Jak już wspominałem całkiem niedawno, zagadnienie podróży w czasie wykorzystywane jest powszechnie przez filmowców wszelkiej maści, nie wykluczając twórców komedii romantycznych. Świetne podejście do tej kwestii zaprezentował nam Richard Curtis w "Czasie na miłość", a i całkiem zgrabnie poradził sobie James Mangold w "Kate i Leopoldzie". Alejandro Agresti poszedł nieco po linii najmniejszego oporu i postanowił zrobić remake koreańskiego melodramatu "Siworae". Tak też w 2006 roku powstała jego amerykańska wersja – "Dom nad jeziorem", prezentująca w interesujący sposób zagadnienie równoległych wszechświatów.
Alex Wyler oraz Kate Forster zamieszkują ten sam dom nad jeziorem, tyle że dzieli ich od siebie dwuletni odstęp czasu. Jak to w komediach romantycznych bywa, połączy ich uczucie. Stanie się tak za sprawą skrzynki pocztowej stojącej przed posesją. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że wiadomość napisana w czasoprzestrzeni Alexa i włożona do skrzynki, dostępna jest natychmiastowo w rzeczywistości Kate – i oczywiście vice versa. Oboje mają swoje problemy, a korespondowanie ze sobą, gdy rzecz jasna minie początkowy szok i para uwierzy w tę przedziwną magię, pomaga im się z nich otrząsnąć. Dla nikogo nie będzie zapewne zaskoczeniem, że listownym kochankom przestanie wystarczać (nie)zwykła rozmowa i postanowią spróbować spotkać się twarzą w twarz. Nie będzie to jednak łatwe...
Muszę przyznać, że koncept fabularny jest doprawdy smakowity i od razu przykuł moją uwagę. Z przykrością jednak zmuszony jestem zgasić wasz ewentualny zapał już na samym początku, żebyście nie robili sobie fałszywych nadziei – realizacja pomysłu jest fatalna. Z każdą minutą seansu nudziłem się coraz bardziej i byłem zażenowany kolejnymi głupotami scenariusza. Zacznijmy od samych listów. W celu uproszczenia reżyser postanowił przedstawić ich treść jak normalną rozmowę. W teorii nie powinno być problemu, jednak podczas oglądania trafia się kilka potworków. Największy z nich polega na tym, że Alex opowiada o czymś i kończy zdanie wielokropkiem, wyrażającym zawahanie. Zaraz odzywa się Kate – "No dalej, wyrzuć to z siebie", po czym mężczyzna dokańcza myśl. Serio, chciałoby mu się biegać na zewnątrz do skrzynki, żeby zostawić niepełną wiadomość, którą zaraz i tak uzupełni? Aż tak chciał zaimprowizować normalną konwersację? Szacunek.
Brnąc dalej – pomyślcie, że piszecie z kimś kilkanaście razy dziennie i ewidentnie się do siebie zbliżacie... Nie chcielibyście zobaczyć, jak wasz rozmówca wygląda? No cóż, bohaterowie "Domu nad jeziorem" nie wpadli na banalny pomysł wepchnięcia do skrzynki fotografii. Co dopiero mówić o koncepcjach, które z pewnością od razu przyszły do głowy nam wszystkim – wygrane numery w totka, filmy albo książki z przyszłości czy nowoczesna technologia – w końcu wszystko się zmieści. Tak samo Kate mogła przecież poprosić Alexa, żeby zmienił coś w przeszłości, co pomogłoby jej w karierze albo życiu osobistym. Ale w porządku – o ile wszystkie rzeczy wymienione przed chwilą mogą kłócić się z romantycznym założeniem, o tyle braku zdjęć kompletnie nie rozumiem. Nie mówiąc już o nagraniach wideo, na których łatwiej byłoby przekazać emocje za pomocą intonacji głosu czy mimiki twarzy. Cóż, widać zakochani nie są w stanie myśleć racjonalnie.
Jakby tego było mało, kompletnie nie pojmuję, jak do filmu romantycznego można zaangażować dwójkę najbardziej drewnianych aktorów, jacy kiedykolwiek istnieli. Osoba odpowiedzialna za casting powinna dostać solidną burę, aczkolwiek przecież reżyser musiał zaakceptować taką obsadę. W związku z tym fatalny scenariusz pogrążany jest jeszcze bardziej przez straszną grę aktorską. Keanu Reeves sztywny był nawet w tak genialnej produkcji jak "Adwokat diabła", gdzie nie musiał okazywać nie wiadomo jak ciepłych emocji. Tak samo Sandra Bullock – nie pamiętam obrazu, w którym spisałaby się dobrze. Patrząc na wysiłki tej pary żałość ściska, z tym że zamiast wzruszać, co najwyżej rozśmiesza. Tak samo wyglądają "ciężkie" relacje Alexa z ojcem – kompletnie nie ruszają, nie są jakoś dobrze przedstawione i okropnie nudzą. Christopher Plummer jako tata protagonisty zupełnie się nie popisał. Jedyną dobrą postacią jest Dylan Walsh, wcielający się w chłopaka Kate, będącego ofiarą jej chwiejnych uczuć. Na tle sztywniaków wypadł naprawdę przyzwoicie.
Strona audiowizualna także woła o pomstę do nieba. O ile do muzyki nie mogę się jakoś bardzo przyczepić – coś tam brzdąka w tle, ale nie jest to nic szczególnego – o tyle montaż zrealizowano po prostu tragicznie. Przejścia między scenami wywołują niepohamowane wybuchy śmiechu. Postacie bledną, nakładają się na kolejne klisze – kto stwierdził, że to będzie dobrze wyglądało? Koszmar.
Podsumowując, "Dom nad jeziorem" to naprawdę słaby film. Drewniane aktorstwo, fatalny montaż, kretyński scenariusz pełen luk i nieścisłości. Bardzo trudno nie nudzić się podczas seansu, nie mówiąc już o wzruszaniu się czy kibicowaniu związkowi bohaterów. Czasem sceny są tak kiepsko sklejone ze sobą, że ledwo można się połapać, o co w ogóle chodzi. Cóż poradzić, tym razem flirt z zawirowaniami czasoprzestrzeni okazał się nieudany. Podejrzewam, że koreański oryginał wypada o niebo lepiej – jeżeli kiedyś to sprawdzę, podzielę się z wami moimi wrażeniami. Tymczasem trzymajcie się z dala od Keanu Reevesa oraz Sandry Bullock, ewidentnie wystruganych przez Gepetta.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz