Trzecia część serii Najemnicy, nosząca tytuł „Droga Patriarchy”, to kolejna książka R.A Salvatore, korzystającego ze znanych i lubianych postaci, które postanowił umieścić w odległej krainie zwanej Vaasa. Właściwie już w tym momencie mógłbym zakończyć tę recenzję, gdyż fani wspomnianego wyżej autora pewnie już ten tytuł wypatrzyli na sklepowych półkach. Pozostali także będą mogli ponarzekać na „Drogę Patriarchy”, gdyż książka powiela schemat znany z poprzednich tomów – szybko, intensywnie i zawsze szczęśliwie.
Zwycięska drużyna, w skład której wchodził zabójca Artemis Entreri oraz drow Jarlaxle, wraca do Damary niosąc dobre wiadomości. Oczywiście nikt nie wspomina głośno o okolicznościach śmierci Ellery, dalekiej kuzynki władcy Ziem Krwawnika Garetha Smokobójcy, ani też nie domyśla się, że noszący kapelusz z szerokim rondem mroczny elf zabrał z zamku relikwiarz należący do potężnego drakolicza. Oczekiwanie na ceremonię mianowania Artemisa giermkiem Zakonu, a Jarlaxle’a Bohaterem Krwawnika wykorzystuje tajna grupa szpiegów króla-paladyna, nosząca nazwę Pieśń Szpiegów. Stawia sobie ona za cel poznanie prawdziwych zamiarów wspomnianej dwójki, która w ich oczach nie zasługuje na zaszczyty i na pewno coś ukrywa. Na jaw wychodzi, iż poznane w poprzednim tomie dwie smoczyce, Tamizkella oraz Inezhara, docierają do zamku i odkrywają, że księga Zhengyi’ego została zniszczona, a wraz z nią szansa na zdobycie relikwiarza drakolicza, Urshuli. Okazuje się, iż pokonany tyran Vassa złożył im przed laty propozycję nieśmiertelności, w zamian oczekując pełnego oddania i służby. Miały podzielić los Urshuli – poczyniono nawet pewne przygotowania. Relikwiarze zabrał jednak Jarlaxle, tuż przed zniszczeniem księgi, która w pierwszym tomie odpowiadała za powstanie zamku koło Palischuk. Na stronach „Drogi Patriarchy” pojawia się także kochanka Artemisa, Calihye, której również jest pisane odegrać niepoślednią rolę.
Należy pochwalić autora za próbę nieco głębszego pokazania postaci, tyczy się to zwłaszcza skrytobójcy niegdyś służącego Gildii Basadoni w Calimporcie. Nadal są to jednak szczątkowe opisy i silenie się na pokazanie wydarzeń, które doprowadziły do powstania tak zimnej i obojętnej postaci, jaką jest Artemis Entreri. Fani tegoż bohatera z radością odkryją imiona rodziców i kilka skrawków przeszłości mężczyzny. Osoby skupiające się raczej na drowie także otrzymały coś dla siebie – R.A Salvatore oficjalnie potwierdza pochodzenie Jarlaxle’a i odkrywa tajemnicę ucieczki przed bezlitosnym rytualnym ostrzem, które nie oszczędza żadnego trzeciego syna w rodzinie drowów. Tutaj jednak należy zaznaczyć, iż ten wątek został wpleciony nieumiejętnie, w dość przypadkowym miejscu. Natomiast powrót Artemisa do korzeni, o którym przeczytamy w ostatnich rozdziałach książki, nuży okrutnie i sprawia, że szybka dotąd akcja traci cały swój impet, stając się mozolnym przebijaniem przez eksperymenty autora mające na celu większe identyfikowanie się czytelnika z postacią skrytobójcy.
Nie zabrakło także walk, które, jak zawsze, zostały precyzyjnie opisane. Dzięki temu możemy śledzić niemal każdy ruch, zmianę pozycji czy cięcie mieczem. Szkoda jednak, że jest ich za dużo, zaś bohaterowie wykazują epicką wręcz sprawność i umiejętność radzenia sobie w każdej sytuacji. To niestety znak rozpoznawczy większości książek z logiem Zapomnianych Krain – czasami aż pragnie się, żeby Artemis oberwał mocniej niż jedna rana na nodze. Brakuje także realizmu – tutaj wspomniana dwójka może niemal robić co zechce, nawet wyczarowywać rumaki i zbiec na nich z dużego, a więc pilnie strzeżonego miasta.
Dużą wadą w moim mniemaniu są listy bądź może raczej dzienniki, za którymi stoi Drizzt Do’Urden. Długo się zastanawiałem, dlaczego autor stworzył takie fragmenty, które miały skłonić nas do głębokich refleksji, ale jedyne, co mi przyszło na myśl, to po prostu próba wciśnięcia drowiego renegata, gdzie się tylko da. Być może to jedynie zabieg marketingowy, mający zwiększyć sprzedaż, ale fakt faktem, iż Drizzt mi do tej historii po prostu nie pasuje, a wywody, które zostały podpisane jako jego, w pewnym momencie całkowicie zniechęcają i z ulgą przewraca się kartkę, aby dotrzeć do kolejnego, „normalnego” już rozdziału.
Słów kilka o wydaniu. Za okładkę odpowiada niezawodny Todd Lockwood, który i tym razem stworzył miły dla oka obrazek. Widzimy na nim dwójkę bohaterów dosiadających ogniste rumaki. Jednak widoczny poniżej stos trupów kompletnie do mnie nie przemawia – zupełnie tak, jakby stworzono go tylko po to, aby dodać dramaturgii całej scenie. W samym tekście nie znalazłem literówek. Przeszkadzało mi jednak zastąpienie apostrofu myślnikiem w drowich imionach, czy też powiedzeniach, w tym języku, przez co wyglądały one dziwnie, przypominając nieco serię o Harrym Potterze. Czyżby autor uległ jakiejś modzie, czy też wydawca zdecydował się na chybioną zmianę?
Podsumowując, „Droga Patriarchy” to momentami nawet ciekawa książka, zaś szybkie tempo akcji potrafi wciągać. Szkoda jednak, iż autor wciąż powiela sprawdzone schematy, przez co trzeci tom „Najemników” pewnie podzieli los poprzednich na półce, gdzie znajdują się dzieła raz przeczytane, do których nie ma sensu potem wracać. Fani docenią pewne informacje odnośnie głównych bohaterów, ale nie oszukujmy się – dorosły czytelnik ma coraz większe wymagania, czego R.A Salvatore zdaje się nie zauważać.
Komentarze
Cóż, nie uważam się ani za fana, ani za znawcę twórczości Salvatore, aczkolwiek przeczytałem sporo jego książek i ładnie wyglądają w mojej biblioteczce (chociaż kolorystyka okładek "Legendy Drizzta" jest trochę kiepska - VI tom zupełnie psuje gamę kolorów!). Od razu mówię, że zamierzam kupić trzeci tom "Najemników". Tylko i wyłącznie dla Artemisa To chyba moja ulubiona postać z FR i zawarta w recenzji wzmianka o odsłonięciu rąbka tajemnicy na temat jego przeszłości zaintrygowała mnie. Błędów i niedociągnięć wytkniętych bezlitośnie palcem drowa (czyt. Couruna) się spodziewałem, bo to, obok postaci Drizzta, znaki markowe RAS-a.
Odnośnie myślników - w którymś z wywiadów Salvatore przyznał, że jako autor młody uważał obecność apostrofów w drowim słownictwie za jakiś wyznacznik jakości - w końcu co język, to zasady i maniery. Może postanowił z tym zerwać? Albo, jak podsunął Cou, wydawca wtrącił swoje trzy cuchnące grosze. Jeśli tak, to Szpon Charona mu w oko...
Jak znajdę czas, to idę do Empiku
Dodaj komentarz