Fragment książki

40 minut czytania

Prolog
Nieco wcześniej

Za oknami, w ciemności, błocie i wietrze, podkradała się śmierć, na razie jeszcze nieśpiesznie i prawie niedosłyszalnie. Ania załkała, mocniej przytulając skuloną Lenoczkę, ścisnęła w wilgotnej dłoni pogrzebacz. Tam, w czerni, ledwie dostrzegalnie snuły się groza i ból.

Deszcz chlustał wodą w okna, bębnił, smagał je ciężkimi, grubymi strugami wody. Szyb do tych okien Miszka szukał wszędzie, niekiedy przepadając na pół dnia. Szyby… Zapragnął ich od razu po tym, jak się urządzili w dobrze zachowanym domku. Musieli tylko trochę go podłatać. „Żeby do środka zaglądało słońce, żeby ozłociło nasze życie… – Miszka z zadowoleniem uśmiechał się pod swoim rzadkim rudym wąsem. – …Niosło radość i nam, i Lenoczce”.

Lenoczka, córeczka, ich śliczna dziewczynka, bardzo lubiła świetliste zajączki wpadające z rzadka do izby, kiedy promykom słońca udało się przebić przez szarą zasłonę nieba. Uganiała się za nimi po miękko skrzypiących, starych deskach podłogi, łapała plamki rączkami. Miszka śmiał się, patrząc na nią, i nawet nieraz się przy tym rozchmurzył. Ania patrzyła na niego, takiego nieoczekiwanie kochanego, bliskiego, i cieszyła się w duchu.

Na co dzień bardzo często siedział zasępiony, nie dało się ukryć. Jednak ostatnio, gdy tylko do Cziszm dotarła pierwsza drezyna z Ufy… od prawej brwi w górę popełzła i wryła się głęboka, krzywa zmarszczka. Przecież na początku trzeba było zorganizować komunikację, potem do osady przybyły służby sanitarne. Miszka jednak nigdy nie ustępował. Nigdy i za nic w świecie.

Było o co się martwić. Długo nie mogli się zdecydować na ucieczkę z może i niezbyt dostatniej, ale przynajmniej bezpiecznej Nowej Ufy, chociaż tamtejszy spokój, wraz ze względnym dostatkiem powoli, ale wyraźnie dobiegały końca. Badanie lekarskie pięciolatka było obowiązkowe dla wszystkich. Ania płakała, głaskała córeczkę po miękkich pleckach, bała się każdego szelestu. Miszka, marszcząc brwi, starał się, jak mógł: nagromadził wszelkiego dobytku na wymianę, do gospodarstwa i rozpoczęcia życia od nowa, i uciekli.

Rodzinę przygarnęli kupcy ciągnący dużą karawaną na zachód, i tak dotarli do tej samej osady, do której kiedyś uciekł wujek Miszki. List od niego, napisany między wierszami na dwóch kartkach wydartych z jakiejś zupełnie pożółkłej książki, przyniósł Marat, zmęczony chłopczyna, kurier stale kursujący między Cziszmami a Demą. Za doręczenie dostał kawał hojnie solonej słoniny, westchnął, wzruszył ramionami i poszedł. Miszka się nawet uśmiechnął, patrząc na niego, i długo wyjaśniał Ani, czego i komu nie wolno spożywać i dlaczego mimo wszystko można, jeżeli pod dachem.

Tydzień wędrówki, nieustanne popychanie grzęznących w wiosennym błocie taczek i wózków z towarem. Wilgotny, cierpki smród niemytego ciała, okutanego w wytarty kombinezon ochronny, kląskająca, lepka ziemia na stareńkich woderach. Znużenie, znużenie i znużenie. Lenoczkę niosła na plecach, zawiniętą w starą pelerynę ochronną, którą Miszka zszył żyłką wędkarską i nadtapiając materiał, posklejał tam, gdzie się rozłaziła podziurawiona kulami, pazurami czy zębem czasu. Zapocone szkiełka masek przeciwgazowych, świszczący oddech sąsiadki, plecy męża, który w charakterze opłaty taszczył starą maszynę do szycia na żeliwnej podstawie. Ale w końcu dotarli.

Tak ich rodzina znalazła się w Cziszmach, dużej, okrzepłej osadzie, która jako jedna z pierwszych stanęła na nogach. Życie toczyło się swoim torem, tym bardziej że przez ostatnie pięć lat tło promieniowania nie było już takie silne. Tu nie noszono masek przeciwgazowych i piwnice już dawno zamieniły się z powrotem po prostu w piwnice. W mieście – owszem, w mieście położonym nad rzeką Biełą było promieniowanie, choć nie bardzo silne. Walili obok, w obwód orenburski, walili też po republice, po jakichś oddziałach Drugiej Armii. Ale o Ufę jedynie zahaczyli, dając ludziom szansę. Mówiono, że dalej w stronę Uralu lasy dawnego rezerwatu oberwały gęsto i żyć się tam zupełnie nie da. Dla Ani wiele rzeczy nie miało znaczenia. Mało ją interesowało, co się dzieje w Biełoriecku, Sibaju czy Uczałach. Urodziła się trzy lata po Wojnie, dorastała z ciotką i po prostu chciała żyć. Z mężem, dwa razy od niej starszym, i z córką, której teraz nie zbada żaden lekarz. To, że pod sukienką rośnie Lenoczce jasna, jedwabista sierść, ani Miszce, ani jej samej nie przeszkadzało kochać ją nad życie. Ale po pierwszej drezynie były następne, i znów musieli uciekać, musieli, aż…

Za oknem zaszeleściło, trzasnęła kupka rozpałki pod ścianą. Ania zatrzęsła się, zadzwoniła zębami. Deszcz mocniej uderzył o szyby, a te już całkiem wyraźnie drgnęły pod jego naporem. Szyby przycięte i wstawione przez jej męża z miłością, ale nieosłonięte ciężkimi okiennicami. Szczypce do drewna zaczepiły się o pogrzebacz, hak ledwie słyszalnie zazgrzytał po drewnie, kiedy go przyciągnęła do siebie. Idiotka, przeklęta idiotka, głupia, tępa idiotka! Jak można było zapomnieć zamknąć okiennice?! Misza, Miiiszaa…

Wujek męża się ich nie doczekał: nieoczekiwanie zmarł, zginął na polowaniu, spoczął w ziemi spokojnych i względnie dostatnich Cziszm. Tak im powiedzieli sąsiedzi, nieliczni i ponurzy. Na pytania Miszki nikt i tak nie odpowiedział niczego konkretnego. Domek – stareńką dwuizbową drewnianą chatę – oddano im bez oporów. Mąż się ucieszył, marszczył brwi znacznie mniej niż zwykle i od razu wziął się do gospodarowania. Na Lenoczkę, wesoło uganiającą się po podwórku z pięciołapą Żuczką, sąsiedzi w ogóle nie zwracali uwagi. Ania przyczynę tego poznała nieco później, kiedy już się zapoznała z życiem wsi i z jej mieszkańcami: nie brakowało tu takich, jakich w Nowej Ufie SB wysyłało za kolczasty drut, zmuszając, by ponadludzką pracą odpokutowali za swoje mutacje, ułomności i inne pokraczne cechy odróżniające ich od „normalnych” ludzi.

Ania i Miszka cieszyli się, życie im się układa i nawet trzy króliki, wymienione za kilka dobrych łopat i porządne gumowce, miały wydać na świat pierwsze potomstwo. Cziszmy szczyciły się na nowo wyhodowanymi zwierzętami, na których porażenie promieniowaniem odbiło się tylko w postaci dużej masy i gęściejszego futra. Na mięso królików mieszkańcy okazali się całkowicie obojętni, w odróżnieniu do wielu innych hodowlanych zwierząt. Dlaczego im tak bezproblemowo odstąpili dom, nierozpadający się na kawałki, jedynie z nielicznymi dziurami w pokryciu dachu i przybudówce – nad tym uchodźcy się nie zastanawiali. Do dzisiejszej nocy.

Usłyszawszy przenikliwy króliczy krzyk – nie pisk, tylko krzyk, prawie dziecięcy – Miszka nie poleciał na łeb, na szyję do klatek. Mięso mięsem, futro futrem, ale życie droższe. Tego dnia chodził już w stronę wsi sprawdzić, czy nic się nie dzieje i choć wszystko dokoła wydawało się ciche, nie chciał ryzykować. Ania uścisnęła mokrą córeczkę, zasłoniła jej uszy i wzdrygnęła się, podążając za wzrokiem Miszki.

Wieczorem naniósł wody, nagrzał ją w piecu i zaczął kąpać Lenoczkę w niedawno naprawionym dużym korycie. I zajmując się rozchichotaną, szczęśliwą córeczką, zapomniał zamknąć okiennice. A Ania, zabiegana przez cały dzień przy praniu, zagapiła się i też wyleciało jej to z głowy. Światło kilku płonących szczap** drżało i drżało w przeciągu, rzucając odblask na szyby niezasłoniętych okien. Pierwsze wpadło do wnętrza domu okno wychodzące na podwórko. Miszka zdążył wepchnąć Anię z córką do drugiego pokoju, zatrzasnął drzwi. Przestawić stół i otworzyć klapę w podłodze – już nie zdążył.

Stojący pod ścianą ciężki kufer nie chciał się ruszyć z miejsca. Ania naparła na niego nogą, pchnęła go do przodu. W plecach jej coś strzyknęło, rozlało się gorącym, suchym bólem i zaraz, nieco słabiej, odezwało się w ręce. Zamrugała i w półmroku zupełnie spokojnie powiodła wzrokiem za zerwanym, opadającym na podłogę paznokciem. Kufer, zgrzytając po deskach, przesunął się w przód, bezpiecznie podpierając drzwi. Lenoczka płakała, patrząc błyszczącymi oczyma na mokrą od potu matkę, a ta…

Usłyszała jego krzyk, przeszywający uszy, unoszący się ku górze, dziki, wyrywający się z piersi jej silnego męża – człowieka, który nikogo się nie bał, potrafił wyjść w pojedynkę naprzeciw trzem przeciwnikom. Do krzyku nieco później doszło błogie sapanie i mokre, mlaszczące dźwięki, jakiś niepojęty trzask, od którego zadrżała jeszcze mocniej.

Ktoś miękko trącił drzwi, naparł na nie, parsknął z niezadowoleniem, zabełkotał urywanym, gorączkowym szeptem. Ania przyciągnęła do siebie kwilącą córeczkę, sięgnęła po pogrzebacz, który niezauważenie wrzucił za nią do pokoju Miszka. Teraz już jej dawny Miszka. Cisza nastąpiła odrobinę później. I nie na długo.

Deszcz cały czas siekł strugami niezakryte szyby, bębnił po dachu, dzwonił w metalowy daszek i zardzewiałą rurę pieca. A za oknem – co było słychać pomimo ulewy – chodzili ci, którzy przed chwilą mamrotali i ciamkali za ścianą. Wśród wilgoci i czerni, w tłustym, lepkim błocie, po całkiem zamokniętej rozpałce.

– Mama? – pisnęła Lenoczka, przywierając do Ani.

Za oknem coś się gwałtownie poruszyło, bladym kręgiem przylgnęło do szyby, zajrzało zapadniętymi ślepiami. Ciężki, kuty pogrzebacz łatwo wpasował się w rękę, nieoczekiwanie wygodnie i zwyczajnie. Okno wyleciało zaraz potem, wpuszczając do środka zapach ziemi, wody lejącej się z szarego, ołowianego nieba, i zgnilizny.

Ania krzyknęła dziko, bojąc się, że nie zdąży. Odepchnęła córkę, uderzyła krótkim ruchem, bez zamachu. Wiele trzeba maleńkiej dziewczynce? Jej własna śmierć nadeszła sekundę później, a okazała się znacznie straszniejsza i bardziej bolesna.

ROZDZIAŁ 1
Z objęć nocnego koszmaru

Baszkortostan, Nowoufijska Republika Komunistyczna,
przyłączona osada Cziszmy (współrzędne: 54°35'38''N, 55°23'42''E), AD 2033

– Pomyliłeś się.

– E? Coś powiedział?

Słońce, pokazujące się z rana, już się schowało. Jesień, ledwie rozpoczęta w kalendarzu, postanowiła na dobre zadomowić się w naturze. Zieleń, jaka się jeszcze uchowała, nagle ustąpiła miejsca złocistożółtej ochrze, wyblakłej niczym pajęczyna szarości i rzadkim przebłyskom szkarłatnego aksamitu. Aż żal było lata, które uciekło pośpiesznie jak koniokrad. I chociaż maska z lustrzanymi szkiełkami zdążyła już obetrzeć skórę w ciągu ciepłych miesięcy, i tak było ich szkoda…

– Zadałem ci pytanie, mały.

Azamat westchnął. Wszystko jak zawsze.

Jeśli jesteś wyższy, szerszy w barach i wyraźnie cięższy, to zrozumiałe, że powinieneś okazać się też silniejszy. Zwłaszcza jeżeli naprzeciw ciebie stoi nie krzepki mężczyzna, tylko taki sobie człeczyna, prawie chłopczyk. A chłopczyk ten wygląda faktycznie na wyskrobka: niewysoki, chuderlawy, nawet wąsy i broda jeszcze mu nie rosną. Jak się tu zachować, skoroś sam nieszczególnie dobry, za to wielki i silny? No i działo się tak jak zwykle.

– Pomyliłeś się – powtórzył spokojnie i dokładnie, jak debilowi. – Małego masz w spodniach. Mam na imię Azamat. Dla przyjaciół. A dla pozostałych po prostu Pocisk.

Osiłek chrząknął i zaczął powoli, demonstracyjnie odwodzić prawą rękę. Stojący po bokach dwaj kumple zachichotali i odsunęli się nieco. Zanosiło się na niezłą zabawę, a potem pewnie jeszcze dostanie im się jakaś zdobycz z gratów tego niewyrośniętego głupka. Nie wyszło. Przynajmniej na razie.

Dom, wzniesiony z poszarzałych bierwion, wyglądał na solidny, a kiedy słońce stało wysoko, zapewne prezentował się wręcz ładnie. Ktoś pomalował na zielono naczółki i ramy okien, okiennice i drzwi – i to całkiem niedawno, ponieważ farba nie zdążyła wyblaknąć, złuszczyć się ani pokryć pęcherzami. W tej chwili jednak – podobnie jak wszystko wokół – straciła intensywność koloru. Krótko mówiąc: jesienne dni, oczarowanie oczu.

Mało tego, nagle ta trójka, ledwie rano wstała, nieoczekiwanie zatęskniła właśnie za jesienią: przed nimi zima z jej mrozami, śniegiem po pas, chłodem w domach, stałym brakiem drewna na opał i zwierzętami podkradającymi się pod osadę. I – nie daj Wszechmocny – głodem. A tutaj Azamat ze swoimi konikami i może niepozornym, ale jednak dobytkiem. Tak że nawet ich trochę rozumiał. Tylko nie śpieszył się, żeby to przyznać. Tym bardziej jeśli w charakterze argumentów chcieli się posłużyć pięściami: i tak wokół nie brakowało rzeczy, które skutecznie mogły zepsuć nastrój.

Stuk, stuk, stuk. Po zardzewiałym wiadrze, zgniecionym, dziurawym, z zachowaną zaledwie jedną trzecią okrągłego denka, zabębniły krople – rozpadało się. Zrobiło się wilgotno, na kurtce i spodniach błyskawicznie osiadła drobniutka mżawka. Gdzieś niedaleko, w lesie, tęsknie zakrakała wrona. Trawa, jeszcze rano radośnie szmaragdowa, zamieniła się w coś nieprzyjaznego, szeleszczącego ociężałymi źdźbłami, które – zdawało się – szeptały coś do siebie. Chociaż nie, dźwięk był rzeczywisty, taki złowrogi pomruk, a dochodził właśnie z trawy.

I z niej, wysokiej, sięgającej po kolana nawet drabom, dobiegły syk i parskanie. Zaraz potem na zdezorientowanego osiłka wyskoczyło coś dużego, kudłatego i dziko wyjącego. Szara, pasiasta kula wylądowała prosto na granatowej kufajce, ciasno opinającej wypukłą pierś zbira. Pisnął cienko, jak dziewczynka, i zamachał potężnymi rękami. Poleciały ruda wata, strzępy wełnianej koszuli, krew.

Kumple gościa w granatowej kufajce pobledli i wzięli nogi za pas. Azamat im na to nie pozwolił, jednym susem znalazł się obok nich. Świsnął kańczug i chociaż krótki, chlasnął pierwszego po nogach. Ten wrzasnął, poleciał głową naprzód. Drugiego, który najwyraźniej postanowił spróbować sił w walce, trafiła rękojeść nahajki, ozdobiona pokaźną metalową kulką. Czaszka odezwała się głucho, wchodząc w kontakt z rękojeścią bicza, oczy wiejskiego zabijaki zbiegły się w stronę nasady nosa, a on sam zapadł się gdzieś w siebie – głęboko i na długo. Tymczasem pierwszy uciekinier zerwał się na nogi i odwrócił do Azamata; palce nerwowo gmerały u pasa, próbując dobyć noża. Nieco później oszalałe oczy skoczyły w stronę źródła ucichłego już syku i warkotu i mężczyzna zamarł, wlepiając wzrok w Szablozęba.

Kot siedział na osiłku i najwyraźniej nie wierzył w otaczające go życie i siebie w tym życiu. Wywrócone oczy zbira spoglądały gdzieś w głąb niskiego, szarego nieba, ręce ledwie dostrzegalnie podrygiwały. Ogólnie rzecz biorąc, typ się roztropnie nie ruszał. I nic dziwnego – Szabloząb ważył prawie tyle co roczny owczarek środkowoazjatycki, ale wydawał się o wiele straszniejszy, zwłaszcza z bliska, gdy tak bezczelnie rozwalał się na podartej kufajce i wylizywał sobie łapę. Tylną, u jej nasady, a także wszystko, co w jej pobliżu. Czerwony język migał pomiędzy długimi górnymi kłami.

– Nigdzie się nie ruszaj. – Azamat kopnął przeciwnika w łydkę. Kumpel zbira zasyczał i usiadł, zwijając się w kłębek. – Przyjdzie ci do głowy wiać, tępaku, napuszczę na ciebie kota.

Trzeci wciąż leżał w trawie, tyle że zaczął się lekko poruszać. Na czaszce w pobliżu czoła nabrzmiał mu niemały guz. Pierś poruszała się ledwie zauważalnie – znaczy: żyje, i dobrze. Azamat chrząknął pod nosem, zwrócił się ku koniom. Te stały spokojnie, spętane, i nawet nie myślały o próbie oswobodzenia się. Myszata kobyłka cicho i łagodnie chrzęściła suszoną rybą w treptuchu. Ogier, przez całą drogę nerwowy, teraz też wyglądał na rozdrażnionego: łypał na Azamata zaczerwienionym okiem, przestępował z nogi na nogę, rył ostrymi kopytami ziemię, szczerzył podpiłowane zębiska. Ogon, krótki, szorstki, monotonnie śmigał z lewa na prawo, chlaszcząc to jeden, to drugi bułany bok zwierzęcia. Szich, szlep, sziiich, szlep.

– Już, już, ciii, kochany, cichutko. – Azamat podszedł, mocno chwycił za uzdę, poklepał konia, pogłaskał. – Spokojnie.

Od strony palisady, która otaczała wieś, śpiesznie toczyły się dwa konne wózki. Na dwóch różnej wielkości grubych kołach od jakiejś poważnej limuzyny, połatanych na wszystkie strony, podskakiwała dwukółka egoistka. Siedzący w niej wujaszkowie, przyodziani w fartuchy, sami także podrygiwali, ostrożnie trzymając w rękach broń palną. W większym wozie, skleconym krzywo i nieudolnie, cisnęło się siedmiu ludzi z dzidami, widłami i innym nieskomplikowanym sprzętem. Azamat słusznie podejrzewał, że całe to gospodarskie żelastwo najwyraźniej zmierza w jego stronę i nie jest w tej chwili przeznaczone do jakiejś pilnej roboty w polu. No i nie pora na prace polowe, jesień niepodzielnie panowała nad światem.

Lecz jeśli przeczucie go nie myliło, o wiele ważniejsza zdawała się trójka jeźdźców, która wyprzedzała grupę towarzyszy kołchoźników i już całkiem jawnie kierowała się w stronę niewielkiego pobojowiska. Ci rzeczywiście wyglądali niepokojąco.

Dwóch było podobnych do siebie jak jaja jednej wrony: wygodne krótkie kurtki, szare, z kapturami; własnej roboty, choć całkiem zgrabne kamizelki taktyczne; za plecami coś w rodzaju AK-74. Znajomy typ delikwentów, psy wojny, najemni żołnierze. Interesująco przedstawiał się pierwszy, najwyraźniej dowódca; był już całkiem blisko, rzut kamieniem.

Dosiadał zacnego wierzchowca – konisko było pociągowe, wysoki, silny ogier, bez rzucających się w oczy modyfikacji. Azamat był gotów założyć się, stawiając nabój na to, że zwierzę jest rasowe, i to względnie czystej krwi. Jego własna kobyłka wytrzeszczała na świat dwa dodatkowe ślepia, kryjące się po bokach łba pod zmierzwioną szczotką grzywy, niedorozwinięte i niewidzące. Ogier od czasu do czasu nie tylko dobywał z siebie dziwne dźwięki, nie – bułanek najwyraźniej urodził się z dodatkowym kompletem jakichś tam narządów, to z tego powodu był taki pełen ikry, że o wytrwałości nie wspomnieć. No i fakt, że zęby koniom wyrastały jak u psów – cóż, życie. Jak nie ty kogoś zjesz, to ciebie zeżrą.

Skórzana kurtka stara i wytarta, ale bardzo dobrze skrojona. Zamiast w zwyczajnych, cholera wie z jakiej kryjówki dobytych kamuflażowych gaciach wujaszek paradował w prawdziwych bryczesach, skrojonych do jego figury i tak dalej. Azamat, wiele czasu spędzający w siodle, już z daleka ocenił i skórzaną uprząż, i dobrej jakości sukno w oliwkowym kolorze. Rzemienne koalicyjki były obciążone z obu stron i jeśli z prawej od razu rzucała się w oczy kabura z jakąś fabryczną produkcją, to z lewej równie dobrze mogła wisieć poważna broń biała.

Pierwszy jeździec niczym nie okrywał głowy, tylko potwierdzając i wskazania dozymetru, i plotki: w Cziszmach, jak się okazuje, naprawdę jest czysto. I dlatego wujaszek tak swobodnie wystawiał twarde, grubym dłutem wyrzeźbione lico na świeży wiatr, który mierzwił mu czarne, z ledwie widoczną domieszką siwizny, gęste, niepokorne loki. I w tym momencie Azamat doznał olśnienia – wiedział już, kto z taką stanowczością pędzi w jego stronę.

Stalowy Iljas, jeden z przywódców południowych separatystów republiki, były wódz i były komendant Mieleuzu i Kumiertau, który jednym posunięciem przesądził o wyniku wojny sprzed pięciu lat, uderzając w zupełnie zezwierzęcone główne skrzydło wrogów Nowoufijki. Azamat słyszał o nim, właśnie tym tutaj człowieku, ale nie sądził, że zobaczy legendę tak po prostu, zwłaszcza w tak rozwojowej sytuacji, dla niego układającej się niezbyt pomyślnie. Chociaż nie trzeba się było jeszcze martwić.

– Salam. – Iljas zatrzymał się i zeskoczył na ziemię, przytrzymując najprawdziwszą w świecie szaszkę, wiszącą po lewej stronie u pasa. Tymczasem obaj jego przyboczni odjechali nieco dalej i wzięli pod obserwację teren dookoła. Na leżących w pobliżu ziomków i Szablozęba, który natychmiast nastroszył sierść, żaden z nich nie zwrócił uwagi. – Jestem Iljas.

– Salam. – Azamat poczekał, aż starszy od niego rozmówca wyciągnie rękę, uścisnął ją. Nie brakowało siły w dłoni niemłodego, stojącego przed nim człowieka. – Jestem Azamat. Przyjechałem do przyjaciela.

– Do przyjaciela, mówisz? – Iljas kiwnął głową w stronę ofiar bójki. – A z tymi zawadiakami czym się nie podzieliłeś?

– No… rzeczami.

– Swoimi, co? – Gospodarz osady zacmokał z niezadowoleniem. – A Stiopa cię prosił, tak?

Jeżeli nie liczyć powitania, mówił po rosyjsku. Tutaj przywiązywano do tego duże znaczenie: ludzie napływali zewsząd, różni, i z pochodzenia, i z charakteru. Wspólny język – zrozumiały dla wszystkich od dzieciństwa, tak samo jak rodzime: tatarski, baszkirski czy czuwaski – łączył ich, spajał. Stalowy Iljas najwyraźniej bardzo szanował wszystkich mieszkających w Cziszmach. Bo inaczej czy zacząłby przy swoich rodakach, choćby i przyłapanych na grabieży, mówić z obcym nie po tatarsku czy baszkirsku?

– Bydlaki. – Iljas splunął, chlasnął się po cholewie taką samą nahajką, jaką miał Azamat. – Odpowiadać.

Jedyny z trzech leżących, który mógł się poruszać, skwapliwie pokiwał głową.

– Tak właśnie myślałem, że nie jesteś przejazdem – dodał Iljas. – Przyjechałeś do… jak mu tam… Miszy?

– Do Miszy. – Azamat wskazał domek, do którego zdążył zajrzeć, zanim spotkał się ze Stiopą i jego towarzyszami. – Niedawno?

– Tak. Przedwczoraj w nocy. Dobry był z niego przyjaciel?

– Jedyny. – Azamat wzruszył ramionami. W środku naraz zabolało go mocniej. Poprawił sam siebie: – Ostatni. A rodzina?

– Wszyscy. – Iljas pokręcił głową. – Mieszkali na uboczu, nocą nikt nie odważył się wyjść. Mnie nie było, sanitariusze…

– Sanitariusze sprzątali stodołę, jakżeby inaczej? – Azamat zgrzytnął zębami. Kiedy zabijano Miszę, który w dzieciństwie pomagał mu w nauce, kiedy zabijano jego żonę z córeczką, sanitariusze, uzbrojeni po zęby, nie śpieszyli się z pomocą. – Napadły ich mutanty?

– Tak. – Iljas splunął. – I nie tylko ich.

– Nie tylko? – zdziwił się Azamat.

Iljas znów splunął. Pod smagłą skórą twarzy zarysowały się węzły mięśni. Jeśli Azamat się nie mylił, wszystko się powoli wyjaśniało: takich domów w okolicy zapewne było więcej, a o przychodzących nocą mutantach we wsi musieli wiedzieć. Ale nie mówili o tym przybywającym osadnikom, milczeli, wydając ich na żer bestiom.

– Dwie trzecie oddziału mam rozstawione wzdłuż linii kolejowej. – Iljas odwrócił wzrok. Nahajka nerwowo smagała cholewę. – Jeszcze tego brakuje, żeby o, tych wywozić w pole, pilnować bydła i odkrywać jakieś sekrety po lasach dookoła.

„O, ci”, załadowani na wóz i dwukółkę, już zniknęli za zakrętem. Azamat znowu wzruszył ramionami. Nie jego sprawa. Życie go nauczyło, żeby szanować zasady miejscowych, gdziekolwiek by się znalazł.

– Ale nie ma ich szczególnie dużo, jak rozumiem?

– Nie. – Iljas poruszył mięśniami szczęki. – Pojawiają się raz czy dwa na miesiąc, nie częściej. Powiedzieliśmy sanitariuszom, a oni…

– A oni dawaj, zaczęli szukać mutantów wśród mieszkańców, nie? – Azamat chrząknął znacząco. Obraz wyglądał znajomo. – Nieźle. Zabiję te bestie.

– Sam?

– Dam radę. Jakiejś pomocy będę potrzebował, ale spróbuję sam.

– A odpocząć, podjeść sobie, zajść do łaźni?

– Najpierw robota. Muszę jeszcze raz zajrzeć do domu. Ciała spalono?

– Tak. Tylko… – Iljas postanowił nie owijać w bawełnę. – Wiele zapłacić nie mogę. Co wolisz? Mamy skóry, futra, wełnę, naboje też się znajdą. Mogę dać nowe ubranie i buty.

– Mam się targować o przyjaciela… nie wypada. Zajdę do domu, rozejrzę się, a potem powiem, co i jak.

– A twój mutant to co za jeden? Agresywny?

– Nie, przy mnie jest spokojny. Popilnuje koni. A co za jeden? No kot… tylko duży.

***

Gdy Pocisk wyszedł z domu, awanturników już nie było. Iljas, siedzący na nie do końca spróchniałym pieńku, czekał przy małym ognisku, rozpalonym z wyłamanych z niewysokiego płotu desek. Został również jeden z jego przybocznych, usadowił się w koronie krzywego wiązu, który bezlitosna przyroda powyginała w korkociąg. Gdzie włóczy się jego partner, Azamata nie interesowało. Szabloząb, śpiący na ziemi koło koni, ocknął się, zerknął leniwym żółtym okiem z dwiema źrenicami.

– Córeczka miała cztery lata, nie mniej? Nie widziałem jej, no i żonę Miszki słabo znałem.

Iljas wyjął z ust zastrugany patyczek, splunął czymś wydłubanym spomiędzy zębów.

– Pięć lat, dziewczynka. Mutant.

– To nie ma żadnego znaczenia. – Azamat zdjął z kobyły siodło, rzucił je na ziemię, siadł koło Iljasa. – W sensie to, że była mutantem. Wiek odgrywa ważną rolę. Dioma* niedaleko płynie?

– Tędy, prosto przez ten lasek, stąd jakieś dwadzieścia minut pieszo. A co?

– A więc… – Azamat zerknął na zegarek, swój drogocenny poljot. – Już pora obiadu, za pół godziny się ściemni?

– Nieco później.

– Weźcie moje konie do wioski. Przejdę się, porozglądam. Ciała były pogryzione, poszarpane, wypatroszone, ale znaleźliście je prawie całe?

Iljas kiwnął głową. Do czego zmierzał ten chłopak zachowujący się jak doświadczony wojak, tego jeszcze nie wiedział.

– No tak. Kobietę… ją, tak w ogóle, najmocniej pociachały. A do czego potrzebny ci wiek dziewczynki?

– Ona żyje. Możliwe, że jeszcze żyje.

– Kurna'szit! – Iljas splunął. – Skąd wiesz?

Skąd…

Azamat nie odpowiedział. Zdjął z kobyłki plecak desantowy, zarzucił go sobie na ramiona. Maska przeciwgazowa po lewej stronie, obrzyn po prawej, ładownica pomiędzy nimi. Dozymetr, podregulowany przez fachowców w Diomie, schował w futerale za plecami. Iljas, nie doczekawszy się odpowiedzi, w milczeniu przyglądał się przygotowaniom. Niewielki toporek za pas, mniejszy nóż za cholewę buta, duży – do pochwy obok maski. Chłopak szykował się pośpiesznie, wykonując precyzyjne ruchy. Pocisk nie patrzył w stronę gospodarza wioski, układał sobie w głowie to, co zobaczył we wnętrzu chaty.

Ciała spalono, nie czekając na niego, to zrozumiałe. Tylko na tyle stać było sanitariuszy, którzy zwykle pojawiali się wkrótce po przyłączeniu osady do republiki. Nie, może gdzieś tam te chłopaki postępowały bardzo umiejętnie i trafnie, ale im większe tereny zajmowała Nowa Ufa, tym mniej miała profesjonalistów: wielu szybko ginęło, niektórzy zostawali kalekami. Jemu, Azamatowi, tak jak Miszce, nieraz proponowano wstąpienie do służby. Odmawiali, i jeden, i drugi. I oto rezultat: ani Miszki, ani jego żony, ani… córki. Chociaż kto wie, co by było, gdyby przyjaciel został sanitariuszem, a potem urodziła mu się taka córeczka…

W okręgu nie było tak wiele drapieżnych mutantów jak jeszcze niedawno, ale wciąż ich nie brakowało. Do czuwania przy zwłokach nie znalazłoby się chętnych, bo i po co? A gdyby zostawić je na noc, to nie wiadomo kogo przyciągnęłaby świeżo przelana krew. Zapewne zleciałyby się drobne drapieżniki w rodzaju łasic czy tchórzy, choć jasne już było, że chodziło nie tylko o nie. W osadzie na wiele spraw przymykano oczy – wieśniacy milczeli, nie zdradzali tajemnic przyjezdnym, płacili cudzym życiem za własny spokój.

Włożył rękawice z grubej skóry, zaciągnął zębami rzemyki na nadgarstkach. Nigdy nie wiadomo, co prawda jeszcze był dzień, ale po nocnych drapieżnikach różnych rzeczy się można spodziewać, tak że skoro zanosi się na walkę, to lepiej mieć jak najmniej zadrapań. Tężec nie rozróżnia, wszystkich zabija jednakowo szybko.

Azamat zerknął z ukosa na Iljasa, który z niezadowoleniem posapywał obok, na pieńku. Dobry gospodarz, surowo trzymający w ryzach wysepkę jako takiego spokoju, dostatku i ciepła, a więc prawdziwą rzadkość. Robić mu wyrzuty? Bez sensu.

Chociaż… Azamat odegnał od siebie głupią myśl, zmarszczył brwi i wyjął paczkę naboi. Wypadało wymienić te, które już dość długo nosił nieużywane w ładownicy. Jednak w paczce znajdowały się te, których o mało nie utopił w Kutułuku i Kondurczy, a to znaczy… A to znaczy, że z amunicją jest jeszcze gorzej, niż się spodziewał. Będzie dobrze, jeżeli choć pięć z nich okaże się zdatnych do użytku.

Iljas wstał i odszedł na bok. Rozdrażniony, jeśli nie rozzłoszczony. Człowieka, co by nie mówić, od środka zżera sumienie. Chłop czy baba, a do diabła z nimi, ale żeby dziewczynkę? Azamat przypomniał sobie brudną szmacianą lalkę poniewierającą się w kącie naprzeciwko drzwi. Gdyby nie gruba skorupa zaschniętej krwi i przylepionych do niej pasm włosów, wątpliwe, czy ktoś by ją rano tak po prostu zostawił. Nie te czasy, żeby pogardzić może i byle jaką, ale jednak zabawką dla dzieci. Mimo to jej nie zabrali.

Dlatego że było im wstyd. Dlatego że zapach strachu i grozy zamordowanych ostro dawał po nosie nawet teraz, choć minęły dwie doby – w powietrzu czuć było jatkę, cuchnęło wyprutymi kiszkami i bólem. Szczególnie tam, gdzie zabito gospodarza, sądząc po jednym starym bucie, na który też nikt się nie połakomił; jego właściciel przed śmiercią się sfajdał. Pocisk znał w życiu wielu, którzy kręciliby nosem na takie stwierdzenie; prawdę byli gotowi przyjąć nieliczni. Przyglądając się porysowanym ścianom i odłupanym z nich szczapom, Pocisk trochę zrozumiał. A jeszcze bardziej rozjaśniło mu się w głowie, kiedy uważnie obejrzał siekierę, która zostawiła te ślady.

Miszka do ostatniej sekundy rozpaczliwie walczył, próbując ratować nie siebie, lecz rodzinę, i uderzeniem wyszczerbionego zębem czasu ostrza zdołał rozrąbać czyjś łeb. Nie stchórzył, bił się do ostatka. A że się porobił w gacie? Pocisk nie chciałby nigdy w życiu poczuć jego bólu.

I dzięki przyjacielowi, który wraził stare żelazo tak głęboko, Azamat znalazł na metalu to, czego szukał. Drzazgą zdjął z ostrza śmierdzący i wciąż jeszcze lepki skrzep, powąchał, przyjrzał się. Odpowiedź przyszła od razu, ledwie drewienko musnęło kawałeczek mózgu, który przylgnął do wyszczerbionego ostrza. No, co ma na tyle płynów, żeby po dwóch dniach taki strzęp tkanki nie wysechł? Swego czasu chcąc nie chcąc musiał się nauczyć rozróżniać mutanty. I od razu wszystko stało się jasne.

Ciała we wnętrzu chaty znaleziono szybko, prawie całe, i śladów krwi było całkiem sporo. Bestie przecież nie przyszły po to, żeby tych ludzi zabić i zjeść. Gdyby chciały żreć, wzięłyby zdobycz z sobą, schowały gdzieś i pożarły później. Jednak nocni goście zabrali z zabitych i wynieśli to, co im było potrzebne – a raczej nie im samym. Napastnikom nie starczyło rozumu, żeby zaopatrzyć się w mięso na zapas, wypełnili jednak rozkaz swojego pana. Albo pani. Wątroby, śledziony, serca wydarte z dwóch dorosłych ludzi oraz dziewczynka, najprawdopodobniej mutant – temu komuś zapasów wystarczy na długo.

– Mówiłeś, że rzeka jest tam?

– Nie, nie o niej mówiłem. Tam jest starorzecze. – Iljas zwrócił się w stronę Azamata. – A co?

– To nie zwierzęta.

– Mutanty czy jakie licho? – Kamienna twarz nachmurzyła się, gospodarz zaczął okazywać gniew. – Mamy coś jeszcze innego w okręgu?

– Macie przecież we wsi konie, krowy, króliki. – Azamat zakończył przygotowania. – Tutaj chodzi nie o zwykłe, trochę zmutowane zwierzęta. Ile razy w ciągu kilku ostatnich miesięcy ginęli ludzie?

Iljas wykrzywił usta, rzucił mu złe, zakłopotane spojrzenie.

– Z naszych nie tak dużo.

– Ilu i kiedy to się zaczęło?

Tamten zamilkł, zamyślił się na chwilę.

– Od wiosny zginęło może z dziesięcioro ludzi. Trójka nowych, którzy przyjechali i osiedlili się za palisadą. Pozostali przechodzili obok, szli dalej, ale nie dotarli na miejsce czy jakoś tak. No i potem… znaleziono ślady, krew…

– Dlaczego tak długo milczeliście? – Azamat splunął. – Od wiosny… kupa czasu!

– Co się tu u nas dzieje?

– Panoszą się utopce. Rzeczka jest blisko i łączy się z głównym korytem, więc macie niawkę, i to taką najobrzydliwszą, wodną. Najprawdopodobniej jest młoda. Gdyby była stara, dawno by się pokazała.

– Co takiego?!

– Zobaczysz, jeśli Wszechmocny pozwoli. Zabierzcie moje konie do wioski, przyjdę za jakieś trzy godziny. Jeżeli nie wrócę do rana, przeszukajcie wszystko dookoła, a tam, gdzie mnie znajdziecie, wetknijcie gałązkę. I piszcie do Nowej Ufy, do SB ślijcie pisma. No, tylko nie pchajcie się tam w pojedynkę, co najmniej w pięciu. Idźcie już, przyjacielu, idźcie.

Szabloząb wstał leniwie, bardzo leniwie przeciągnął się i wyjątkowo leniwie rozdziawił paszczę, szczerząc zęby w dziko leniwym ziewnięciu. Żółte kły błysnęły śliną na tle czarnego podniebienia. Iljas wyraźnie się wzdrygnął.

Pocisk nie pogardził lalką, podniósł ją, nie pora na obrzydzenie. Podsunął Szablozębowi, kot z zainteresowaniem zaczął wąchać. Łatwiej będzie z nim złapać ślad, o ile, rzecz jasna, cokolwiek zostało. Bądź co bądź padał deszcz, minęły dwa dni, a miejscowi zdeptali ziemię na pół kilometra dokoła, zamieniając ją w błoto. Kot jednak nie zawiódł – poszedł, podrygując lekko, w stronę lasu.

Obwód orenburski, dawny poligon Donguski,
Zakon Odrodzenia (współrzędne tajne), AD 2033

Kiriłka ocknął się szybko: ot, dopiero co spał i… i wynurzył się z płytkiego koszmaru. Poranny chłód, przemieszany ze zwykłą nocną wilgocią, przeniknął do kości. Zęby podzwaniały, lewą nogę złapał skurcz. Obok cichutko poruszał się Kostia, zgrzytał ocalałą lewą stroną ust, konwulsyjnie pocierał sobie pierś i sapał przebitym nosem. Rwący się z głębi płuc kaszel męczył go od pięciu dni; sąsiad z niepokojem zerkał na ślinę, którą ten spluwał w dłoń. W nocy miał zmianę dziobaty strażnik, mający w zwyczaju wściekać się rano z byle powodu. Kostia nie spodobał mu się już dawno, zaraz po przybyciu, i często wyładowywał na niewolniku złość, czepiając się o najmniejsze przewinienie. Za kaszel mógł zwyczajnie przywalić pałką i jeszcze poprawić buciorami.

Na bloku budzili się ludzie. Przemarzli wszyscy, ale starali się nie robić hałasu. Leżeli, pojękiwali, siąkali i pociągali zapchanymi nosami, drapali się i popierdywali. Nawet jeśli nie liczyć błyszczącego zamarzniętymi zaciekami kubła w kącie, śmierdziało nielicho. Onucy, skarpet i pończoch nikt, rzecz jasna, nie zmieniał. Prali je, jak się dało, na noc rozpościerali na sobie albo wtykali pod szorstką, cienką podściółkę na pryczy. Ale najwyraźniej nie wszyscy.

Kiriłka westchnął. Chociaż urodził się już po Wojnie, trudno mu było przywyknąć do brudu. Tatko nie pozwalał kłaść się spać z uwalanymi nogami czy twarzą – gdzie tam, nie było szans. Nie umyłeś szyi i uszu, nie wyszorowałeś się pod pachami – zostawałeś na zewnątrz, jeżeli tatulek był nie w sosie. Bo jeśli był w lepszym humorze, to póki tlił się skręt z suchej, łamanej niepotrzebnej trawy, należało zadośćuczynić obrazie moralności, jakiej się dopuściło.

A tu? A tu śmierdziało – właśnie śmierdziało, a nie brzydko pachniało – bez przerwy. Zatęchłą wilgocią niemytych, gnijących od streptodermii i grzybicy stóp, z grubą i czarną skórą podeszew, z połamanymi, zerwanymi lub podeszłymi ciemniejącą krwią paznokciami. Ciężką zgnilizną ciągnęło od wszystkich butów – czy to wysokich, czy niskich – stojących, starannie ułożonych… czy zwyczajnie poniewierających się po wypaczonych deskach podłogi. Piwnicą, myszami i miriadami martwych owadów wionęło spod samych desek, które skrzypiały, rozszczepiały się i osiadały pod długimi pryczami. Zbijało z nóg wonią setek kruszących się, spróchniałych zębów, niestrawności, biegunki i gazów, które wydzielało zawszone stado leżące na nieheblowanych deskach, przykrytych cieniutkimi siennikami z trawy. Waliło jak w chlewie, tyle że od ludzi. A jeszcze chorobami, głodem, strachem i rozpaczą.

Szczęknęły zasuwy, jedna, druga. Mamrotania i skrzypienie ucichły. Zamilkł nawet – bo już zaczął swoją wieczną diatrybę – na wpół oszalały staruszek z zapleśniałą brodą do pasa, zawsze śpiący w czapie. Ranek mógł się rozpocząć różnie, ale najczęściej zapowiadał się kiepsko, zwłaszcza jeżeli zmianę miał dziobaty.

– Wstawać, wyrodki!

Zabuczały lampy zapalające się przy wejściu. Do baraku wpadli trzej nadzorcy, syci, lekko podchmieleni. Przysadziści twardziele wbici w szare mundury, w podkutych buciorach, nocą wypucowanych przez któregoś z niewolników do lustrzanego blasku. Dzień się rozpoczął i jego sekundomierze, ciężkie i twarde, ebonitowe i błyszczące, zataczały kręgi w prawej ręce każdego z nich.

– Wstaaawaać!!!

Kiriłka zerwał się, by zdążyć założyć buty, wciąż jeszcze trzymające się jakoś, choć podeszwy domagały się już reperacji. Kostia zakrztusił się, zacharczał. Pozostali zaszurali, załomotali piętami, zeskakując na podłogę i przepychając się. Szare kierownictwo, kręcąc sekundomierzami, przechadzało się wśród chaotycznie obuwających się niewolników. Od czasu do czasu coś mignęło, rozległo się miękkie uderzenie, a po nim przytłumione jęknięcie z poświstem. Przy drzwiach stało jeszcze dwóch szarych, trzymających w pogotowiu AKSU butnie spoglądające wylotami luf.

Kiriłka wciąż skakał na jednej nodze. Dziobaty z uśmieszkiem zadowolenia właśnie ruszył w stronę pobladłego Kostika. A ten, wpychając sobie do ust pięść, próbował powstrzymać kolejny wybuch w piersi i chlupoczących flegmą oskrzelach. Skądś zza ciężkich, nadgryzionych u dołu rdzą drzwi doleciał do wnętrza budynku szelest – cichy i bardzo delikatny dźwięk toczących się gumowych kółek, miękko podskakujących na nierównej podłodze długaśnego korytarza. Szich, szich, szich… Kiriłka zastygł.

Szare kierownictwo nie umiało słuchać tak jak niewolnik Kiriłł. Mogło sporo podsłuchać, zmuszało ludzi do szeptu i rozwiązywało język każdemu milczkowi. Ale tak naprawdę słuchać – tak, żeby zrozumieć, zanim się coś pojawi – nie umiało. Kiriłkę, na jego nieszczęście, mama z tatką i naturą obdarzyli znacznie lepszym słuchem. Ale wkrótce usłyszeli i zobaczyli już wszyscy. Warknął i błyskawicznie wyprężył się facet z automatem, panowie w myszatego koloru mundurach z werwą odwrócili się na piętach. Niewolnicy zastygli, starając się nie podnosić oczu. Kiriłka, stojąc na swoim miejscu, nie odrywał wzroku od drzwi. Głucho dudniło serce.

Jak zawsze była przepiękna. Wydawała mu się – choćby myślał tylko o śnie, jedzeniu i ucieczce – boginią, szorstką w obyciu, okrutną, przeklinającą, lecz najcudniejszą na świecie władczynią.

Bogini Kiriłki miała na sobie całkiem sporo centymetrów i kilogramów. Lecz wszystkie one były potrzebne i wspaniałe. Zamiast szaromyszatej góry od munduru i zgrzebnego dołu – miękka głębia barw oliwkowej i khaki, srebro cienko wyprawionej skóry. Paski koalicyjek miękko owijały boską urodę jej silnego, groźnego ciała. Lekko złociły się krótko ostrzyżone włosy i zimno połyskiwały soczewki lazurowoniebieskich oczu.

W sali zapadła cisza, namacalna jak urobek w kopalni. Zamaszystym krokiem, obuta w skrzypiące wysokie buty, sięgające do krągłych, widocznych spod sukna kolan, weszła do środka bogini śmierci w piekle, w którym Kiriłka przeżył trzy miesiące. A nazywano ją, tę kobietę drapieżnika, nieopisanie pięknie jak dla jego aż nadto wrażliwych uszu.

Inga Wojnowskaja.

Kiriłł spoglądał na nią – nie patrzył pod nogi, nie zerkał na pajęczynę pęknięć pokrywającą przeciwległą ścianę, niebieskawozieloną, z białawymi plamami i wyszczerbieniami. I nie chciał zauważać nieodstępujących jej na krok przybocznych.

Szich… do sali wtoczył się pomalowany na biało metalowy szpitalny wózek. Szczęk… Obok niego zastygło trzech ludzi w ubraniach khaki, z czarnymi maskami na twarzach. Skrr… Jak zwykle, zaczepiając o stal niskiego progu, wszedł chudy i blady człowiek w niebieskim kombinezonie, sterylnie czystym, ale ciągnącym za sobą zapach dezynfekcji, krwi i bólu, który na zawsze wbił się w tkaninę. Szszcz… zaszeleścił w jego rękach papier, pożółkłe strony, kryjące się za tekturą teczki, jasna plama na niebieskim tle. Lekarz – ten, który zabiera i nie oddaje. Pies, wiernie stojący u długiej, przepięknej nogi swojej bogini, pani życia, szczodrze szafującej śmiercią.

– Pani… – Dziobaty podskoczył i zaraz się zaciął, wyprężony jak struna.

Wygięte i z jakiegoś powodu ciemne (bo przecież miała złote włosy!) brwi drgnęły, pojawiła się maleńka zmarszczka.

– Potrzebny mi…

Oprócz czułego słuchu i miłości do dziwnej i strasznej kobiety Kiriłka – od niedawna noszący na karku siedemnaście lat – mógł się pochwalić różnymi ukrytymi talentami. Na przykład miał świetny wzrok, zmysł obserwacyjny i pamięć. Nieco zgięty róg teczki, rozwarstwiony brzeg, plamki po rozgniecionym i nie do końca zeskrobanym z tektury karaluchu, pożółkła tasiemka. Widział to wszystko raz w życiu i zapamiętał na zawsze. Serce zabiło mu szybciej.

– Kiriłł…

Bum… bum… buuuum. W skroniach dudniło coraz mocniej. Kiriłł Iwanow, Kiriłł Majkin, Kiriłł Satiejew, Kiriłł… właśnie on, Kiriłł Zamiatin.

– Zamiatin.

Serce na chwilę zamarło, zacięło się, ucichło i uderzyło silniej. Po plecach wilgotnych od gryzącego siennika i przepoconego ubrania, potoczyła się w dół mała, lodowata kropla potu, aż ciarki poszły. Popełzła do stojących dęba włosków na krzyżu, wśliznęła się pod gumkę zupełnie przemoczonych majtek, wsiąkła. Jej siostrzyczki okazały się zwinniejsze, popędziły szybko i dogoniły swoją poprzedniczkę.

Dziobaty z jakiegoś powodu uśmiechnął się radośnie i zaraz podskoczył, jak kleszcz wpił mu się w rękę, wyciągnął go z nierównego, drżącego szeregu. Kiriłł nie mógł się powstrzymać, by na nią nie spojrzeć, stojącą teraz kilka kroków od niego, tak blisko. Trochę zbyt głośno wciągnął powietrze pachnące mydłem, wypolerowaną, natłuszczoną skórą butów i pasów, a także ledwie uchwytną wonią czegoś ostrego, kojarzącego się z nią. I podniósł oczy, napotykając w końcu jej wzrok.

Celownik gwintówki tatulka, stary i niezawodny, niezastąpiony w zabijaniu zwierząt i nie tylko, był cieplejszy i nie taki groźny. Zakończyła się iluzja życia, trwająca – od łapanki i wzięcia w niewolę – nieco ponad trzy miesiące. Nie było żadnej bogini, żadnego żywego piękna. Zostało już tylko trochę czasu do pustki. Kiriłł posiadał także ukryty talent wyczuwania kłopotów swoim chudym tyłkiem.

– Co to takiego? – łagodnie i miękko zainteresowała się Inga. – Co to?

Dziobaty podskoczył, spojrzał, nagle pobielał na twarzy. Niezbyt dokładnie ogolony podbródek zatrząsł mu się, drżał.

– Michaił!

Przyskoczył lekarz, przyjrzał się Kiriłłowi.

– Hm, no, nic strasznego. Na twarzy tygodniowy krwiak, najwyraźniej od uderzenia ręką, pięścią, możliwe, że łokciem. Chociaż nie, wątpliwe, żeby łokciem. Dostał o tu, brew rozcięta i zagojona nie dalej jak dziesięć dni temu. Podnieś ubranie, Zamiatin.

Podniósł ciężką, kostropatą tkaninę, nie odrywając wzroku od niebieskich oczu.

– Cóóż… – Lekarz pokręcił głową. – Mówiłem, Inga, mówiłem, i to nie raz: oddzielne pomieszczenie, reżim i wyżywienie potrzebne są wszystkim, choćby ledwie mieścili się w parametrach. Młodzieńcowi poszczęściło się, mógł umrzeć od nieco bardziej celnego i silniejszego ciosu.

Mógł umrzeć, jakie to interesujące. A teraz co, nakarmią, dadzą się wyspać, umyją i wyślą do domu? Kiriłka o mało nie parsknął śmiechem.

– Zgadza się. Drugi! – Zza drzwi bezszelestnie i szybko wychynął jeszcze jeden oliwkowego koloru. – Zmienić wartę, dowódcę zmiany i tych dwóch do wyciorów w trzecim batalionie. W sam raz są przygotowani do jutrzejszych strzelań i czyszczenia broni. Zamiatin!

Dziobaty runął na kolana. Ktoś z jego szarych kumpli-towarzyszy postanowił wyrazić sprzeciw. Nie wyszło, trzask łamiących się kości był krótki, lecz głośny. Nadzorca zsunął się po ścianie niczym miękka pacyna ciągliwych, gotowanych pomyj, które dawano niewolnikom na śniadanie, obiad i kolację. A Kiriłł Zamiatin spokojnie ułożył się na szpitalnym wózku, nie okazując ani odrobiny strachu. Nieprawda o życiu zakończyła się trzy miesiące temu, uleciała wraz z gorzkim, tłustym dymem płonącego małego chutoru, jego rodziny i przyjaciół. Do spotkania z nimi było mu już całkiem blisko.

Nie kręcił głową na boki, leżał cicho i spokojnie patrzył w górę. Nie brakowało nad nim sufitów, układających się w dziwną, niepowtarzalną mozaikę. Wózek szeleścił gumowymi kółkami, miękko podskakując po nierównych, zniszczonych i idealnie gładkich podłogach, wstrząsając człowiekiem na stykach i złączkach, odrobinę grzechocząc na metalowych odcinkach. Kiriłka patrzył na migający mu przed oczami obraz i pozostawał oderwanym widzem.

Gęsta sieć cieniutkich szczelin i niewielkie płatki łuszczącego się wapna, zielona farba przejść, ozdobiona zaciekami nierówno naniesionej gładzi, proste i równe linie styków betonowych płyt, wypukłe łączenia metalowych płycin, pajęcze plątaniny rur, zakamarki, ciemniejące puste hangary. Zmieniała się mozaika elementów, zmieniało się światło: to padało z rzadko rozmieszczonych w suficie świetlików z brudnymi szybami, to miękko sączyło się z chronionych siatką plafonów, to ostro, do bólu waliło po oczach z długich, jarzących się prawie na biało świetlówek.

Tam, w przeszłości, Kiriłł miał okazję podziwiać światło elektryczne zaledwie dwa razy: na wielkim bazarze, gdzie mieszkańcy zniszczonego miasteczka przysposobili ożywiony i raźno pomykający Ural pod prymitywną, ale działającą hydroelektrownię, oraz w solidnym blokhauzie nafciarzy, którzy wydobywali olej skalny – mieli parę kubików rafinowanej ropy naftowej i generator Diesla. Tutaj, w podziemnym schronie Zakonu Odrodzenia, elektryczność była pod ręką przez całą końcówkę jego życia, nie takiego znowu długiego.

Na zakręcie wózkiem nieco zarzuciło, światło zrobiło się żółte, ukazał się kanciasty prostokąt windy. Miękko zamruczał dźwig, windą lekko wstrząsnęło i gładko poszła w dół. W kopalni ściany wind zrobione były z pordzewiałej drucianej siatki, tutaj kabina błyszczała umytym, litym brązowym plastikiem. Ukazało się przepiękne lico jego bogini, gdy z niepokojem zapytała lekarza, który również znalazł się w polu widzenia:

– Wszystko z nim w porządku?

– Dokładnie, Ingo. – Lekarz poświecił cieniutką jasną latarką. – Po prostu pacjent nie jest głupi i coś tam pojmuje. Więc? Hm, jasne. To stan szoku, zupełnie niegroźny dla procedury, więc… puls w normie, oddech równy… praca serca bez przyśpieszenia i bez arytmii. Nie trzeba się martwić. A na miejscu…

– Zrozumiałam.

Rozmowę przerwano. W opuszczającej się windzie słychać było szum silnika i delikatne poskrzypywanie. Kiriłka patrzył na kratę, na migające za nią żarówki, w głowie miarowo stukały mu sekundy.

Sufit znów zmienił kolor – stał się matowy, żółtawy, jasno oświetlony. Z boku brzęczało i dźwięczało coś metalowego. Syczało, gulgotało, przelewało się i szemrało.

– Mistrzu, jak się pan miewa? – Inga zastukała obcasami gdzieś z przodu.

– Już lepiej. Dziewczyno moja, czy to ten sam egzemplarz?

– Tak. Winni ponoszą już karę.

– Słusznie… – Znów lekko zasyczało, głos stał się bardziej głuchy. – Tak należy. Niekiedy szeregowi bracia zapominają się. Właściwie postąpiłaś, Ingo. Panowie medycy, prosiłbym, abyście się pośpieszyli, nastawili sprzęt, a potem zostawili nas z panią major samych.

Wózek drgnął, miękko zaszczękał naoliwiony mechanizm w okolicy pasa Kiriłki, a on sam zaczął się unosić. Wierzch szorstkiego podłoża pod plecami poszedł do przodu, sufit więc – odpowiednio – uciekł w tył.

Takich miejsc Kiriłł jeszcze nie widział. Żeby było tak czysto, z bijącymi blaskiem ścianami i podłogą, z ogromną ilością metalu, groźnego, przelewającego się w zimnym świetle dużych jarzeniówek przemyślnymi kantami, wygięciami i ostrymi koniuszkami. Błyskały szyby drzwiczek jednakowych białych szaf, matowo połyskiwały plastikowe boki sprzętu i ciągnęło tą samą dezynfekcją i sterylnością, w którą nieuchwytnie, ukradkowo wplatał się słaby zapach wielu litrów krwi i bólu.

Obok, omotany misterną, skomplikowaną plątaniną wężyków, przeźroczystych giętkich rurek i przewodów, podwieszony na sprężystej konstrukcji nośnej dyndał ten, kto rozmawiał z Ingą, nazywając ją dziewczyną.

Wychudzony, owinięty bandażami i elastycznymi opaskami, z kośćmi wystającymi spod żółtawej, owrzodzonej skóry. Syczenie dało się wyjaśnić prosto: połowę twarzy zakrywała mu maska respiratora z setkami membran generujących dźwięk. Obok, błyskając chromowanymi elementami, chwiała się tam i z powrotem grubaśna kiszka z gufrowanej gumy, doprowadzająca tlen, jeśli sądzić po napisie na podłączonym balonie. Oczy, prawie czarne, zmrużone pod nieistniejącymi brwiami, wpatrywały się twardo w Kiriłka. Do sterylnej czystości doszła nowa woń: umierającego za życia ciała.

Podwieszony – wszystko wskazywało na to, że właśnie Mistrz – skinął głową i przestał wpatrywać się w chłopaka. Koło niego nagle znaleźli się dwaj w gumowych rękawiczkach i maseczkach z gazy, od stóp do głów okutani w niebieskość i czystość. Zabrzęczeli, zaszczękali, rozeszła się ostra, odurzająca woń. Kiriłka patrzył w milczeniu. Serce przestało mu walić bezrozumnym galopem, zwolniło, pot przysechł. Z tyłu coś brzęknęło, po plecach zawiało chłodnym powietrzem, połaskotało czymś mokrym i zimnym, zapachniało alkoholem. Obok pojawił się jeden z niebieskich, przetarł Kiriłce zgięcia łokcia, sprawnie wbił igłę. Chłopak spojrzał w dół.

Krew pobierali mu już parę razy, ostatnio przedwczoraj. Wtedy i jego, i jeszcze kilku innych oglądali ci sami lekarze. Dokładniej: któryś z nich.

– Sprawdzić ciśnienie. Sprawdzić…

Krzątali się, biegali, coś nakładali, przylepiali, ściskali, macali.

– Stan dobry, ekspresowa analiza potwierdziła dane z poprzednich pobrań. Zgodność…

– Chrzanić to… – zasyczał wiszący, zwracając głowę w ich stronę. – Nie pierwszy raz, dam radę. Zaczynajcie szybciej.

Lekarze zbili się w ciasną niebieską gromadkę, poszeptali. Jeden coś im wykładał, pozostali pomrukiwali cicho. Podeszła Inga, żywo i niezrozumiale rzuciła kilka zdań. Głowy w maskach i czapeczkach pokiwały aprobująco. Lekarze rozeszli się, do czegoś się przygotowując. Jeden został obok Kiriłki, przypiął mu do łóżka grubymi pasami ręce, nogi, głowę, tułów. Kiriłł się nie sprzeciwiał, nie chciał uciec do swoich z tym bólem i krwią wyciekającą z kilku zbędnych dziurek w organizmie.

– Relanium, dożylnie. Dodajcie roztwór czerwony pięć i odczynniki, ruchy! – Niebieski odsunął się. – Obserwujemy stan ogólny. Przygotujcie ustrój…

Dźwięcznie wybuchła naciągnięta do granic, rozpalona lustrzana pajęczyna, którą Kiriłka miał przed oczami. Jego świat nieoczekiwanie wyrwał się na zewnątrz, wypełnił sobą wszystko dookoła, wchłonął i tę dziwną salę (operacyjną, tak, tak, podpowiedział mu w duchu czyjś głosik), i tych ludzi, i tego dziwacznego staruszka z owrzodziałą skórą oraz złotowłosą Ingę. Wchłonął, rozdął się niczym ogromna bańka mydlana z refleksami z żywej rtęci i prysł, rozrzucając i rozbryzgując na wszystkie strony jego życie. Kiriłka uśmiechnął się.

– Reakcja standardowa… – Głosy dobiegały z daleka, cienkimi igłami przebijały się przez gęstą mgłę powietrza. – Wszystkie układy pracują w normalnym trybie. Organizm obiektu w pełni gotów.

– Rozpoczynamy. Gotowość zero jeden.

– Wchodzę.

– Wchodzę.

Kiriłł pływał w łagodnych wodach słonecznego morza, radośnie uśmiechając się do skaczących po falach plamek świetlnych. Coś go musnęło w plecy, zamarło, obróciło się lekko, po czym poszło dalej, w głąb. Kiriłka zainteresował się… lecz oto jeden z zajączków świetlnych skoczył mu prosto w ręce.

– Wszystko ustawione? Jak pracują aparaty? – Inga z obrzydzeniem zerknęła z ukosa na wychudzonego kocmołucha. Nie zdążyli go obmyć, dobrze, że potraktowali roztworem i zwyczajnym spirytusem. Jak mu tam… Kiriłł Zamiatin, jeden ze stada separatystów, śmierdzący gorzej niż świnia, niepodejrzewający swojej wielkiej roli, chociaż ta rola ograniczała się do bycia kompletem części zamiennych dla Mistrza, a dokładniej zestawem niezbędnych płynów, które teraz przetaczały się do wycieńczonego długoletnią walką organizmu.

Obecnie chłopaczek, mocno przypięty do podnoszonej części szpitalnego wózka, uśmiechał się i puszczał bańki. Nawet się zaciekawiła, to widowisko miała zaszczyt oglądać po raz pierwszy. Wcześniej Mistrz nigdy nie wołał jej na rozmowę podczas regularnej dla niego procedury. Młody, dziki zasraniec radośnie się uśmiechał, zupełnie nie przejmując się tym, że traci niezbędne do życia części składowe własnego organizmu: krew, osocze, szpik kostny. Cewniki, grube igły do pobierania, przezroczyste rurki już się zaczęły napełniać.

– Tak, wszystko pracuje w trybie normalnym, pani major. – Starszy lekarz wyprężył się jak struna. – Żadnych nieprzewidzianych powikłań.

– Idźcie stąd wszyscy… – zaskrzeczał Mistrz. – Inga, podejdź bliżej i posłuchaj mnie uważnie, dziewczyno.

Kiriłka polatywał na obłokach z czegoś puszystego i słodko pachnącego. Dokoła było cicho, migały jakieś cienie, kilka razy stuknęły zamykające się drzwi sali operacyjnej. Uśmiechnął się, pogrążył w miękkim, ciepłym śnie i zaczął odpływać, zupełnie się nie wsłuchując w kołyszące dźwięki rozmowy, przerywane rytmicznym syczeniem pracującego respiratora.

– Inga, moja dziewczyno, słuchaj uważnie… Po zakończeniu tej procedury masz do zrobienia tylko jedną rzecz.

– Tak, mistrzu?

– Zbierz swój oddział, weź najlepszych ludzi i sprzęt. Koniecznie zabierz z sobą Ilję Szarego i Szatuna. Nie sprzeciwiaj się, majorze! A więc tak, nakłoń swą piękną i mądrą głowę, zgódź się ze mną, umierającą, nędzną podobizną samego siebie. Tak więc, majorze Wołnowskaja, wypełnij mój rozkaz. Wyruszysz w stronę pieprzonego Kinielu, wylęgarni mrówek, które jak na razie nie chcą przyjąć lepszego dla siebie losu. Tam znajdziesz dziewczynę, Darię Darmową, i sprowadzisz ją tutaj. Wysłałem już człowieka, a on uprzedził naszych agentów w Kinielu. Możliwe, że zadanie okaże się nawet prostsze i po prostu ją tutaj przywieziesz. Ale…

– Ale co, Mistrzu?

– Tylko że zupełnie nie chce mi się wierzyć w taki bieg wydarzeń.

– Po co nam ta Daria?

– Po co… Umieram, dziewczyno. Ile jeszcze pociągnie moje ciało, nie wiesz? Nigdy ci o tym nie mówiłem, uważałem, że to głupio. Kiedyś byłem na tyle zarozumiały i głupi, że… że nie wyszedłem z komory doświadczalnej w czasie ataku rakietowego. Jednego jedynego impulsu, który unicestwił aparaturę sto kilometrów stąd, starczyło, by skok napięcia zniszczył system energetyczny. Autonomiczne obwody nie zadziałały od razu, kto mógł podejrzewać taką usterkę przed prawdziwym, a nie ćwiczebnym uderzeniem? Dziesięć sekund we wnętrzu sarkofagu, nieratującego przed promieniowaniem przenikliwym i jednocześnie poddanego silnemu promieniowaniu elektromagnetycznemu, bez ochrony. Tak, moja siła pojawiła się dokładnie w tym momencie i tylko dzięki temu zaistniał nasz Zakon.

– Rzeczywiście, nigdy pan nie opowiadał… – Inga podeszła do wiszącego w kokonie człowieka. Przesunęła ręką po jego policzku, po części widocznej między respiratorem a metalizowaną maską, którą w ostatnich czasach zakładano Mistrzowi coraz częściej. – Tyle lat cierpienia, męki w nieustannym bólu… czy to nie zbyt wygórowana cena?

– Nie. Cena jest nawet mała w porównaniu z rezultatem. Czuć i odczytywać myśli, poznawać to, co ukryte w głębi, manipulować i sterować… przed Wojną wielu o tym marzyło. Żałuję dwóch rzeczy, dziewczyno… Wątpliwe, bym zobaczył wywyższenie, prawdziwe wywyższenie Zakonu. Żałuję również tego, że poznałem cię, będąc już w takim stanie. Ale przynajmniej mogłem uczynić cię taką, jaka jesteś…

Kiriłł słabo już rozumiał to, co się z nim dzieje. Zostały tylko dwa głosy, jasno i wyraźnie rozprawiające o czymś tuż obok. Ciepło i łagodna miękkość puszystych obłoków ustępowały, przeradzając się w szkarłatnopurpurowe, przerażające ścianki, które zaciskały się wokół niego.

– Mistrzu… – Inga cofnęła się nieco. – Dziękuję ci. Co powinnam wiedzieć o tej dziewczynie?

– Tak, rzeczywiście. Ma około piętnastu, może siedemnastu lat, jak mi się wydaje, choć przypuszczam, że nawet ciut więcej. Jest ładna bez względu na okoliczności, bez względu na szarość życia. Jeden z agentów mieszkających w Kinielu ma się z tobą spotkać, przekazać ci jej portret albo i ją samą. Jest silna, choć tego nie podejrzewa, na tyle silna, że należy wziąć się za nią już teraz i przekształcić w naszą nową broń. Popełniłem zuchwałą głupotę, która już dużo nas kosztuje… Znalazłem ją, wszedłem jej do głowy i zostawiłem ślad.

Inga milczała, obracając w głowie słowa założyciela Zakonu. Umiejętności Mistrza, który przed Wojną był dobrze rokującym naukowcem pracującym nad genomem człowieka, zawsze ją porażały. On sam, mówiąc o sobie i podobnych mu ludziach, z którymi żołnierze Zakonu rzadko mieli styczność, posługiwał się dziwacznym i niepojętym terminem: skanerzy. I uśmiechał się z jakiegoś powodu. Możliwości, jakimi obdarowała go Wojna, przerażały.

Mistrz umiejętnie kierował najlepszymi wojskowymi podziemnej części obiektu – zostali oni pierwszymi komandorami Zakonu – i naginał słabą wolę szeregowców. Bez najmniejszego skrępowania czytał w myślach tych, którzy dostali się pod jego wpływ. Inga nie była tego pewna, lecz uważała, że jej wola nie daje Mistrzowi podobnej możliwości zabawy z nią samą.

Mistrz, jeszcze pięć lat temu bardziej żwawy i zdrowszy, nieustannie starał się ćwiczyć swoje zdolności. A skoro wspomniał o dziewczynie obdarzonej podobnymi cechami… to znaczy, że rzeczywiście jest mu potrzebna. W takim razie nie pozostawało nic innego, jak ją sprowadzić, choćby i spod ziemi.

– Ona mnie wykryła… – Mistrz z niezadowoleniem szarpnął głową. – Wystraszyła się, wyczuła aurę Zakonu, naszą siłę, nasze metody. Tak, tak, moja dziewczyno, kanał łączności jest, ujmijmy to tak, dwustronny. I choć go zasłoniłem, jak tylko mogłem, swoim, jak by to powiedzieć, firewallem, coś tam do niej dotarło.

– Czym to grozi?

– Daria zdołała wykryć jeszcze jednego skanera, dokładniej skanerkę. Okazuje się, moja miła, że w byłej Baszkirii nie jest aż tak źle. W każdym razie ta zdzira, która się odezwała, akurat jest stąd. I ta parszywa bestia doradziła naszemu wrażliwemu kwiatkowi, by uciekł z Kinielu. Co z jednej strony jest nam na rękę, a z drugiej nam zaszkodzi. Oczywiście nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Tępa owca, uważająca samą siebie za nie wiedzieć jak silną, nie zatroszczyła się o własną skórę i zdradziła dziewczynie potrzebną mi informację, choć nie całą.

– Wiemy, dokąd i kiedy dokładnie ucieknie?

– Niezupełnie… Ale coś nam wiadomo. Mamy niedużą przewagę czasową i ty ją wykorzystasz.

– Wobec tego co jest nie tak? – Inga wyłowiła w głosie Mistrza… niepewność?!!

– Dziewczyna skontaktowała się z kimś, udało jej się znaleźć maleńki nadajnik naprowadzający w głowie jakiegoś wypierdka. A ja, JA!!!, nie zdołałem przeniknąć do jego myśli i zupełnie nie mam pojęcia, co on kombinuje.

Obłoki, w których Kiriłka już nie pływał, lecz tonął, nabiegły purpurą, zgęstniały, dławiły go, wyżymały ze wszystkiego, co tylko możliwe. Na krótką chwilę błysnęło światło sali operacyjnej, padając na najpiękniejszą i najbardziej niebezpieczną kobietę jego krótkiego życia. I ogarnęła go ciemność.

Obwód samarski, twierdza Kiniel
(współrzędne 53°14'00''N, 50°37'00''E), AD 2033

Sienia przestępował z nogi na nogę, stojąc pod daszkiem najpaskudniejszego wejścia do twierdzy. Posterunek, usytuowany daleko za pierścieniem pierwszych umocnień, wychodził na rdzawe odgałęzienie drogi wiodące do Samary. Ani kupców z łapówką dla wartownika, ani osadników z okolicznych wsi z wózkami pełnymi jadła, ani podróżników poszukujących nowego miejsca i na pewno pragnących coś tam dać bohaterskim strażnikom. Nikogo. I, co oczywiste, niczego.

A dlaczego? A wszystko dlatego, że wokół zdechłego miasta rozciąga się Rubież, cholerne zadupie. Nikt nie przejdzie, nikt nie przejedzie. O ile czasami nie nadbiegnie jakaś ohyda-poczwara, marząca o tym, żeby wbić kły, pazury, kolce czy co tam jeszcze gorszego w zziębniętego, zamarzającego, sterczącego na odległym posterunku wartownika Arsenija Rytkina. Tej to przyjemności, wraz z radością, było bez miary, po prostu ile dusza zapragnie. Choć ona akurat w takich przypadkach starała się milczeć, nie zabierać głosu.

Sienia westchnął, podrapał się po nodze. Swędziało niemiłosiernie, a jakże. Więc się podrapał, ale gdzie tam… podrapać się przez strój ochronny i ciepłe, watowane spodnie. W dodatku jeśli jeszcze leje bez ustanku już trzeci dzień? O ile nie czwarty. No i strażnik Rytkin chlupał sobie po brązowym, kląskającym błocie w woderach od kompletu ochronnego nałożonych na onuce i buty. Cholerny deszcz, zasrane, gówniane życie. Eeech…

Automat, prastare „wiosło”, zsunął mu się z ramienia. Sienia złapał go, no i masz… Czy to stąpnął niezdarnie, czy po prostu dziś prześladował go pech, stało się. Tłusty kawał błota zawisł na bezpieczniku i zamku, pociekł w dół.

– A niech cię… – Arsienij zaklął i dla odprężenia poprawił: – …twoja mać.

Przez deszcz, który co prawda nie lał jak z cebra, przebił się dźwięk. Sienia wzdrygnął się, strząsnął ubłoconą rękawicą wodę z czoła, brudząc sobie przy tym twarz. Dźwięk się powtórzył. Za gęstą zasłoną deszczu zamajaczyła w dali dziwna sylwetka. Sienia ostro wciągnął powietrze i uderzył obrzynkiem rury po kawałku szyny, a potem jeszcze raz, i jeszcze.

Pośpiesznie opuścił bezpiecznik, szarpnął zamkiem, modląc się w duchu. Żeby się tylko nie zaklinowało, żeby tylko błoto nie dostało się do środka, żeby tylko… Nie dostało się. Zamek szczęknął, połykając nabój. Strażnik przykucnął za stertą worków z piaskiem, wycelował, łowiąc drążąc muszkę. Z tyłu, ślizgając się i chlupocząc, nadbiegali już swoi.

– Co tam? Gdzie, Sieńka?

– Ano tam, het, patrzta!

– Co za dioboł, chopy?!! Nie rozumiem, toto stoi, czy nie.

– No nic chopoki, trza pójść bliży i…

– Zooostawić, ciućmoki! – zagrzmiało z tyłu. – Zdurnieli do reszty, żeby walić do nie wiadomo czego?! Ja was nauczę, jak kochać ojczyznę i nie marnować jej nabojów! Nieogary rękodupne!

Kuźmicz pojawił się z własnym ochroniarzem w całej swojej niewysokiej, kwadratowej postaci. W pierwszej kolejności zaciągnął pasek spodni, wyklinając równo na deszcz, a zaraz potem poprawił na sobie płaszcz i przerzucił automat z pleców na przód. Strażnicy mokli, milczeli i nawet nie przyszło im do głowy, żeby się tłumaczyć.

– A więc… – Wąsy mu nieco drgnęły. – No, Rytkin, z jakiego powodu wyrwałeś mnie ze względnie ciepłego kibla, co, szczygiełku?

– Bo, dowódco… ja, no tego, o tam, het, a ja…

– Ja, ja… łebek jak… głowica pocisku kumulacyjnego. – Dowódca przyjrzał się wskazanemu obiektowi. – Hm, niemniej jednak… rzeczywiście, niepojęte cholerstwo.

Niepojęte cholerstwo było teraz nieco bliżej, a dźwięk stał się łatwo rozpoznawalny. Szły cztery nogi, wlokąc za sobą coś ciężkiego. Coś rytmicznie stukało o pozostałości prawie zgniłych podkładów.

– Ej, gadzino, stój! – warknął Kuźmicz. – Stać, bo strzelam!

Nieznajoma gadzina najbezczelniej zignorowała ostrzeżenie naczelnika i wciąż człapała w stronę posterunku. Dowódca chrząknął, cicho opuścił bezpiecznik, położył palec na spuście. Pozostali zamarli, wkleili się w mokre, śmierdzące ziemią worki, wzięli na cel dwie widoczne już kroczące, przygięte postacie.

– Nie, tak nie będzie… Sieryj, Kolian, no już, za mną!

I zakląskał błotem, jak niedźwiedź brnąc w stronę człapiących. Sieryj i Kolia, nowicjusze, wyminęli go, przyciskając kolby do ramion i starając się nie przepuścić niczego z boków. Dowódca z aprobatą skinął głową, charknął ciągliwą śliną, przygotował się na spotkanie majaczącej z przodu dwójki. Tamci wreszcie dziesięć kroków przed patrolem zatrzymali się i osunęli na kolana, nie odrywając rąk od czegoś, co mieli za plecami.

– No co za… – Kuźmicz stanął, odczekał, aż idący przodem żołnierze zrównają się z nieoczekiwanymi gośćmi. Nic się nie stało. Dowódca przyjrzał się klęczącej dwójce, podchodząc już do niej bliżej.

Jeden chudy, ze sterczącym podbródkiem, Rosjanin; drugi raczej typ kaukaski. Co u licha: twarze w siniakach, nos u jednego przestawiony w bok, ale wyglądali znajomo. I to jeszcze jak… Ubrania porządne, ale poszarpane, brudne niczym szmaty do podłogi. Aha, to dlatego mają ręce z tyłu, już widać. Nadgarstki ktoś nieszczególnie troskliwy i współczujący przywiązał cienkim, ale mocnym sznurkiem do uchwytów dużej starej taczki. Na niej, zardzewiałej i osadzonej na grubych drewnianych kołach, ciemniał wielki worek. I mimo deszczu dowódcy jakoś bardzo nie podobały się zacieki na grubym brezencie.

– O, w mordę jeża… – Kuźmicz nareszcie dostrzegł przyczynę, dla której ci biedacy szli i szli. Przez deszcz, zwłaszcza kiedy napuchłe, otoczone świeżymi krwiakami oczy zamienią się w szparki, wiele człowiek nie zobaczy. A usłyszeć?! U obu z uszu, ciemniejących zakrzepłą krwią, sterczały drewniane kołki, wbite czyjąś ręką. – No, nie ch…

– Stać! – wrzasnął dziko Sieryj, kierując lufę w stronę ciemniej postaci, która nagle wyrosła na nasypie. – Ręce do góry, …twoja mać!

Kuźmicz zmrużył oczy, strzepnął kroplę, która wleciała mu do oka. Przeniósł wzrok na dziwnie znajomych cierpiętników i jeszcze raz popatrzył na nową osobę. I nawet odgadł jej słowa.

– Mojej mamy nie ruszaj, łajzo, bo ci obetnę uszy. – Splunął. – Witaj, Kuźmicz. Zdrowyś, widzę.

– Sieryj, daj spokój. – Dowódca wypuścił powietrze. Drżączka, która go mimo wszystko dopadła, odpuściła. Choć lęk nie do końca ustąpił. W obecności tego lęk ogarniał naczelnika zawsze, już od dziesięciu lat, jakie minęły od momentu jego pierwszego pojawienia się w Kinielu. – I tyś też nie chory.

– No, nie obrażaj się, nie trzeba. Pożartować trochę każdemu się zdarza.

– Żartów mu się zachciało, jeszcze czego.

– Żartować? – Twarz obrażonego Siergieja wykrzywiła się. – Przecież byśmy ich zastrzelili, draniu!

– Kuźmicz, co ten twój żołnierzyk taki niewychowany, a? – Człowiek skrywający twarz pod grubym kapturem chrząknął. – Może by tak profilaktycznie…

– Dość. – Dowódca westchnął. – Co to za jedni?

– No wreszcie! – Zakapturzony westchnął z zadowoleniem. – Cieszę się, że wśród strażników tej ostoi cywilizacji są naprawdę logicznie myślący ludzie. A więc, szanowny Kuźmiczu, mam tutaj ni mniej, ni więcej, jak dwie szóste bandy Garika Wesołka, tych szurniętych gwynplaine'ów i sadystów, którzy teraz stoją przed wami, przedstawicielami władzy i prawa wolnego miasta Kiniel… Albo klęczą, jak uważasz, Kuźmiczu? No i co, młody Sierżu, zastrzelilibyście, to i zastrzelili. Psu, jak wiadomo, sobacza śmierć.

– A? – Wywołany strażnik, nie rozumiejąc, wlepił wzrok w zwierzchnika. – Czego on się mnie czepia, dowódco? – No i kto to wogle…

– Zamknij dziób. – Kuźmicz podkręcił sobie lewego wąsa. To dlatego twarze wydawały mu się znajome. – Dokładnie, oni sami, sukinsyny. Ty, co, Sieryj, nie pamiętasz zeszłorocznej historii z handlarzami z Czerkas? No tymi, co im gęby porozcinali od ucha do ucha?

– Aha… – Sieryj przełknął ślinę, wpatrując się w klęczących bandytów.

– Tak, lepiej, żebyśmy was wystrzelali, bydlaki. – Kuźmicz wsunął sobie do ust przygotowaną wcześniej kozią nóżkę, zapalił. Domowej uprawy tytoń dobrze kopał, prawie do wątroby, szczególnie w taką pogodę. – Zaczekaj. A więc, rozumiem, że oto mamy Garika Wesołka we własnej osobie, to był jedyny w tej bandzie nie-Rosjanin. A kim jest ten drugi, nie pojmuję, chociaż… Paszok Swoboda, niech go diabli, jasne. Nooo, miły człowieku, poważnie ci się nie powiodło, Kasianow przypomni ci wiele z twoich wyczynów. A gdzie, skoro przy tym jesteśmy, podziewają się pozostałe cztery szóste bandy?

– No właśnie tu, są wszyscy, zapakowani i ułożeni zgodnie z nakazem otrzymanym od sądu. – Dłoń w rękawiczce z obciętymi palcami poklepała po worku. – Diesel, Stanisław, Nikotos i ten, jak mu tam… Duchess czy jak? No, czy to Mietiełkin, czy to Wienikow, tak w ogóle. Chociaż nie, Stanisława mamy o tu, wystaje. Aż boli, ile miał na łepetynie włosów, istna grzywa.

– Jasne. – Kuźmycz westchnął, pochylił się. Od worka wyraźnie zalatywało stęchlizną. – Pognili już, co? Posypałeś ich chociaż solą?

– Deszcz, czego chcesz.

– A?! – wtrącił Sieryj. – Co jest w worku, dowódco?

– Rzepa z melonami… Głowy, a co ma być?

Strażnik pozieleniał nieco, wlepił wzrok w ciemność pod kapturem.

– Ooo…

– A?

– Odrąbał?

– Nie, młodzieńcze, odpiłował. Piłą spalinową, z kryształami górskimi, od Swarovskiego. – Zakapturzony zachichotał. – Nie, Kuźmicz, ci twoi to zupełne dzikusy. Nie wiedzą, co to takiego spalinówka. Albo kryształy górskie? Oto czym.

Długa poła gumowego płaszcza poszła w bok. Ręka łagodnie pogładziła rękojeść długiego, rozszerzającego się ku końcowi tasaka bojowego.

– Maczeta rządzi, chłopcze, to oczywistsze od oczywistego.

Kuźmicz zaciągnął się mocniej, odwrócił się. Kolia pobladł, ale póki co trzymał się nieźle. Sieryj wymiotował gwałtownie do rowu na poboczu.

Dowódca przydzielił temu dziwnemu i strasznemu człowiekowi dwóch zbrojnych, stanął pod daszkiem budki wartowniczej i zakurzył kolejnego skręta. Przydreptał do niego zluzowany z posterunku Arsienij.

– Czego chcesz? – burknął do niego dowódca.

– Kto to taki?

– Ten? – Kuźmicz splunął. – To Morhołt. I tyle. Idź spać, bojowniku, warta nie czeka, niedługo znów twoja zmiana.

***

Wyszedł od sędziego i rozejrzał się. Miasto rosło, to rzucało się w oczy; o tym, żeby je otoczyć dodatkowym murem, nikt nawet nie myślał. Ale władze Kinielu i tak nieźle się sprawdzały. Chociaż… Morhołt zmrużył oczy, przypatrując się poprzez deszcz, który tymczasem przeszedł w monotonną mżawkę. Ba, no coś takiego, mimo wszystko na granicy terytorium miasta zaczęli budować coś na podobieństwo niewielkich fortów. Widać czegoś się boją. Ale problemy rozrastającego się Kinielu nie martwiły Morhołta – teraz ważne było co innego. Albo raczej ktoś inny, a dokładniej: inna.

Zdać zbirów-rzezimieszków niewątpliwie najlepiej było właśnie tutaj. Paczki siódemki przyjemnie obciążały ładownicę; miejscowi dotrzymali słowa. Ale przybył do Kinielu nie z tego powodu albo raczej nie tylko po zapłatę.

Kiedy to po raz pierwszy usłyszał dziwny zew we śnie? Tydzień temu, jakoś tak, może i dawniej. Szukać „wesołków” przyszło mu aż w Krasnej Glince, na samą myśl się wzdrygał. Jak gdyby mało mu było samej bandy, choćby i za dobre wynagrodzenie. To nie, pociągnęło drani na szerokie wody, brrr. Zapewne ktoś dał tym pohańcom cynk, kto ich ściga, bo uciekali na łeb, na szyję, najwyraźniej nie wybierając drogi. Może i prawda, liczyli na to, że nie zaryzykuje i nie zapuści się tam, gdzie polują mergi? Idioci.

Sen przyszedł po raz pierwszy wtedy, w byłym zakładzie Elektrotarcza.

Szczuplutka dziewczęca postać, rozwiane pod naporem dzikiego wiatru włosy, łzy w oczach, drżące miękkie wargi. Nie przypominał sobie ani słowa, choćby nie wiedzieć jak się starał, nie umiał. Pamięć zachowała tylko jej wygląd i stojący pomiędzy torami stary parterowy budynek z cegły, który znał z dzieciństwa, widział setki razy z okna pociągu wożącego studentów i robotników okręgu do Samary. Ogromna stacja kolejowa, która po Wojnie stała się wolnym miastem twierdzą o nazwie Kiniel. Co pozostawało zrobić po piątym z rzędu śnie, jota w jotę powtarzającym poprzedni? Niewątpliwie alkoholu znalezionego u drani, lubiących sobie poużywać na pojmanych kupcach, wystarczyłoby na tygodniowe chlanie. Ale po co?

I tak w ogóle człowiek jest z natury bydlęciem ciekawskim, a Morhołt nie zaliczał się do żadnego innego rodzaju, rodziny czy rzędu ssaków. Pozostawało tylko trochę się porozglądać i znaleźć młodą dziewicę z dużymi oczami, błyszczącymi niczym u krowy, z gęstą strzechą na głowie i pragnieniem nawiązania znajomości z Morhołtem. Albo zwrócić się do Michaiła Michajłowicza, dawnego znajomego i jednego z luminarzy kinielskiej medycyny, psychiatry, który specjalistyczne wykształcenie zdobył w samarskim medyku.

Chociaż… szukać jej po nocy i w deszczu? Nie, upierdliwe widzenia, darujcie. Siebie i własne zdrowie Morhołt stawiał znacznie wyżej od pojawiających się w snach dziewic, choćby były młode i piękne. Nic pilnego, poczeka do jutra. W sensie: poszukiwanie. Lub wizyta u Michała Michałycza.

Mężczyzna bynajmniej nie młody, od stóp do głów ubabrany błotem zeskoczył z ganku sądu prosto w breję pod nogami i ruszył w stronę płonących zachęcająco świateł pobliskiego piętrowego budynku. Niewiele miał teraz pragnień: umyć się w gorącej wodzie z mydłem, zmienić do cna przemoknięte onuce, zjeść coś gorącego i mięsnego, napić się odrobinę. No i baba. Przed tym ostatnim Morhołt nie wzbraniałby się i w pierwszej kolejności. Chyba że razem z kąpielą, ponieważ uważał się za człowieka dobrze wychowanego i kulturalnego.

Sądząc po słabym szeleście i ledwie słyszalnym bębnieniu za ścianą, deszcz ani myślał przestać padać. Szkoda. Choć znacznie gorsze okazało się stukanie do drzwi bladym świtem. Ale Morhołt nie miał wyjścia, musiał na to pukanie odpowiedzieć. Przed tym jednak zrobił trzy rzeczy. A raczej dwie i pół.

Odwiódł kurek rewolweru, wciągnął majtki i pomyślał, żeby przykryć cudowny, choć nieco spasiony tyłek dziwki, przygruchanej tutaj, w hotelu. Właśnie w takiej kolejności. Jednak jej nie przykrył, stwierdziwszy, że takie piękno może odwrócić uwagę napastników. O ile, rzecz jasna, za drzwiami są właśnie oni.

– Wejść!

Drzwi skrzypnęły, wpuszczając nieproszonego porannego gościa. Morhołt odchrząknął i schował rewolwer. Okazała się jeszcze młodsza i sympatyczniejsza, niż ją zapamiętał. I nie płakała. No i w ogóle nie wyglądała na tę słabą i zrozpaczoną dziewczynę ze snu.

Ożeż, jaki wzrok – spojrzy i przewierci człowieka na wylot. A więc… a więc rzeczywiście całkiem młodziutka i miła panienka. I jaki dalszy plan? Do tej pory zupełnie jasne było dla Morhołta tylko jedno: z głową u niego wszystko w porządku i jeśli mu nawet przyjdzie uchlać się z weteranem walk z zielonym smokiem alkoholizacji, to nieprędko i bez zawodowego powodu.

– Dzień dobry. Czy pan Morhołt?

Już otwierał usta, by odpowiedzieć, gdy za jego plecami zamamrotała i poruszyła się „nocna panienka”, podrapała się we śnie. A poranna panienka wytrzeszczyła na nią oczy i zupełnie nieoczekiwanie mocno poczerwieniała, aż po same uszy. Morhołt na wszelki wypadek obejrzał się. No… no leży sobie i śpi goła i względnie młoda baba, no ma na tyłku siniaki i pryszczyk, ale co z tego? Ech, młodzieży, młodzieży, czego się zaraz czerwienić? Odchrząknął i odwrócił się do gościa.

– Jestem Morhołt, panienko. Będziesz musiała mi coś wyjaśnić, verstehen? Na początek: jak się nazywa osóbka, która tak umiejętnie przenika do moich snów?

Nieoczekiwanie… zaczerwieniła się jeszcze bardziej.

– Dasza. Dasza Darmowaja.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...