Mimo że zdarza mi się czytać krótsze niżbym sobie tego życzył książki, to jednak zdecydowanie wolę, gdy już na wstępie bronią się przynajmniej objętością. Z pewnością można do nich zaliczyć „Drogę królów”, niemałe, bo liczące ponad 900 stron, tomisko. Co prawda, mogło to oznaczać długą, przyjemną podróż w kolejny nieznany świat, jak również mozolną drogę przez męczarnię, jednak czasem trzeba zaryzykować. Wychodzi więc na to, że czytelnik to nieustanny... ryzykant. Choć może posiłkować się różnymi opiniami i recenzjami, nigdy nie ma do końca pewności, czy książka mu się spodoba. Co znowu wiąże się z adrenaliną przy wyborze powieści: „Czy to będzie ta właściwa? Mogę wpakować się w niezłe tarapaty, tyle stron walki...”. Po takiej myśli człowiek od razu czuje się niczym Bond, mimo że porażka nie oznacza jego śmierci. Z drugiej strony, widzieliście kiedyś Bonda umierającego po dokonaniu złej decyzji? Ja nie.
Na początek: czapki z głów przed ludźmi odpowiadającymi za opis „Drogi królów”. To jeden z niewielu chlubnych wyjątków, w którym krótkie zarysowanie fabuły nie psuje przyjemności z jej odkrywania, a jednocześnie nie wprowadza czytelnika w błąd. Wydanie powieści również robi niesamowite wrażenie – chociaż spodziewałem się dużej objętości. Zaskoczył mnie wielki format oraz znajdujące się w środku ilustracje wykonane przez Grega Calla, Issaca Stewarta oraz Bena McSweeneya. Po raz pierwszy obrazki nie są dodatkiem do książki, ale stanowią jej integralną i ważną część. Zostały stworzone na podstawie opisów zawartych w tytule i dotyczą między innymi zwierząt, roślin i urządzeń świata wykreowanego przez Brandona Sandersona. Pozwalają lepiej wczuć się w klimat „Drogi królów”, a do tego są uzasadnione fabularnie – ich autorstwo przypisuje się różnym postaciom – między innymi Shallan, znanej z talentu artystycznego. Dochodzą do tego starannie przygotowane mapy obozów, miast i bitew, a także klimatyczne wzory towarzyszące rozpoczynaniu nowego rozdziału.
„Droga królów” to otwierająca dziesięciotomową sagę powieść. Dlatego napotkacie w niej wiele wątków, tajemnic, postaci oraz szczegółowy, tworzony od podstaw świat. Oceniając książkę jako pierwszy tom, nie da się ukryć, że Brandonowi Sandersonowi udała się rzecz trudna: bezboleśnie wprowadził czytelnika w nieznane uniwersum oraz zaprezentował fundamenty ogromnej historii, która będzie się rozrastała z kolejnymi odsłonami. Jego dziełu brakuje przestojów i zbędnych rozgałęzień. To ewidentnie zaplanowana, napisana z sercem i kunsztem literackim powieść. Za wadę można uznać jedynie lekkie naśladownictwo innych pisarzy, prawdopodobnie nawet niecelowe. Ratowanie świata przed Spustoszeniem, w trakcie którego mają wyjść przerażające stworzenia, brzmi niczym kalka z „Malowanego człowieka” Petera V. Bretta. Jedna osoba nas uratuje, a druga zniszczy? Chodzi o „Czaropis”? Trzeba jednak zauważyć, że motywy ratowania świata oraz wybawiciela tudzież niszczyciela, są dość powszechne w literaturze fantasy. Najważniejszy jest fakt, że mimo ogranych konceptów, dalszy ciąg trudno przewidzieć. Więcej – ostatnie sto pięćdziesiąt stron to nadzwyczajny, trzymający w napięciu i pełen akcji finisz, dający szokujące odpowiedzi na wiele z występujących w trakcie lektury pytań. W pierwszym tomie nie dość, że już pojawiają się zaskoczenia, to jeszcze otrzymujemy dużo ważnych informacji. Człowiek przy tym się zastanawia, czy autor nie odkrył zbyt wiele kart – ale nie. Wyliczyłem, że nadal pozostaje przynajmniej dziesięć wątków bogatych w kolejne tajemnice, mogące spokojnie doprowadzić do zbierania szczęki z podłogi. Cóż za klasa!
Tyle, jeśli idzie o wątek główny – pojedyncze, dotyczące poszczególnych postaci są już mniej lub bardziej przewidywalne. Historia Kaladina, chirurga zmuszonego do zostania żołnierzem, to klasyczny przykład drogi od zera do bohatera. Nadal pojawiają się zwroty akcji i jest niezwykle ciekawie, ale w podświadomości czytelnik wie, co się za chwilę wydarzy. W przypadku pozostałych wątków zarzutów większych nie mam – to w sumie początek, więc czasami spokojniejsze tempo oraz brak zaskoczeń, jak również przewidywalność są zrozumiałe. To głównie opowieść Kaladina tak niechlubnie się wyróżnia, lecz jednocześnie nie jest najgorsza. Przede wszystkim postaci chirurga pisarz poświęca najwięcej czasu. Poprzez ukazywanie przeszłości oraz teraźniejszości, widoczny jest dynamizm bohatera, jego wędrówka z tego, kim kiedyś był, kim jest teraz, a kim będzie. Ponadto historia Kaladina jest najbardziej brutalna i smutna ze wszystkich. Los nie był dla niego przychylny, chłopak wiele przeżył, a kiedy stał się mężczyzną, fortuna także rzadko się do niego uśmiechała. Brandon Sanderson niczym wirtuoz wlewa w postać i czytelnika nadzieję tylko po to, aby im je odebrać.
Moim ulubionym wątkiem pozostaje jednak ten poświęcony arcyksięciu Dalinarowi oraz jego synowi (to w końcu saga, trudno oczekiwać, że autor będzie się trzymał tylko wymienionych czterech bohaterów – nie, one mają odegrać ważną rolę, lecz są też inne, na przykład właśnie syn jednej z nich). Z miejsca podbił moje serce – należy przy tym zauważyć, że „Droga królów” została podzielona na pięć części (poprzetykanych kilkunastostronicowymi interludiami) i na każdą z nich przypadają przewijające się na przemian wątki. Historia Dalinara broni się przede wszystkim obecnością intryg, gdyż rozgrywa się na królewskim dworze, a przynajmniej w miejscu je zastępującym, ponieważ trwa wojna. Ta wojna jednak różni się od innych – choć chodzi w niej o zemstę, to jednak z upływem czasu została ona zapomniana, a walka wygląda niczym turniej, w którym arcyksiążęta rywalizują sami ze sobą. Król, raczej słaby, nad nimi nie panuje i nie potrafi ich razem połączyć. Dalinar chce zjednoczyć ludzi, lecz napotyka problemy, a żeby nie zdradzać za wiele, napiszę tylko, że oznacza to knowania. Jest zaskakująco i jak najbardziej frapująco, choć możecie znaleźć w innych pozycjach lepiej zakrojone intrygi. Z tego powodu, że tutaj pełnią za zadanie urozmaicenia powieści i są jednym z wielu wątków, nie stanowią zaś głównego członu historii.
Poza tym Dalinar to również postać wielowymiarowa. Mimo że autor nie przedstawił jego początków, kiedy wojownik nie był tak honorowy oraz spokojny, jak jest obecnie, to rzuca mu pod nogi kłody pełne dylematów moralnych, w których często przewija się temat zabijania. Arcyksiążę zauważa, że bestialskie odbieranie życia w trakcie wojen pod wpływem żądzy krwi jest brutalne oraz w sposób wstrząsający złe. Dodatkowo Dalinar nie wie, czy nie oszalał... Do tego dochodzi ukryta przeszłość, którą trudno nie być zainteresowanym, i wiele innych elementów tworzących głowę rodu Kholinów. Jedno trzeba przyznać – pisarz tworzy pełnokrwiste postacie, wręcz wychodzące z kart książek, których wątpliwości, dylematy, rozpacze i radości mogłyby należeć do zwykłego człowieka, nie tylko wymyślonego bohatera książki.
Wychodzi więc na to, że największym plusem „Drogi królów” jest fabuła. W rzeczywistości wybranie jednej zalety na najważniejszą to rzecz niemożliwa, bo pierwszy tom cyklu „Archiwum Burzowego Światła” jest ich pełen. Kolejną z nich jest stworzony od podstaw świat. Już w trakcie czytania trudno nie być pod wrażeniem pracy, jaką włożył Brandon Sanderson w wykreowanie szczegółowego, innowacyjnego oraz zachwycającego uniwersum. Roshar posiada własne stworzenia, rośliny, wynalazki, wierzenia, legendy, kultury, przeszłość, system magii – mnóstwo, mnóstwo istotnych elementów tworzących jednolitą całość. Dla przykładu zaskoczyła mnie obecność sprenów, tajemniczych stworzeń, należących do tak oczywistych rzeczy na świecie jak otaczające nas powietrze. Istnieją różne rodzaje sprenów: wiatrospreny, deszczospreny czy chwałospreny, ale nikt nie zna przyczyn ich występowania. Prawda, że intrygujące? Znane zwierzęta są rzadkością, ponieważ autor wolał przedstawić coś innego, obcego czytelnikowi, tym samym jeszcze bardziej przyciągając go do lektury. Dopełniając to fantastycznymi ilustracjami, „Droga królów” posiada z całą pewnością najbardziej pasjonujący i rozbudowany świat, z jakim się spotkałem.
Pisarz nie boi się zagłębiać w detale uniwersum, co skutkuje nieraz obszernymi opisami. Nie zostały one jednak napisane trudnym czy skomplikowanym słownictwem, więc nie stanowią żadnego problemu przy czytaniu – kiedy już wciągnie się w powieść, nawet nie zważa się na dłuższe fragmenty. Dotyczy to także opisów walk i bitew, zazwyczaj na tyle dynamicznych oraz barwnych, że wzbudzają zainteresowanie.
Dialogi to też jasny punkt „Drogi królów”. Autor w odpowiednich sytuacjach potrafi używać wyszukanego i bogatego języka, szczególnie przy wątku Shallan, młodej kobiety-oszustki. Dziewczyna stara się zostać uczennicą sławnej i wymagającej badaczki. Musi wykazać się wnikliwym umysłem, a także zdolnością analizowania i wyciągania błyskotliwych wniosków, między innymi z historycznych materiałów, aby zrealizować swój cel. Jej praca krąży wokół trudnych tematów, także filozoficznych. Łatwo więc się domyślić, że związane z nimi rozmowy z uczoną, to inteligentne i zażarte dysputy, które śledzi się z prawdziwym napięciem, samemu przy tym zastanawiając się nad omawianymi zagadnieniami. Drugą stronę medalu stanowi dla przykładu wątek Kaladina, w którym dialogi, z racji statusu społecznego biorących w nim udział postaci, bywają swobodniejsze.
Czy dzieło Brandona Sandersona jest nowatorskie? Nad tym pytaniem zastanawiałem się cały dzień. Doszedłem jednak do wniosku, że nie jest to ważne. Książka pod wieloma względami miażdży wiele współczesnych powieści, a nieliczne niedoskonałości giną w morzu zalet. Świat to istny majstersztyk, a fabuła, choć przewijają się w niej znane motywy, niesamowicie wciąga. Do tego pomimo pokaźnej długości z pełną świadomością stwierdzam, że „Droga królów” jest za krótka. Co oznacza, że ponad dziewięćset stron to mało? W skrócie to, że czym prędzej powinniście odwiedzić księgarnie oraz zakupić pierwszy tom cyklu „Archiwum Burzowego Światła”, ponieważ nie tylko świetnie wygląda na półce, lecz także posiada zawartość na wysokim poziomie.
Dziękujemy wydawnictwu MAG za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Naprawdę miałem ogromne oczekiwania, ale gdzieś na tyle umysłu czaiła się myśl, że miałem tak już wiele razy i pewnie się zawiodę - ale nie tym razem! Z przyjemnością zacznę kolejną część.
Dodaj komentarz