go, by podjąć trop. Niewiele wiem o magicznych bzdurach, o których alchemicy rozprawiają na swoich magicznych spotkaniach, lecz jedno wiem na pewno: to wszystko trwa za długo.
Mia wzruszyła ramionami.
– Vraternius uczyni wszystko, co w jego mocy, tego możesz być pewien. Przecież wiesz, że kiedy musi, to pracuje dzień i noc. Zrobi, co będzie mógł, a potem znajdziesz mordercę. – Wykrzywiła usta w uśmiechu. – Przecież jesteś bohaterem, nie pamiętasz? Cienioskrzydłym, który uchronił Ghrogonię i świat ludzi przed Serafinem oraz jego siepaczami. Gargulcem, który w rzeczywistości jest Hybrydem i który nauczył się kochać swoją ludzką naturę. Senatorem, który uczynił Ghrogonię miejscem, gdzie panuje sprawiedliwość, który nakłonił króla, aby otworzył parlament przed wszystkimi Innostotami, kazał zmodernizować Rozpadliny i być sprawiedliwym władcą różnych Innostot. Jesteś Komendantem Policji, który w przeciągu kilku miesięcy zredukował do minimum całą rozdmuchaną biurokrację NPG i zdołał wprowadzić własne, uproszczone struktury. A na koniec, chociaż to wcale nie jest najmniej ważne, jesteś Aniołem Nocy, którego kocham, strażnikiem ludzi oraz Innoświata. – Stanęli właśnie przed drzwiami niewielkiego antykwariatu. – I jeżeli ktokolwiek może uratować ludzi przed tą grozą – powiedziała cicho – to tym kimś jesteś właśnie ty.
Grim spojrzał na nią, przez chwilę miała wrażenie, że chce jej coś powiedzieć, coś ciążącego mu na języku niczym ołów. On jednak tylko się uśmiechnął i otworzył drzwi.
Zabrzęczały srebrzyste dzwoneczki. Mia w pierwszej chwili pomyślała, że znaleźli się w jakimś magazynie, bo wszędzie wokół stały meble, stare i nowe, a ze wszystkich stron otaczały ich niezwykłości z Innoświata oraz magiczne utensylia. Nie potrafiła odnaleźć w tym bałaganie żadnego ładu, Grim najwyraźniej także, bo z hukiem uderzył głową o brązową, wiszącą lampę, przewracając jednocześnie srebrny lichtarz.
– Albo ja jestem za duży, albo ten sklep za mały – wymamrotał, po czym odstawił lichtarz na miejsce.
– Kogo my tu mamy – zawołał głos brzmiący niczym tykanie spieszącego się zegara z pozytywką. Odwrócili się i na komodzie zobaczyli leśne licho o siwej, szpiczastej bródce, w jasnoniebieskim wyświechtanym surducie na szarej, opiętej kamizelce i z chusteczką koloru bzu w butonierce. Licho uśmiechnęło się do nich zza złotych binokli, chwyciło kieszonkowy zegarek, po czym, nie spoglądając na niego, odemknęło i zamknęło wieczko. Następnie uchyliło maleńkiego, czarnego kapelusika z filcu.
– Witamy w Błyszczącym Targu Balthasara, a wita państwa Hieronimus Firensius Balthasar we własnej osobie – oznajmiło przyjaźnie licho, zeskakując z komody na podłogę, z odgłosem przypominającym klaśnięcie – bo nie nosiło butów – i uścisnęło dłoń najpierw Mii, potem Grimowi. – W czym mogę państwu pomóc?
– Nazywam się Mia Lavie – odpowiedziała Mia. – Dostałam od pana wiadomość. Przygotowuję w Luwrze wystawę artefaktów z Innoświata.
– Luuuwr! – zawołał Hieronimus i trzykrotnie klasnął. Błyskawicznie z sufitu zeskoczyły trzy małe chochliki, owłosione istoty ze skrzydełkami, niewiele większe od ludzkiej dłoni, niezwykle rozmiłowane w starodawnych przedmiotach, o czym Mia wiedziała od Remiego. Najwyraźniej spały, bo dwa z nich, zanim przywitały się z nimi, ziewnęły, a trzeci z brzdękiem wylądował w stosie srebrnych spodków, uderzając się w głowę.
– Ekipa poszukiwawczo-artystyczna melduje się do usług! – zakrzyknął z entuzjazmem ten trzeci i jednocześnie gwałtownym ruchem uniósł cienką rączkę, aby zasalutować do swojej szafranowej grzywy.
– Już dobrze, dobrze – powiedział Hieronimus, składając dłonie i zerkając w stronę Mii. – Co prawda skontaktowałem się z państwem z konkretnego powodu, ale może spodoba się pani także jeszcze jakiś ten czy inny artefakt. – Odwrócił się do chochlików. – Przygotować mi tutaj artefakty do pokazania. Hop, hop!
I zanim zdążył jeszcze coś powiedzieć, chochliki rzuciły się w powietrze i jak szalone zaczęły przetrząsać zagracone pomieszczenie. Sam Hieronimus dotarł do stołu pełnego niezliczonych figurek z brązu, pomknął wzdłuż niego i zatrzymał się przed ozdobną szkatułką. Poszeptując cicho, otworzył magiczny zamek, przesunął wieczko w swoją stronę, następnie zaczął wyjmować liczne wycinane serwetki oraz zdobione kwiatami porcelanowe filiżanki, które pieczołowicie ustawiał na blacie obok szkatułki.
– Niech mi pani wybaczy ten bałagan – zwrócił się do Mii, rozkładając ramiona w przepraszającym geście. – Ale szczególne przedmioty wymagają przechowywania w szczególnych warunkach, nieprawdaż? A w skrzyneczce ze spodkami i filiżankami z pewnością nikt nie szukałby tego, co w niej ukryłem. Już od dawna przyglądam się pani staraniom związanym z wystawą i od początku zastanawiałem się, czy… Teraz tak… – Hieronimus zatrzymał się i nerwowo złapał swój kieszonkowy zegarek.
– Niech pan pyta, o co tylko zechce – odparła Mia z uśmiechem, biorąc do ręki kunsztownie wykuty miecz. Na głowicy zamigotały drogocenne kamienie, a dziewczyna wyczuła emanującą z broni magię.
– W jakim celu urządzą pani tę wystawę? – Leśne licho chwyciło zegarek, drugą ręką wyjmując ze szkatułki kolejne filiżanki. Spojrzenie handlarza starzyzną pozostawało jednak uważne i przypominało Mii czujny wzrok kruka. Odwiesiła miecz na miejsce, wzięła głęboki oddech. Musiała odpowiadać na takie pytania już niezliczoną ilość razy, wciąż jednak czuła się nieswojo, stykając z nieufnością mieszkańców Innoświata.
– W dawnych czasach światy były połączone – odparła i sięgnęła po złoty kielich, do którego przyschły resztki magicznego napoju. – Chciałabym, aby pewnego dnia znowu było tak jak kiedyś, żeby ludzie wiedzieli o Innoświecie, a jego istoty nie musiały drżeć o życie. Chciałabym pewnego dnia przełamać Czar Zapomnienia. Jednak ludzie nie są jeszcze gotowi, aby zaakceptować obok siebie inne stworzenia. Dlatego chciałabym przybliżać im Innoświat drobnymi krokami. Uczynić ludzkie wnętrze wrażliwym na jego piękno. Przecież sam pan wie, że to, co jest znane, nie wzbudza lęku.
Hieronimus przytaknął, ale nie tak, jakby przyznawał jej rację, bardziej tak, jakby poprzez mikroskop swoich binokli przyglądał się jakiemuś obiektowi badanemu w naukowy sposób.
– Niesie pani w sobie nadzieję – odparł z ciepłym uśmiechem. – Jednak jest pani w swych działaniach osamotniona. Skąd pani wie, że ludzie kiedykolwiek będą gotowi?
Mia opuściła wzrok. Nagle wydało jej się, że resztka napoju w kielichu to krew. Odstawiła go pospiesznie na biurko.
– Nie wiem – odparła cicho.
Hieronimus westchnął, jak gdyby liczył się z taką odpowiedzią.
– Tak, tak – wymamrotał pod nosem, wskazując na kielich. – Wie pani, ten artefakt kiedyś dużo znaczył dla ludzi. A jednak o nim zapomnieli. Jak można zapomnieć o czymś, co przez tak długi czas determinowało los niezliczonych osób? – Zamilkł na chwilę i potrząsnął głową. – Ludzie to mistrzowie zapominania. Sami wykreślili nas ze swojego życia, nas, którzy kiedyś byliśmy dla nich jak bracia.
Mia znała legendy o koboldach i Leśnych Lichach, znała baśnie, które po dziś dzień w świecie ludzi opowiadano dzieciom. Człowiek nie miał pojęcia, jak blisko niego żyły te istoty, zanim ludzkość zeszła ze ścieżki przyjaźni i pokoju.
– Nie wszyscy ludzie są tacy źli, jak pan twierdzi – odparła, ale Hieronimus tylko się zaśmiał.
– A jak tam u pana? – zwrócił się do Grima. – Wierzy pan w ludzi?
Mia poczuła na sobie spojrzenie Gargulca i usłyszała, jak nerwowo wciąga powietrze.
– Ścieżka, którą idzie Mia, jest trudna – powiedział wreszcie cicho. – Może nawet za trudna.
– Nigdy się tego nie dowiem, jeżeli nie spróbuję – odparła Mia. Znała wątpliwości Grima, to paraliżujące, chłodne zwątpienie Innostot w ludzi, ale nie chciała, żeby i ją zatruło. Pójdzie własną drogą jako Hartydka.
Hieronimus kiwał głową w zamyśleniu, wyjmując ze skrzyni ostatnie filiżanki oraz spodki i nieprzerwanie przyglądając się Mii zza złotych binokli.
– I oto jest – wyszeptał, wyciągając ze szkatułki błyszczące, ręczne lusterko. Wykonane było ze szkła, a powierzchnię miało mglistoszarą. Bez słowa trzymał je teraz przed Mią.
Ledwie wzięła zwierciadełko w dłoń, szarość od razu się odsunęła, ukazując jej twarz.
– Tak – szepnął Hieronimus i pokiwał głową w skupieniu. – To szczególne lusterko.
Mia usłyszała, że chochliki pobrzękują w powietrzu, i dostrzegła, że spoglądają na lusterko z mieszaniną lęku i czci. Grim stanął obok niej.
– Co ono takiego w sobie ma? – zapytała, gdy Hieronimus wyciągnął rękę w stronę zwierciadełka i zaraz ją cofnął, jak gdyby go oparzyło.
Mia przyglądała się lusterku, czując magiczną moc otulającą artefakt niewidocznym welonem. Przez chwilę wydawało jej się, że jakiś cichy głos wzywa jej imię, a zaraz potem rozległ się delikatny śmiech, łaskoczący jej skórę niczym mżawka. Zafascynowana, przesunęła dłonią po szklanej tafli.
– Przyniósł mi je pewien wędrowny handlarz, oczywiście razem z kilkoma innymi, bezwartościowymi rzeczami – wyszeptał sprzedawca antyków, zaś Mia dosłyszała w jego głosie podekscytowanie. – Gnomy nazywają podobne lusterka Zwierciadłami Życzeń. Takie lustro może zaprowadzić do krainy tęsknot i myśli. Jednak za sprawą naszych życzeń nie zawsze spotykają nas miłe rzeczy. Czy mimo to odważy się pani je wypróbować?
Mia wzruszyła ramionami.
– Dlaczego nie? Skoro mam umieścić zwierciadełko na wystawie, najpierw muszę się osobiście przekonać, jak działa.
– Proszę się nie bać – powiedział Hieronimus, gdy Grim nieufnie potrząsnął głową. – Jest całkowicie niegroźne. Proszę bardzo, niech pani przytrzyma lusterko przed twarzą, właśnie tak, a potem głośno i wyraźnie powie słowo Nefranthio. Proszę je powtórzyć trzykrotnie, w ten sposób dostanie się pani do świata zwierciadła!
Mia poczuła, jak serce zaczęło jej szybciej bić, kiedy tylko spojrzała sama sobie w oczy i wypełniła polecenie leśnego licha. Ledwie wypowiedziała odpowiednie słowo, pokój wokół niej zniknął, szary stał się także obraz widoczny w lusterku. Ogarnęła ją mgła, jednak było cicho, tak cicho, że słyszała własny oddech. I własne imię.
Mia.
Wzdrygnęła się.
– Jakubie – wyszeptała.
Mgła pojaśniała, jak gdyby to imię było poleceniem, a poza nią Mia zobaczyła skuloną na podłodze postać, która powoli uniosła głowę. Ze zdumieniem spojrzała w twarz brata. Jasne włosy miał zmierzwione, w jego oczach dostrzegła znużenie. Gdy ją dostrzegł, przez jego oblicze przemknęło zdumienie. Chwiejąc się, wstał. A kiedy już z radością miała wziąć go w ramiona, nagle dostrzegła krew na jego dłoniach i ubraniu, które w strzępach zwisało z o wiele za chudego ciała.
Mio! Co tutaj robisz? Jak się tu dostałaś?
W jego głosie zabrzmiała taka rozpacz, że dziewczynie aż zaparło dech. Chciała coś odpowiedzieć, ale Jakub podszedł do niej i potrząsnął głową, jak gdyby odwołując pytanie.
To zresztą nieważne, powiedział prawie niesłyszalnie, chociaż w jego głosie zabrzmiał gorączkowy pośpiech. Gdzie ona trafiła, do diabła? Czy to wszystko działo się naprawdę, czy tylko było jakąś iluzją?
Mio, wyszeptał Jakub, przerywając jej myśli. Nie wiem, dlaczego tutaj jesteś, może to wszystko jakaś farsa, kolejna sztuczka i nic poza tym, ale muszę skorzystać z tej okazji. Posłuchaj, zbliża się wielkie nieszczęście. Niebezpieczeństwa, które mają zniszczyć wszystko, o co walczysz. W cieniu kryje się i czai coś złego. Musisz…
I wtedy właśnie Jakub krzyknął prawie bezgłośnym krzykiem, który jednak wstrząsnął Mią aż do głębi. Skulił się, a kiedy znów na nią spojrzał, z oczu pociekła mu krew. Chciała mu pomóc, ale kiedy tylko go dotknęła, przeniknął ją kłujący ból. Przerażona cofnęła dłoń. Opuszki jej palców krwawiły, jak gdyby rozcięły je tysiące maleńkich ostrzy. Jakub jęknął i nagle jego oczy stały cię ciemniejsze, w źrenice wślizgiwały się jakieś dziwne cienie. Ponownie krzyknął, a mrok w jego spojrzeniu stawał się coraz gęstszy.
– Bądź czujna! – zawołał jeszcze, ale w tej samej chwili chwyciły go niewidzialne szpony i zniknął wśród mgły, nim Mia zdołała wyciągnąć ku niemu rękę. Dotarł tylko do niej jeszcze głos, rozpływający się w przeraźliwy krzyk. Oni nadejdą i…
Zrozpaczona Mia rzuciła się w mgłę i padła w kurz u stóp Hieronimusa.
– Co się stało? – Grim pomógł jej wstać, a potem chwycił sprzedawcę za kołnierz. – Przecież mówiłeś, że to niegroźne! Co się tutaj dzieje?
Leśne licho zacharczało w uścisku Grima, a zdenerwowane chochliki zaczęły krążyć wokół swojego pana.
– Widziałam Jakuba – wyszeptała Mia.
Grim natychmiast wypuścił sprzedawcę antyków, który klnąc, upadł na podłogę.
– Ostrzegał mnie – kontynuowała. – Powiedział, że w ciemnościach siedzi i czai się coś złego.
Grim otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale Hieronimus okazał się szybszy.
– Kim jest Jakub? – zapytał, otrzepując surdut z kurzu.
Mia nie patrzyła na niego.
– To mój brat. On nie…
– …nie żyje? – odezwał się jeden z chochlików ze szczerym współczuciem.
Mia spojrzała ze złością. Wiedziała, co prawda, że koboldy nie odznaczają się zbyt dużym taktem, ale akurat w tej chwili nie miała nastroju, aby okazywać wyrozumiałość.
– On jest… był… w jakimś innym świecie – oznajmiła z wściekłością.
Hieronimus westchnął, po czym wyjął zwierciadło z dłoni Mii, i przetarł je chustką.
– Nie ma niczego niezwykłego w tym, że w Zwierciadle Życzeń mieszają się obawy i tęsknoty przeglądających się w nim osób, co zresztą doprowadza je do koszmarów. Kiedy myślę sobie o wydarzeniach, jakie obecnie mają miejsce w Górnym Świecie, potrafię doskonale zrozumieć, że będąc człowiekiem, wszędzie widzi się upiory… Naturalnie, w przenośni.
Mia przytaknęła zamyślona. Przez chwilę znowu słyszała za sobą głośne, dźwięczne kroki i poczuła chłód, jaki posyłał ku niej tamten obcy z kryształowym okiem.
Ocknęła się, gdy rozległ się jakiś przenikliwy dźwięk.
– Przepraszam – powiedział Grim i wyjął pager z kieszeni. Twarz mu drgnęła. – Vraternius – wymamrotał. – Muszę iść. Wyślę kogoś, żeby cię odprowadził do domu. W porządku?
Mia przytaknęła, pocałowała Grima w policzek i patrzyła, jak szybkim krokiem opuszcza sklep. Zamyślona odwróciła się do Hieronimusa i wskazała lusterko.
– Wezmę je – powiedziała cicho.
Sprzedawca przytaknął skwapliwie i poprowadził ją w stronę starego kontuaru. Ruszyła za nim, rozmyślając. Może rzeczywiście Hieronimus miał rację, przecież nie tylko Grima poruszały te straszliwe zabójstwa, a jej tęsknota za Jakubem, zwłaszcza po odkryciu dokonanym na cmentarzu, właśnie na nowo się rozbudziła. Nic dziwnego, że czuła się taka rozbita. Magiczny artefakt, taki jak Zwierciadło Życzeń, mógł zagrać z nią w kotka i myszkę. Chociaż… Dotąd w jej uszach brzmiał krzyk Jakuba, niemal czuła jego strach, a jego słowa brzmiały tak wyraźnie, jak gdyby szeptał jej prosto do ucha. W cieniu kryje się i czai coś złego.
– Czyli że tamten obcy miał rację – rzucił Hieronimus przez ramię i zaśmiał się z cicha.
– Jaki obcy? – Mia spojrzała na niego ze zdumieniem.
Sprzedawca antyków dotarł do kasy i zaczął pakować lusterko w szeleszczącą bibułę.
– No, taki wędrowny handlarz, od którego dostałem lusterko. Też uważał, że ten przedmiot jest jak gdyby dla pani stworzony. Przypuszczalnie słyszał już gdzieś w Innoświecie o tej pani wystawie. Wyglądał na takiego, co wiele podróżuje, ubranie miał całe okryte kurzem, a do tego wysokie buty ze srebrnymi podkówkami… Wyglądał prawie tak, jak gdyby zjawił się z jakiegoś innego świata. Chociaż może takie wrażenie wynikało z czegoś innego…
Mia zamarła bez ruchu, bo akurat w chwili, gdy sprzedawca wypowiedział ostatnie słowa, jakaś niewidzialna dłoń delikatnie pogładziła ją po policzku. Hieronimus wziął jednak jej napięcie za oznakę niezrozumienia i ze śmiechem uniósł palec przed twarzą.
– Miał takie dziwne oczy – wyjaśnił. – Brakowało mu lewego oka, a w jego miejscu tkwił taki czarny klejnot. A prawe oko… Prawe oko miał zdrowe, ale jakieś takie niezwykle jasne, niczym oszlifowany kryształ.
Rozdział 5
Grim szedł korytarzem wiodącym do biura, a kroki stawiał tak ciężko, jak gdyby chciał skruszyć na pył granitową podłogę. Spieszył się. Vraternius wezwał go, nie podając żadnych szczegółów, rzecz dla niego typowa, czym zresztą regularnie doprowadzał go do szału. Jeżeli alchemikowi udało się wydobyć magię mordercy z tamtego strzępu ciała, Grim będzie mógł nareszcie podjąć trop i odnajdzie tego przeklętego typa.
Przy biurkach ślęczeli gargulcowi referenci NPG. Wyczuwał ich nadzieję, że śledztwo wreszcie ruszy z miejsca. Zamaszyście otworzył drzwi biura. Pozwolił, aby same się za nim zamknęły, po czym ruszył do portalu z czarnego marmuru, wiodącego do pomieszczenia ghrogońskich alchemików. Świadomie nie spojrzał na ogromną tablicę zajmującą całą ścianę za jego biurkiem, na której wisiały zdjęcia ofiar mordercy.
Dotarł do kamiennej sali o sklepionym suficie podtrzymywanym przez dwanaście kolumn. Całe pomieszczenie było czarne od sadzy, a na szarej, łupkowej podłodze widniały czarne oraz białe znaki wyrysowane kredą, niczym jakieś tajemnicze rysunki naskalne. Pod tymi surowymi ścianami stały długie rzędy regałów, na których ułożono magiczne utensylia wszelkiego rodzaju: stare księgi, rulony pergaminu, szklane pojemniki z barwnymi cieczami, fluorescencyjne rośliny, magiczne kamienie, błyszczące diamenty, a także łańcuchy wykonane ze szlachetnych kruszców, zwłaszcza ze złota i srebra. Tutaj, w najbezpieczniejszym miejscu Ghrogonii, pomiędzy głównymi gmachami NPG, królewscy alchemicy prowadzili swoje mniejsze i większe badania. W zakresie ich obowiązków leżało zarówno przywoływanie duchów, dżinów oraz demonów, jak i związane z magią studia w ramach nauk alchemicznych.
Grim, wzdychając, uniósł wzrok ku sufitowi. Przyjrzał się siedmiu najważniejszym alchemikom Ghrogonii, siedzącym teraz pod stropem na czerwonych, wyściełanych krzesłach ustawionych wokół okrągłego stołu. Ściszonymi głosami paplali coś między sobą fachowym żargonem.
– Czemuż to nie zwisacie z sufitu głowami do dołu, tak jak nietoperze?! – zawołał do nich na powitanie. W odpowiedzi usłyszał cztery oburzone parsknięcia. Jedynie Vraternius, czarodziej siedzący z przodu, wybuchnął głośnym, zaraźliwym śmiechem, po czym dostojnie spłynął ze swojego krzesła, aby pozdrowić Grima. Miał na sobie, podobnie jak pozostali alchemicy, biały fartuch pokryty śladami sadzy. Wbrew swoim przyzwyczajeniom zdjął wszystkie ozdoby, które podczas wypowiadania oraz kreślenia czarodziejskich formuł przeszkadzałyby mu własną magią. Niebieskie włosy splótł na karku w gruby warkocz. Jego żółte jak u kota oczy w niesamowity sposób kontrastowały z oliwkową skórą.
– Magia nie daje się tak łatwo ogarnąć – wyjaśnił, kłaniając się Grimowi. – Jest wszędzie, gdzieś pomiędzy niebem, a ziemią. Jak w ogóle mamy ją pojąć, przyklejeni stopami do ziemi, podczas gdy nasz duch tęskni za obłokami? Za sprawą zajmowanego przez nas miejsca, jesteśmy wtedy istotami pełnymi sprzeczności. Zajęliśmy więc teraz miejsce, które nasze talenty poprowadzi odpowiednim nurtem, znaleźliśmy się pomiędzy.
Grim uśmiechnął się z uznaniem, a pozostali alchemicy powoli spływali w dół, wraz ze stołem i krzesłami, aż wreszcie wylądowali na podłodze pokrytej kredowymi symbolami. Pośrodku stołu, między grubymi, czerwonymi kreskami wyrysowanymi lepką substancją i pod kloszem z cieniutkiego szkła spoczywał fragment ciała mordercy.
Grim natychmiast poczuł wracające napięcie karku. Zbliżył się do stołu. Nad skrawkiem ciała pojawiły się fioletowe iskry. Gargulec usłyszał ich cichy trzask. Zderzały się ze szkłem, w nagłych eksplozjach, zmieniając w złocisty, ognisty deszcz.
– Udało się wam – oznajmił cicho, a potem poczuł wyraźną wibrację magii bijącej o szkło.
– Nie całkiem – odparł Vraternius z ponurą miną. – Z trudem zdołaliśmy wyekstrahować tylko część magii. Reszta spoczywa nadal pod zasłoną, która skrywa ją przed naszymi spojrzeniami i uniemożliwia Niuchaczom podjęcie tropu mordercy. Jedna rzecz nie podlega wątpliwościom – ta magia jest starsza niż to miasto. Wywodzi się z Pierwszego Czasu, z epoki, kiedy Alfy nie podzieliły się jeszcze na wróżki, elfy, krasnoludy i demony. Wtedy na świecie nie było jeszcze żadnego z nas. Nigdy dotąd nie spotkałem istoty dysponującej aż taką magią. Podobno te istoty już dawno opuściły nasz świat.
Grim zmarszczył brwi.
– Jak to możliwe? Chcesz mi powiedzieć, że morderca przywędrował z przeszłości? I kim on w ogóle jest?
Vraternius potrząsnął głową.
– Tego nie wiemy. Wydaje się, że należy do ludu Alfów, chociaż w jego magii mieszka jeszcze coś, co przewyższa niegdysiejszą magię Alfów, jakaś taka niejasna, większa siła, której nie potrafimy ani wyjaśnić, ani opanować i która uniemożliwia zerwanie zasłony i wydobycie z tego skrawka ciała jego magii.
Grim spojrzał na alchemika z niedowierzaniem.
– Czy to oznacza, że najlepsi alchemicy Innoświata, ci, którzy z powodzeniem tworzyli złoto na Złotej Uliczce w Pradze i wytropili mantykorę w indyjskiej dżungli, aby jej krwią uwięzić światło gwiazd, że ci czarodzieje skapitulowali przed jakimś żałosnym ochłapem mięsa?
Zobaczył, że twarze alchemików tężeją, także Vraternius spojrzał na niego, miotając z oczu wściekłe iskry.
– Właśnie tak. A jeśli uważasz, że dasz sobie radę lepiej od nas, to prosimy bardzo! Wątpię jednak, że choćby przez chwilę zdołałbyś patrzeć wprost na tę magię, nie tracąc przy tym rozumu! Właśnie dlatego alchemia jest taka niebezpieczna! Bardzo niewielu magów pojmuje, że w pierwszym rzędzie chodzi o zrozumienie istoty rzeczy, o jej głębszy sens, skrytą w niej tajemnicę i o to, aby zdawać się tylko na te moce, które nosi się w sobie. Zbyt często magowie zapuszczają się na obszary, na których w żaden sposób nie są w stanie sobie poradzić, w rejony, gdzie lekkomyślni znikają niczym iskry gasnące wśród nocy.
Grim wziął głęboki wdech. Nie był w nastroju do prowadzenia filozoficznych dysput, a już na pewno nie z tym gnomem, który właśnie z wojowniczym blaskiem w oczach założył sobie ręce na piersi.
– Czyli, że nie jesteście w stanie zmierzyć się z tą magią – stwierdził ponownie.
Vraternius wzruszył ramionami.
– Żaden z nas nie jest wystarczająco silny, aby w pełni ją przeniknąć. A to jest absolutnie konieczne, by rozerwać zasłonę, poskromić ją i wreszcie wyciągnąć coś z tego kawałka ciała.
Grim pokiwał głową w zamyśleniu.
– Przecież w tym mieście żyją istoty, w których żyłach płynie krew Alfów, nieprawdaż? Stworzenia, które byłyby w stanie poradzić sobie z tą magią.
Vraternius zaśmiał się przebiegle, jak gdyby właśnie czekał, aż Grim powie coś takiego.
– Bardzo dobrze – wyszeptał. – Ale to musi być krew Alfów z dawno minionych czasów. Z tych czasów, kiedy ich magia stanowiła jeszcze część naszego świata.
Grim poczuł na sobie spojrzenie gnoma i zrobiło mu się nieswojo. Vraternius patrzył tak na Gargulca zawsze wtedy, kiedy coś planował w związku z nim, coś, co było albo zabronione, albo okropnie niebezpieczne, zaś najlepiej i takie, i takie. Zrozumiał wreszcie, co alchemik zamierza i z wolna potrząsnął głową.
– Chcecie wezwać Pożeracza Dusz? Pradawnego demona?
Wszyscy alchemicy odwrócili się równocześnie niczym jeden mąż, jak gdyby to słowo szturchnęło ich w plecy.
Vraternius, dla odmiany, stał nieruchomo.
– Jeżeli chcesz wydobyć magię z tego przeklętego kawałka ciała, potrzebujesz kogoś, kto potrafi ją skrępować. Kogoś, kto zdoła rozedrzeć skrywający ją przed nami welon i wyciągnąć ją na wierzch. A nie mam najmniejszych wątpliwości, że tego właśnie chcesz, bo tylko magia pozwoli tropicielom dotrzeć do mordercy.
Grim wpatrywał się w fioletowe iskry, bezustannie lecące do szkła i pękające po zderzeniu z nim.
– Chcecie uwolnić demona z diamentowego ognia? – wymamrotał, czując, że serce zaczyna mu szybciej bić. – Tego demona, który kiedyś chciał zapanować nad Pragą i został pokonany dopiero po krwawych walkach? – Westchnął głęboko, a przed oczami duszy stanęły mu wciąż żywe wspomnienia tamtych bojów. Osobiście pozamykał w kryształowych klatkach z diamentowego ognia niektóre z najpotężniejszych demonów, co oznaczało dla nich nieznośne cierpienia. Niektóre demony były starsze od pierwszych Gargulców i znacznie od nich potężniejsze.
Vraternius pokiwał głową.
– To jedyna szansa, byśmy schwytali mordercę.
Przez chwilę Grim wpatrywał się w skrawek ciała, następnie pokiwał głową.
– Stawialiśmy już czoło gorszym rzeczom niż pradawne demony. Zapytamy go, a później po prostu na nowo zamkniemy w jego ogniu. Którego z demonów mieliście na myśli?
– A zatem… – Vraternius wymienił spojrzenia ze swoimi kolegami czarodziejami. Grim wyraźnie dostrzegł na ich twarzach tłumione uśmiechy. – Myśleliśmy o Verusie Crendilasie Dhorze, Złotym Cieniu Znikczemnienia.
Grim przewrócił oczami. Coraz lepiej. Verus Crendilas Dhor skinieniem palca wzniósł mury Rzymu, upolował i zjadł zwierzę z Babilonu oraz niejeden raz obrócił Konstantynopol w popiół i zgliszcza. O tak, Verus był pradawnym demonem, z pewnością będącym chlubą swego ludu. Perfidnym, podstępnym, nader potężnym i zawsze myślącym o własnych korzyściach. W dawnych czasach użyczał ludziom swojej mocy, później jednak zszedł z tej drogi i zaczął domagać się panowania nad Innoświatem. Gargulcom udało się zwyciężyć w walce o władzę, dopiero jednak w przeciągu ostatnich dwóch stuleci zdołały ostatecznie pokonać te istoty. W pamięci Grima żywe było jeszcze wspomnienie, jak w ostatnim boju, razem z Kronkiem oraz innymi towarzyszami broni, rzucił Verusa na kolana, nałożył mu diamentowy knebel, wysmagał go batem i wreszcie wtrącił do lochu, aby tam oddać na pastwę nieopisanych cierpień. Westchnął cicho. Verus niewątpliwie ucieszy się na jego widok.
– Jestem gotów – oznajmił Grim, czując, że jego serce przyspiesza. Demony były niebezpieczne, wiedział o tym doskonale, a tym bardziej, jeśli kogoś nienawidziły. Jeżeli do jakiegoś demona czuł taką prawdziwą, dogłębną odrazę, to z pewnością do Verus Crendilasa Dhora. I wzajemnie.
Ledwie Grim wyraził zgodę, a już Vraternius sięgnął po skrawek ciała leżący pod szklanym kloszem. Alchemicy z zaskakującą szybkością zerwali się z krzeseł, po czym wraz ze stołem katapultowali się z powrotem pod sufit. Dwóch pospieszyło do jednego z regałów, przesunęło go w bok, następnie sięgnęło do ukrytej za nim szczeliny w murze. Powrócili z jakimś przedmiotem wielkości pięści, owiniętym w jasny jedwab. Uniżenie przekazali go Vraterniusowi, który zamaszystym gestem zdjął materiał.
Widząc diament, Grim cofnął się.
– Bez niczyjej zgody wykradliście go królewskiego więzienia! – ryknął. – Chyba postradaliście rozum. To nie tylko niebezpieczne, ale też zabronione.
– A od kiedy to przejmujesz się regułami? – zapytał Vraternius, unosząc brwi. – Sądziłem, że chodzi o to, aby schwytać mordercę. Jeśli ten demon jest naszą jedyną szansą, a z takiego założenia wychodzę, prowadząc nasze poszukiwania, powinniśmy zadać mu pytania, a nie bez sensu tracić czas przez jakieś regulaminy.
Płomienie diamentowego ognia zamigotały w czerwonym świetle i na okrytych sadzą ścianach sali, rozszczepiając się tysiącem kolorów. Przez jedną chwilę Grim sądził, że słyszy ochrypły śmiech dochodzący z wnętrza diamentu. Na plecach poczuł lodowaty dreszcz. Zdecydowanym tonem wychrypiał:
– Zaczynajcie.
Alchemicy wymamrotali cicho jakiś czar, który natychmiast zaczął oczyszczać podłogę ze śladów kredy, i zaraz potem z wielką skrupulatnością wzięli się za rysowanie na jej kamieniach białych i czarnych kręgów z wplecionymi znakami oraz liczbami. Wreszcie Vraternius chwycił kawałek czerwonej kredy, nakreślił nim krąg o średnicy mniej więcej dwóch metrów, który następnie obwiódł kolejnym, czarnym kręgiem, a potem jeszcze kręgiem białym. Następnie, bezustannie mamrocząc, ostukał podłogę poza kręgiem – gwałtownie zabarwiła się na niebiesko. Zafascynowany Grim przyglądał się, jak podłogę pokrywają błyszczące światła. Tylko przestrzeń wewnątrz kręgu pozostawała barwy szarej skały.
Vraternius wszedł do najbardziej wewnętrznego kręgu i ostrożnie położył tam diament. Następnie stanął obok Grima i trzykrotnie pstryknął palcami, rozniecając płomienie nad wyrysowanymi kredą kołami. Z trzaskiem uniosły się czerwony, czarny i biały ogień, wkrótce sięgając Vraterniusowi aż po pierś.
Gnom gestem nakazał Grimowi odstąpić kilka kroków w tył. Następnie alchemicy ustawili się przy zewnętrznym kręgu i rozpostarli ramiona. Równocześnie wypowiedzieli formułę sprawiającą, że z ich palców popłynęło mieniące się, jasne światło i zamknęło się wokół nich okręgiem. Rozpoczęli przejmującą inkantację. Grim już kilkakrotnie towarzyszył pomniejszym zaklinaniom – chodziło głównie o dżiny oraz duchy – i za każdym razem głosy alchemików oczarowywały go splatającymi się słowami. Niemal wydało mu się, że to jego samego przyzywają do wnętrza kręgu, wabiąc go niczym Syreny dawnych żeglarzy rzucających się za ich sprawą w objęcia śmierci.
Wreszcie magowie umilkli. Światło wewnątrz diamentu się zmieniło. Zamigotało rozżarzonym, miotającym iskry złotem, kolorem Verusa. Nadeszła pora, by uwolnić demona. Vraternius wypowiedział stosowną formułę, a pozostali alchemicy powtórzyli ją dźwięcznym kanonem, który stawał się coraz szybszy, aż wreszcie diament rozpadł się z wielkim hukiem.
Powietrze rozdarł ogłuszający wrzask, ryk tysiąca oszalałych paszcz. Grim przycisnął szpony do uszu, a i tak poczuł, że krzyk przenika go niczym nóż wchodzący w masło. Potem ton zmienił się tak gwałtownie, że Gargulec aż wstrzymał oddech. W samym środku obwiedzionych ogniem kręgów pojawił się w całej swej straszliwej krasie Verus Crendilas Dhor.
Grim dobrze wiedział, że wcale nie ma przed sobą istoty z krwi i kości, ale i tak na chwilę uwierzył, że ma przed sobą człowieka albo jakieś bóstwo.
Pośrodku kręgów stał młody mężczyzna w szacie z białego lnu. Skóra lśniła mu niczym brąz, miękkie włosy spływały na ramiona ciemnymi falami. Twarz była oszałamiająco delikatna niczym u anioła. Na pełnych, miękkich wargach pojawił się uśmiech. Grim przyglądał się smukłym palcom demona, przez chwilę oczami wyobraźni widział, jak przesuwają się po klawiszach organów, i usłyszał dźwięki szumiące mu w uszach niczym chór umarłych. Ze złością oderwał wzrok od tych dłoni, po czym spojrzał demonowi w oczy. I od razu wiedział, kogo ma przed sobą. Zresztą, nie tylko wiedział, ale także czuł, aż do najgłębszej głębi swojego jestestwa – Otchłań, Zło, Nicość. Oczy demona były czarne jak zaschnięta krew, ciało stanowiło perfekcyjne wręcz kłamstwo, drżącą okrywę śmiercionośnego wrzodu. W ciele tym wiły się węże zepsucia, a Grima, jak za każdym razem, na ten widok ogarnął wstyd. Bo jedno wiedział doskonale: gdyby płomienne kręgi nie trzymały teraz Verusa w szachu, gdyby nie był osłabiony ogniem diamentu, od stuleci rozcinającym mu ciało, ten demon przyzwałby go już do siebie. Już raz tak zrobił, na polu bitwy, i tylko dzięki pomocy swoich druhów Gargulec zdołał oprzeć się wezwaniu i pokonać demona. Od tamtej pory sądził, że już zawsze zdoła przeciwstawić się Verusowi, w tym jednak momencie, stojąc naprzeciwko niego, wołany przez krwawe płomienie oczu Dhora zaczynał w to wątpić.
– Demonie! – zakrzyknął Vraternius i wyciągnął z kieszeni diamentową różdżkę, którą skierował w stronę Verusa. Ten natychmiast się skulił i skrzywił twarz jak gdyby z bólu. – Podaj mi swoje imię!
Demon uniósł wzrok. Z oczu buchały mu ciemne ognie.
– Verus Crendilas Dhor, trzeci syn Franatosa, dziewiąty krąg Lhot.
Grim nabrał powietrza. Lhot to były najpotężniejsze i najstarsze ze wszystkich demonów, a dziewiąty krąg… Oni już tak dalece udoskonalili swe mroczne umiejętności, że nie było żadnego mistrza, który mógłby ich czegokolwiek nauczyć.
Vraternius opuścił różdżkę. Ciało Verusa zadrżało, gdy spojrzał na gnoma. Wydawało się, że alchemik trzyma jego wzrok na wodzy.
– Wezwaliśmy cię, aby uzyskać odpowiedzi na pilne pytania – kontynuował Vraternius, zanim jednak zdołał cokolwiek jeszcze powiedzieć, demon przerwał mu, śmiejąc się głośno.
– Odpowiedzi! – zawołał Verus aksamitnie miękkim głosem. – Chcecie uzyskać ode mnie odpowiedzi! – Nagle jego śmiech gwałtownie umilkł, a twarz przybrała gniewny wyraz. – A może najpierw wy udzielilibyście mi kilku odpowiedzi? Na przykład, dlaczego mój lud przetrzymuje się w diamentowych lochach, w których aż po kres dni musi gnić i cierpieć męki? Dlaczego…
Vraternius wycelował różdżkę w czoło Verusa. Skóra demona zaczęła nagle płonąć.
– Dobrze wiesz, co uczyniłeś, stworzeniu cienia! – krzyknął alchemik.
Demon jęczał pod mocą różdżki, dopóki gnom jej nie opuścił.
– A może – wycharczał Verus, łapiąc się za czoło – chcecie wiedzieć, jak to jest całymi latami leżeć w trzaskającym ogniu, czuć swoje płonące ciało, ciągle na nowo patrzeć, jak pojawiają się pękające pęcherze, jak płomienie przeżerają się do kości, aż nie zostaje nic poza spęczniałym, czarnym pyłem?
Wtedy odezwał się Grim.
– Nie masz żadnego ciała, którego palenie mógłbyś odczuwać – warknął, wytrzymując czarne spojrzenie demona, które, chociaż Verus się nie odwrócił, sięgnęło ku niemu chciwymi płomieniami. – Jesteś wszystkim, tak jak powiedziałeś mi wtedy w Dolnym Świecie Pragi i dlatego zarazem jesteś niczym. Nigdy nie poznasz, czym jest prawdziwy ból. Nigdy!
Grim przez chwilę sądził, że demon splunie, taki wyraz wstrętu pojawił się na jego twarzy. Jednak Verus roześmiał się, a wraz z tym śmiechem z jego oblicza uleciała cała groza, cała nikczemność.
– Grimie – wyszeptał, a głos miał tak zimny, że płomienie wewnętrznego kręgu na chwilę aż zadrżały. – Do twoich szponów przyschła moja krew. Obiecuję, że pewnego dnia zapłacę ci za to.
Grim prychnął tak pogardliwie, jak tylko potrafił.
– A na co chcesz przysięgać, kreaturo z mroku? Na nicość swojego istnienia, a może raczej na pustkę swojego wnętrza?
Verus zaśmiał się cicho, jak gdyby z udanego żartu, po czym spoważniał.
– Potrzebujecie mojej pomocy – stwierdził. – O co zatem chodzi?
Vraternius sięgnął po szklany klosz i przysunął go do ognia.
– Uwolnij magię tego skrawka ciała z jej więzów, abyśmy mogli podjąć trop tego, kto ją zrodził.
Na chwilę zapadła cisza. Verus ukrył pod maską swojej pięknej twarzy wszelką myśl, wszelką emocję, zaś Grim musiał ze wszystkich sił trzymać się w ryzach, by nie okazywać zaniepokojenia. Verus, dostrzegając jego wysiłek, uśmiechnął się.
– Dlaczego w ogóle miałbym to uczynić? Już wrzuciliście mnie w wieczny ogień. Jaką zatem karą jeszcze mi zagrozicie, jeżeli będę się wahał z udzieleniem wam pomocy?
Grim zacisnął zęby. Już miał coś odpowiedzieć, kiedy demon uniósł rękę.
– Nie – oznajmił Verus zdecydowanym tonem. – Nie dbam o to, czy gdybym się ociągał, zwiększycie poziom mojej męki, czy też wydłużycie czas spędzany przeze mnie w płomieniach. Czas kar już minął. Teraz nastał czas nagród.
Grim przez chwilę zastanawiał się, czy może jakoś przemocą dałoby się doprowadzić Verusa do porządku, ale dobrze znał demona. Nie uda się go złamać groźbami.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz