Komiksiarze nie mogą narzekać na brak superbohaterskich eventów i niedawno do sprzedaży trafiła kontynuacja jednego z nich. "Domena królów" opowiada bowiem o tym, co spotkało międzygalaktyczne imperia Shi'ar i Kree po wydarzeniach z "Wojny królów".
Wspomniana wojna zakończyła się wraz ze starciem Black Bolta, króla Inhumans, i Wulkana, cesarza Shi'ar. Ten pierwszy poświęcił własny żywot i za pomocą głosu aktywował bombę typu T – w zamierzeniu przywódcy Inhumans miała umożliwić mutację pozostałym rasom i zlikwidować podziały wynikające z różnic genetycznych. I oczywiście powstrzymać zakusy Wulkana. Tyle w teorii, w praktyce obaj najprawdopodobniej zginęli, po czym doszło do rozdarcia tkaniny czasoprzestrzeni i powstania Uskoku, skrywającego niezbadane tajemnice. Tymczasem na tronie imperium Kree zasiadła Meduza, żona Black Bolta, natomiast na czele Shi'ar stanął Gladiator, który wraz z całą rasą musiał uznać wyższość Kree po porażce w konflikcie rozpętanym przez Wulkana.
Powyższy opis to zaledwie krótkie przybliżenie finału walk toczonych przez dobrych kilka wydań zbiorczych: "X–Men: Morderczej genezy", "Powstania i upadku imperium Shi'ar", "Preludium do wojny królów", "Wojny królów" oraz wplecionych w te wydarzenia dwóch tomów "Strażników Galaktyki". Do lektury "Domeny królów" znajomość wymienionych historii jest nie tyle zalecana, ile niemalże niezbędna, aby nie pogubić się w gąszczu postaci i powstałych zależności. A i z tą znajomością omawiany album wcale do najprzejrzystszych nie należy.
Rozciągnięcie historii na przeszło czterysta stron być może miało sens, jeśli przyjętym założeniem było upchanie jak największej liczby istot z marvelowego kosmosu do jednej serii, lecz poskutkowało komiksem z miałką fabułą, w którym nawet teoretycznie efekciarskie sceny nie wzbudzają takich emocji, jak powinny. To konsekwencja umieszczenia dobrych kilkudziesięciu figur, które posłużyły zespołowi scenarzystów do snucia nowych i kontynuowania paru starych wątków fabularnych. Czego tu nie ma – rodzące się uczucie pomiędzy osobami, które wzięły ślub jedynie z pobudek politycznych? Jest. Królowa wdowa trzymająca władzę do czasu osiągnięcia dorosłości przez królewskiego potomka? Tak. Pogodzenie się dwóch zwaśnionych przeciwników w obliczu wspólnego wroga? Pewnie. Świeżo upieczony przywódca borykający się z brzemieniem władzy? Wiadomo. Alternatywny wszechświat, gdzie nawet Avengers nie wyglądają na przyjemniaczków? Przecież nie mogło zabraknąć "odwróconych" herosów! A to i tak zaledwie wierzchołek góry lodowej.
Zespół scenarzystów nie udźwignął natłoku potężnych superpostaci i rozcieńczył fabułę na dziesiątki pomniejszych wątków, które w ostatecznym rozrachunku nie mają wielkiego znaczenia lub nijak nie przekładają się na pozytywny odbiór "Domeny królów". Ostatecznie to tytuł dla zagorzałych fanów superbohaterskich eventów, choć i ich może dopaść zmęczenie materiału jeszcze przed półmetkiem komiksu. Poprzednie części eventu – m.in. "Powstanie i upadek Imperium S'hiar", "Preludium do wojny królów" i "Wojna królów"– miewały lepsze i gorsze momenty, jednak w "Domenie królów" dominują te rozwleczone i w efekcie nudne.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz