Skrytka
1
Drugiego dnia grudnia roku, kiedy w Białym Domu urzędował hodowca orzeszków ziemnych z Georgii, doszczętnie spłonęła Panorama, jeden z największych luksusowych hoteli w Kolorado. Spisano go na straty. Po przeprowadzonym dochodzeniu szef służby przeciwpożarowej hrabstwa Jicarilla za przyczynę pożaru uznał wadliwy kocioł centralnego ogrzewania. W czasie gdy zdarzył się ten nieszczęśliwy wypadek, hotel był zamknięty na zimę i przebywały w nim tylko cztery osoby. Trzy przeżyły. John Torrance, dozorca hotelu poza sezonem, zginął podczas nieudanej (i heroicznej) próby spuszczenia pary z kotła, gdy jej ciśnienie osiągnęło katastrofalnie wysoki poziom z winy niesprawnego zaworu bezpieczeństwa.
Dwojgiem z ocalałych byli żona i mały synek dozorcy. Trzecim – szef kuchni Panoramy, Richard Hallorann, który przerwał sezonową pracę na Florydzie i przyjechał do Torrance’ów, z powodu, jak to określił, „silnego przeczucia”, że ta rodzina jest w opałach. Oboje dorośli odnieśli poważne obrażenia w eksplozji. Tylko dziecko wyszło z niej bez szwanku.
Przynajmniej fizycznego.
2
Wendy Torrance i jej syn otrzymali odszkodowanie od korporacji będącej właścicielem Panoramy. Niewysokie, ale wystarczające, żeby mieli z czego żyć przez trzy lata, bo tyle czasu Wendy nie mogła pracować z powodu doznanych urazów kręgosłupa. Prawnik, z którym się skonsultowała, przekonywał, że gdyby odrzuciła ofertę i zagrała ostro, mogłaby dostać dużo więcej, gdyż korporacja nade wszystko pragnęła uniknąć procesu. Ona jednak, podobnie jak rzeczona korporacja, chciała tylko zostawić tę koszmarną zimę w Kolorado za sobą. Wróci do zdrowia, oświadczyła, i tak też się stało, chociaż bóle pleców prześladowały ją do końca życia. Pogruchotane kręgi i połamane żebra zrastają się, ale nigdy nie przestają o sobie przypominać.
Winifred i Daniel Torrance trochę pomieszkali na Środkowym Południu, po czym los rzucił ich do Tampy. Dick Hallorann (ten od silnych przeczuć) czasem przyjeżdżał z Key West, żeby się z nimi spotkać. A przede wszystkim żeby rozmawiać z małym Dannym. Łączyła ich więź.
Pewnego dnia w marcu 1981 roku Wendy zadzwoniła wczesnym rankiem do Dicka i spytała, czy mógłby przyjechać, ponieważ Danny obudził ją w środku nocy i powiedział, żeby nie wchodziła do łazienki.
A potem w ogóle przestał się odzywać.
3
Obudził się, bo chciało mu się siku. Na zewnątrz wiał silny wiatr. Było ciepło – jak prawie zawsze na Florydzie – ale tego dźwięku nie lubił. Przypominał mu Panoramę, w której wadliwy kocioł centralnego ogrzewania był najmniejszym z zagrożeń.
Mieszkali z matką w ciasnym mieszkaniu na piętrze czynszówki. Danny wysunął się z małego pokoju sąsiadującego z sypialnią mamy i przeszedł na drugą stronę korytarza. Wiatr dmuchnął mocniej i konająca palma obok budynku zaklekotała liśćmi. To był dźwięk jak grzechot kości. Kiedy nikt nie korzystał z prysznica ani sedesu, zawsze zostawiali drzwi łazienki otwarte, bo zepsuł się zamek. Tej nocy były zamknięte. Nie dlatego jednak, że w środku była jego matka. Wskutek obrażeń twarzy, których doznała w Panoramie, ostatnimi czasy chrapała – cichym „kwiip-kwiip” – i Danny słyszał to z jej sypialni.
Zamknęła je przez pomyłkę, to wszystko, tłumaczył sobie.
Wiedział, że wcale nie, nawet wtedy (był chłopcem o silnych przeczuciach i równie silnej intuicji), ale czasem trzeba uzyskać pewność. Czasem trzeba zobaczyć. Nauczył się tego w Panoramie, w pokoju na piętrze.
Wyciągnął rękę, która wydawała się zbyt długa, zbyt rozciągliwa, zbyt bezkostna, przekręcił gałkę i otworzył drzwi.
Tak jak się tego spodziewał, była tam kobieta z pokoju 217. Siedziała nago na sedesie. Rozkraczona, miała uda blade i napęczniałe, a pod brzuchem kępkę szarych włosów. Szare były też jej oczy, jak dwa stalowe lustra. Zielonkawe piersi zwisały jak dwa balony, z których zeszło powietrze. Na widok Danny’ego usta kobiety rozciągnęły się w uśmiechu.
„Zamknij oczy – poradził mu kiedyś Dick Hallorann. – Jeśli zobaczysz coś złego, zamknij oczy i powiedz sobie, że tego nie ma, a kiedy je otworzysz, to zniknie”.
Ale to nie poskutkowało w pokoju 217, kiedy miał pięć lat, i nie poskutkuje teraz. Wiedział to. Czuł jej zapach. Rozkładała się.
Kobieta – wiedział, jak się nazywa, pani Massey – dźwignęła się na sine stopy i wyciągnęła do niego ręce. Fałdy skóry zwisały u jej ramion, prawie ściekały. Uśmiechała się jak na widok starego znajomego. Albo może czegoś smacznego do jedzenia.
Z pozornym spokojem Danny po cichu zamknął drzwi i cofnął się. Patrzył, jak gałka przekręca się w prawo… w lewo… znowu w prawo… i nieruchomieje.
Miał już osiem lat i nawet przerażony był w stanie zachować choć trochę rozsądku. Po części dlatego, że w głębi ducha spodziewał się, że to się stanie. Chociaż zawsze sądził, że zjawi się Horace Derwent. Albo może barman, ten, którego jego ojciec nazywał Lloydem. Pewnie powinien był się domyślić, że to jednak będzie pani Massey, nawet zanim to się w końcu stało. Bo ze wszystkich nieumarłych istot z hotelu Panorama ona była najgorsza.
Racjonalna cząstka jego umysłu powiedziała mu, że ta kobieta to tylko fragment niepamiętanego koszmaru, który zawędrował za nim na jawę i do łazienki. Cząstka ta przekonywała, że jeśli otworzy drzwi znowu, w środku nie będzie nikogo. Na pewno, bo przecież teraz już się obudził. Ale inna cząstka, cząstka, która jaśniała, wiedziała, że to nieprawda. Panorama jeszcze z nim nie skończyła. Co najmniej jeden z jej mściwych duchów podążył za nim aż na Florydę. Kiedyś znalazł tę kobietę leżącą w wannie. Wyszła z niej wtedy i próbowała go udusić swoimi zimnymi, śliskimi (ale przerażająco silnymi) palcami. Jeśli on teraz otworzy drzwi łazienki, ona dokończy dzieła.
Wybrał rozwiązanie pośrednie i przyłożył ucho do drzwi. Najpierw nie było nic. Potem usłyszał słaby dźwięk.
Martwe paznokcie drapiące drewno.
Na miękkich nogach poszedł do kuchni, stanął na krześle i wysikał się do zlewu. Potem obudził mamę i powiedział jej, żeby nie wchodziła do łazienki, bo jest tam coś złego. Zrobiwszy to, wrócił do łóżka i zagrzebał się głęboko w pościeli. Chciał zostać tam na zawsze i wstawać tylko po to, żeby wysikać się do zlewu. Teraz, kiedy ostrzegł mamę, nie widział potrzeby, żeby z nią rozmawiać.
Matka znała ten numer z nieodzywaniem się. Danny odstawił go już kiedyś, po tym jak wszedł do pokoju 217 w hotelu Panorama.
– A z Dickiem porozmawiasz?
Leżąc w łóżku, spojrzał na nią i skinął głową. Matka zadzwoniła, mimo że była czwarta rano.
Nazajutrz późnym popołudniem przyjechał Dick. Przywiózł coś. Prezent.
4
Po tym, jak Wendy zadzwoniła do Dicka – dopilnowała, by syn słyszał każde jej słowo – Danny znów zasnął. Choć miał już osiem lat i chodził do trzeciej klasy, ssał kciuk. Serce ją bolało na ten widok. Podeszła do drzwi łazienki. Stała i patrzyła na nie. Bała się – Danny ją wystraszył – ale musiała się załatwić, a nie zamierzała skorzystać ze zlewu jak on. Na samą myśl o tym, jak by wyglądała, balansując na krawędzi blatu kuchennego z tyłkiem wiszącym nad miską zlewozmywaka (nawet jeśli nikt nie mógłby jej zobaczyć), zmarszczyła nos.
W jednej dłoni trzymała młotek z jej małej wdowiej skrzynki z narzędziami. Kiedy przekręciła gałkę i pchnęła drzwi, wzniosła go. Łazienka była pusta, oczywiście, ale deska sedesu leżała opuszczona. Wendy nigdy nie zostawiała jej w tej pozycji, zanim kładła się spać, bo wiedziała, że gdyby w nocy przyszedł Danny, w może dziesięciu procentach przytomny, pewnie zapomniałby deskę podnieść i całą by zasikał. Poza tym śmierdziało. Okropnie. Jakby szczur zdechł w ścianie.
Zrobiła krok do przodu, potem drugi. Zobaczyła jakiś ruch i obróciła się z wzniesionym młotkiem, żeby uderzyć tego
(to)
kto przyczaił się za drzwiami. Ale to był tylko jej cień. Boi się własnego cienia, drwili czasem ludzie, ale kto miał do tego większe prawo niż Wendy Torrance? Po wszystkim, co widziała i przez co przeszła, wiedziała, że cienie mogą być niebezpieczne. Mogą mieć kły.
W łazience nie było nikogo, lecz zobaczyła rozmazaną brudną plamę na desce sedesu i drugą na zasłonie prysznica. W pierwszej chwili pomyślała, że to odchody, ale gówno nie jest żółtawosine. Przyjrzała się uważniej i zobaczyła strzępki mięsa i zgniłej skóry. Plamy były też na macie łazienkowej; miały kształt śladów stóp. Śladów zbyt małych, żeby zostawił je mężczyzna.
– O Boże! – wyszeptała.
A jednak skorzystała ze zlewu.
5
Wyciągnęła syna z łóżka w południe. Zdołała wmusić w niego trochę zupy i pół kanapki z masłem orzechowym, ale potem położył się z powrotem. Wciąż nie chciał nic mówić. Hallorann przyjechał krótko po piątej po południu swoim teraz już leciwym (ale nienagannie utrzymanym i wypolerowanym na oślepiający połysk) czerwonym cadillakiem. Wendy czekała przy oknie, wypatrując go, tak jak kiedyś wypatrywała męża, zawsze z nadzieją, że Jack wróci do domu w dobrym nastroju. I trzeźwy.
Zbiegła po schodach i otworzyła drzwi w chwili, kiedy Dick już miał wcisnąć przycisk domofonu podpisany TORRANCE 2A. Rozpostarł ramiona i Wendy od razu padła w jego objęcia. Pragnęła zostać w tym bezpiecznym uścisku przez co najmniej godzinę. Może nawet dwie.
Puścił ją i odsunął na długość ramienia.
– Dobrze wyglądasz, Wendy. Jak się miewa mały mężczyzna? Zaczął się odzywać?
– Nie, ale z tobą porozmawia. Nawet jeśli początkowo nie na głos, możecie… – Zamiast dokończyć, zrobiła pistolet z palców i wymierzyła w jego czoło.
– Niekoniecznie – powiedział Dick. Jego uśmiech obnażył nową, błyszczącą sztuczną szczękę. Panorama odebrała mu większą część poprzedniej tej nocy, kiedy eksplodował kocioł. To Jack Torrance wymachiwał drewnianym młotkiem, który pozbawił Dicka protezy, a Wendy umiejętności chodzenia bez lekkiego utykania, ale oboje rozumieli, że prawdziwym winowajcą był hotel. – Ma dużą moc, Wendy. Jeśli zechce się przede mną zamknąć, zrobi tak i już. Wiem to z własnego doświadczenia. Poza tym byłoby lepiej, żebyśmy rozmawiali ustami. Lepiej dla niego. A teraz opowiedz, co się stało.
Zrobiwszy to, Wendy zabrała go do łazienki. Zostawiła plamy, żeby sam je zobaczył, tak jak postąpiłby glina na patrolu zabezpieczający miejsce zbrodni dla techników. Bo tu rzeczywiście doszło do zbrodni. Przeciwko jej synowi.
Dick długo patrzył, niczego nie dotykając, po czym kiwnął głową.
– Zobaczmy, czy Danny jest na nogach.
Nie był, ale jego radosna mina w chwili, kiedy zobaczył, kto siedzi obok niego na łóżku i potrząsa jego ramieniem, sprawiła, że Wendy zrobiło się lżej na sercu.
(cześć Danny mam dla ciebie prezent)
(dzisiaj nie mam urodzin)
Wendy obserwowała ich. Wiedziała, że rozmawiają, ale nie wiedziała o czym.
– Wstawaj, kochany – powiedział Dick. – Przejdziemy się po plaży.
(Dick ona wróciła pani Massey z pokoju 217 wróciła)
Dick jeszcze raz potrząsnął jego ramieniem.
– Mów na głos, Dan. Mama się o ciebie martwi.
– Co to za prezent? – spytał Danny.
Dick się uśmiechnął.
– Już lepiej. Lubię cię słyszeć, Wendy też.
– Tak. – Tylko tyle ośmieliła się powiedzieć. Inaczej usłyszeliby, że głos jej drży.
– Pod naszą nieobecność możesz posprzątać w łazience – powiedział do niej Dick. – Masz gumowe rękawice?
Skinęła głową.
– To dobrze. Włóż je.
6
Do plaży były trzy kilometry. Parking otaczały tandetne nadmorskie atrakcje – budki z ciastkami i hot dogami, sklepiki z pamiątkami – ale zbliżał się koniec sezonu i interes słabo się kręcił. Mieli prawie całą plażę dla siebie. W czasie jazdy Danny trzymał na kolanach podarowany mu prezent – podłużną, dość ciężką paczkę zawiniętą w srebrny papier.
– Rozpakujesz to potem, najpierw trochę pogadamy – powiedział Dick.
Szli tuż poza zasięgiem fal, po twardym, połyskującym piasku. Danny wolno stawiał kroki, bo Dick był już dość stary. Pewnego dnia umrze. Może nawet wkrótce.
– Jeszcze parę lat pociągnę – zapewnił go Dick. – O to się nie martw. A teraz powiedz mi, co się stało w nocy. Niczego nie pomijając.
Nie trwało to długo. Normalnie najtrudniej byłoby znaleźć słowa, żeby wyrazić ogarniające go przerażenie i to, jak mieszało się ono z duszącym uczuciem pewności: teraz, kiedy go odszukała, nigdy nie odejdzie. Ale ponieważ jego rozmówcą był Dick, Danny słów nie potrzebował, choć one też się znalazły.
– Ona wróci. Ja to wiem. Będzie wracać i wracać, aż mnie dorwie.
– Pamiętasz, jak się poznaliśmy?
Choć zaskoczony zmianą tematu, Danny skinął głową. Hallorann oprowadził jego i jego rodziców po hotelu Panorama pierwszego dnia po ich przyjeździe. Wydawało się, że to było bardzo dawno temu.
– I pamiętasz, jak pierwszym razem przemówiłem w twojej głowie?
– Pewnie.
– Co wtedy powiedziałem?
– Zapytałeś, czy chcę pojechać z tobą na Florydę.
– Właśnie. I jakie to było uczucie, dowiedzieć się, że już nie jesteś sam? Że nie jesteś jedyny?
– Wspaniałe – powiedział Danny. – To było super.
– Uhm – przytaknął Hallorann. – No jasne.
Przez chwilę szli w milczeniu. Małe ptaszki – ćwirki, jak nazywała je matka Danny’ego – wbiegały w fale i wybiegały z powrotem na brzeg.
– Nie zdziwiło cię to, że zjawiłem się wtedy, kiedy mnie potrzebowałeś? – Dick Hallorann spojrzał w dół na Danny’ego i uśmiechnął się. – Nie. Pewnie, że nie. Bo i niby dlaczego? Byłeś tylko dzieckiem, ale teraz jesteś już trochę starszy. Dużo starszy pod pewnymi względami. Posłuchaj mnie, Danny. Świat jest tak urządzony, żeby panowała w nim równowaga. Ja w to wierzę. Jest takie powiedzenie: kiedy uczeń jest gotowy, zjawia się nauczyciel. Ja byłem twoim nauczycielem.
– Byłeś kimś dużo ważniejszym – powiedział Danny. Wziął Dicka za rękę. – Byłeś moim przyjacielem. Uratowałeś nas.
Dick zignorował te słowa… przynajmniej pozornie.
– Moja babcia też jaśniała… pamiętasz, jak ci to powiedziałem?
– Tak. Mówiłeś, że mogliście prowadzić długie rozmowy bez otwierania ust.
– Zgadza się. Ona uczyła mnie. Ją uczyła jej prababcia, jeszcze w czasach niewolnictwa. Pewnego dnia, Danny, przyjdzie kolej na ciebie, żebyś został nauczycielem. Zjawi się uczeń.
– Chyba że wcześniej dorwie mnie pani Massey – powiedział Danny ponuro.
Doszli do ławki. Dick usiadł.
– Dalej nie odważę się pójść; potem mógłbym nie mieć siły wrócić. Usiądź. Opowiem ci pewną historię.
– Nie chcę żadnych historii. Ona wróci, nie rozumiesz? Będzie wracać i wracać, i wracać.
– Zamknij usta i otwórz uszy. Może się czegoś nauczysz. – Dick uśmiechnął się szeroko, obnażając nową, błyszczącą protezę. – Myślę, że zrozumiesz, o co chodzi. Głupi to ty nie jesteś, kochany.
7
Matka jego matki – ta jaśniejąca – mieszkała w Clearwater. Była Białą Babcią. Nie dlatego, że była białej rasy, oczywiście, ale przez wzgląd na jej dobroć. Ojciec jego ojca mieszkał we wsi Dunbrie w stanie Missisipi, niedaleko Oxford. Owdowiał długo przed narodzinami Dicka. Jak na człowieka kolorowego żyjącego w tym miejscu i czasie, był bogaty. Prowadził dom pogrzebowy. Mały Dick Hallorann przyjeżdżał tam z rodzicami cztery razy w roku i nienawidził tych wizyt. Bał się Andy’ego Halloranna i nazywał go – tylko w myślach, gdyby powiedział to na głos, dostałby w gębę – Czarnym Dziadkiem.
– Słyszałeś o pedofilach? – spytał Danny’ego Dick. – Facetach, którzy chcą uprawiać seks z dziećmi?
– Trochę – powiedział Danny ostrożnie. Na pewno wiedział, że nie wolno rozmawiać z nieznajomymi i wsiadać z nimi do samochodu. Bo mogą ci coś zrobić.
– Cóż, stary Andy był więcej niż pedofilem. Był też cholernym sadystą.
– Kto to jest sadysta?
– Ktoś, kto lubi zadawać ból.
Danny kiwnął głową ze zrozumieniem.
– Jak Frankie Listrone z mojej szkoły. Robi innym dzieciom pokrzywki i daje kokosy. Jak się nie popłaczesz, przestaje. A jak tak, nie przestaje w ogóle.
– To źle, ale tu chodzi o coś jeszcze gorszego.
Przypadkowy przechodzień uznałby, że Dick zamilkł, ale jego opowieść trwała dalej w postaci serii obrazów i łączących je fraz. Danny zobaczył Czarnego Dziadka, wysokiego mężczyznę w garniturze tak czarnym jak jego skóra i
(fedorze)
takim specyficznym kapeluszu na głowie. Zobaczył, że w kącikach jego ust zawsze tkwiły strzępki śliny, że miał podkrążone oczy, jakby był zmęczony albo dopiero co przestał płakać. Zobaczył, że dziadek często brał Dicka – młodszego niż on teraz, pewnie w wieku, w jakim Danny był tamtej zimy w Panoramie – na kolana. Przy innych zazwyczaj tylko go łaskotał. Kiedy byli sami, wsuwał mu dłoń między nogi i ściskał jaja tak mocno, że Dick myślał, że zemdleje z bólu.
– Przyjemnie, co? – sapał mu w ucho Czarny Dziadek Andy. Śmierdział papierosami i whisky White Horse. – Pewnie, że tak, każdy chłopak to lubi. Ale nawet jeśli nie, masz nic nikomu nie mówić. Inaczej zrobię ci krzywdę. Spalę cię.
– O rany – powiedział Danny. – To wstrętne.
– Robił też inne rzeczy – kontynuował Dick – ale ja powiem ci tylko o jednej. Po śmierci żony dziadek najął kobietę do pomocy w utrzymaniu domu. Sprzątała i gotowała. Przy obiedzie kładła na stół wszystko naraz, od sałatki po deser, bo tak życzył sobie Czarny Dziadek. Deser to zawsze było ciasto albo budyń. Dostawałem go na talerzyku albo w miseczce, które stały obok mojego talerza, żebym widział te słodkości przez cały czas, kiedy wmuszałem w siebie jakieś świństwa. Twarda zasada dziadka była taka, że mogłem patrzeć na deser, ale nie wolno mi go było tknąć, dopóki nie przełknę ostatniego kawałka smażonego mięsa, gotowanych jarzyn i ziemniaków purée. Musiałem nawet wyjeść z talerza sos, który był zbrylony i prawie nie miał smaku. Jeśli zostawała choć odrobina, Czarny Dziadek dawał mi pajdę chleba i mówił: „Tym to zetrzyj, Dickuśku, talerz ma błyszczeć, jakby pies go wylizał”. Tak mnie nazywał, Dickuśkiem.
Czasem nie mogłem zjeść wszystkiego, żeby nie wiadomo co, a wtedy nie dostawałem ciasta ani budyniu. Zabierał mi deser i sam go zjadał. A czasem kiedy zjadłem wszystko, dziadek gasił papierosa w moim kawałku ciasta albo budyniu waniliowym. Mógł tak robić, bo zawsze siedział obok mnie. Obracał to w żart. „Ups, nie trafiłem do popielniczki”, mawiał. Mama i tata nigdy nie kazali mu przestać, choć musieli wiedzieć, że nawet jeśli to był żart, dziecku się takich żartów nie robi. Udawali, że ich też to bawi.
– Okropne – powiedział Danny. – Rodzice powinni byli się za tobą wstawić. Moja mama zawsze mnie broni. Tata też na pewno by mnie bronił.
– Bali się go. I słusznie. Andy Hallorann był wrednym skurkowańcem. Mówił: „Śmiało, Dickie, wyjedz wszystko dookoła tego, nie zatrujesz się”. Jeśli wziąłem kęs, kazał Nonnie… tak miała na imię jego gosposia… przynieść mi świeżą porcję deseru. Jeśli nie, deser z wgniecionym petem zostawał na stole. Doszło do tego, że w ogóle nie mogłem dokończyć obiadu, bo skręcało mnie w brzuchu.
– Powinieneś był przesunąć deser na drugą stronę talerza – zauważył Danny.
– Próbowałem, pewnie, nie urodziłem się głupi. On wtedy przesuwał go z powrotem i mówił, że deser ma stać po prawej ręce. – Dick zamilkł i spojrzał na wodę. Długa biała łódź powoli sunęła po linii oddzielającej niebo od Zatoki Meksykańskiej. – Czasem, kiedy dopadał mnie na osobności, gryzł mnie. Jak raz zagroziłem, że jeśli nie zostawi mnie w spokoju, powiem tacie, zgasił papierosa na mojej bosej stopie. I rzekł: „Powiedz mu też o tym, zobaczymy, co ci to da. Twój tatko zna moje obyczaje i nigdy słowem nie piśnie, bo jest tchórzem. I po mojej śmierci chce dostać pieniądze, które mam w banku, a ja na razie nie wybieram się umierać”.
Danny słuchał zafascynowany, z szeroko otwartymi oczami. Zawsze uważał, że historia Sinobrodego jest najstraszniejszą ze wszystkich, najstraszniejszą, jaką można sobie wyobrazić, ale ta była gorsza. Bo była prawdziwa.
– Czasem mówił, że zna złego człowieka, Charliego Manxa, i że jeśli nie zrobię tego, czego chce, zamówi międzymiastową do niego, a wtedy Charlie Manx przyjedzie swoim eleganckim samochodem i zabierze mnie tam, gdzie trafiają wszystkie niegrzeczne dzieci. Potem dziadzio wsadzał mi rękę między nogi i zaczynał ściskać. „Dlatego nic nikomu nie powiesz, Dickuśku. Inaczej przyjdzie stary Charlie i będzie cię trzymał razem z innymi dziećmi, które ukradł, aż umrzesz. A wtedy trafisz do piekła i będziesz się smażył na wieki wieków. Bo zakapowałeś. Obojętne, czy ktokolwiek ci uwierzy, kapowanie to kapowanie”.
Długo wierzyłem temu staremu bydlakowi. Nie powiedziałem nawet mojej Białej Babci, tej jaśniejącej, bo bałem się, że pomyśli, że to moja wina. Gdybym był starszy, byłbym mądrzejszy, ale byłem tylko dzieckiem. – Zawiesił głos. – I coś jeszcze. Wiesz, co takiego?
Danny długo wpatrywał się w twarz Dicka, wnikał w myśli i obrazy skryte pod jego czołem. Wreszcie powiedział:
– Chciałeś, żeby twój ojciec dostał te pieniądze. Ale tak się nie stało.
– Właśnie. Czarny Dziadek zapisał cały majątek domowi dla murzyńskich sierot w Alabamie i dam głowę, że wiem dlaczego. Ale to nie ma nic do rzeczy.
– I twoja dobra babcia nie wiedziała? Nie domyślała się?
– Wiedziała, że coś się działo, ale trzymałem to głęboko w ukryciu, a ona nie próbowała tego ze mnie wyciągnąć. Powiedziała tylko, że kiedy będę gotów o tym pomówić, ona będzie gotowa mnie wysłuchać. Danny, kiedy Andy Hallorann umarł na wylew, byłem najszczęśliwszym chłopcem na świecie. Mama powiedziała, że nie muszę iść na pogrzeb, że mogę zostać z babcią Rose, moją Białą Babunią, ale ja chciałem tam być. Pewnie, że tak. Chciałem się upewnić, że Czarne Dziadzisko naprawdę umarło.
Tego dnia padało. Wszyscy stali wokół grobu pod czarnymi parasolami. Patrzyłem, jak jego trumna, bez wątpienia największa i najlepsza w jego zakładzie, zanurza się w ziemi, i myślałem o tych chwilach, kiedy kręcił mi jaja, o petach w moim deserze i tym jednym, który zgasił na mojej stopie, i o tym, jak dyrygował wszystkimi przy obiedzie niczym ten szalony stary król w sztuce Szekspira. Głównie jednak myślałem o Charliem Manxie, który niewątpliwie był od początku do końca wymysłem, i o tym, że dziadek już nigdy nie będzie mógł po niego zadzwonić, żeby przyjechał w nocy i zabrał mnie swoim eleganckim samochodem do innych skradzionych chłopców i dziewczynek.
Zajrzałem do grobu. „Niech chłopak zobaczy”, powiedział tata, kiedy mama próbowała mnie odciągnąć. Popatrzyłem na trumnę w tym mokrym dole i pomyślałem: Tam jesteś dwa metry bliżej piekła, Czarny Dziadku, i niedługo pokonasz resztę drogi, a wtedy oby diabeł dał ci tysiaka płonącą ręką.
Dick sięgnął do kieszeni spodni i wyjął paczkę marlboro z kartonikiem zapałek wsuniętym pod celofan. Włożył papierosa do ust i musiał wodzić za nim zapałką, bo drżała mu nie tylko ręka, ale i wargi. Danny zobaczył ze zdumieniem, że w oczach Dicka stoją łzy.
Przekonany, że wie, do czego ta historia zmierza, Danny spytał:
– Kiedy wrócił?
Dick zaciągnął się głęboko i z uśmiechem wypuścił dym.
– Nie musiałeś zajrzeć mi do głowy, żeby się tego domyślić, co?
– Nie.
– Pół roku później. Któregoś dnia przyszedłem ze szkoły i leżał goły na moim łóżku, ze sterczącym, przegniłym kutasem na wierzchu. Powiedział: „Chodź tu, Dickuśku, usiądź na tym. Ty mi dasz tysiaka, ja tobie dwa”. Krzyczałem, ale nikt mnie nie mógł usłyszeć. Mama i tata pracowali, mama w restauracji, tata w drukarni. Uciekłem i trzasnąłem drzwiami. Usłyszałem, jak Czarny Dziadek wstaje… łup… idzie przez pokój… łup, łup, łup… a potem…
– Paznokcie – powiedział Danny ledwo słyszalnie. – Drapiące w drzwi.
– Właśnie. Następnym razem wszedłem tam dopiero wieczorem, kiedy mama i tata byli w domu. Już go nie było, ale zostawił… ślady.
– No jasne. Takie jak u nas w łazience. Bo gnił.
– Zgadza się. Sam zmieniłem pościel, wiedziałem jak, bo mama pokazała mi dwa lata wcześniej. Powiedziała, że jestem już za duży, by zatrudniać gosposię, że gosposie są dla takich białych chłopców i dziewczynek, jakimi się opiekowała, zanim została hostessą w Berkin’s Steak House. Tydzień później zobaczyłem Czarnego Dziadka w parku, bujał się na huśtawce. Miał na sobie garnitur, ale cały pokryty czymś szarym… pewnie pleśnią, która obrastała go w trumnie.
– Tak – powiedział Danny kruchym szeptem. Nic więcej nie mógł z siebie wydobyć.
– Miał jednak rozpięty rozporek i cały interes na wierzchu. Przykro mi, że ci to wszystko mówię, Danny, za mały jesteś, żeby tego słuchać, ale musisz znać prawdę.
– Wtedy poszedłeś do Białej Babci?
– Musiałem. Bo wiedziałem to, co wiesz ty: że będzie ciągle wracał. Nie jak… Danny, widziałeś kiedyś martwych ludzi? Normalnych martwych ludzi, o to mi chodzi. – Zaśmiał się, bo to zabawnie zabrzmiało. Dla Danny’ego też. – Duchy.
– Kilka razy. Kiedyś trzy stały przy przejeździe kolejowym. Dwa chłopaki i dziewczyna. Nastolatki. Myślę, że… może tam zginęli.
Dick skinął głową.
– Zwykle trzymają się blisko miejsca, gdzie przeszli na drugą stronę, dopóki nie oswoją się z tym, że są martwi. Dopiero wtedy odchodzą na dobre. Tacy byli niektórzy ludzie z tych, których widziałeś w Panoramie.
– Wiem – przytaknął Danny. Ulga, że mógł rozmawiać o tym z kimś, kto rozumiał, była nie do opisania. – I raz była taka kobieta w restauracji. Takiej ze stolikami na zewnątrz. Nie była przezroczysta, ale nikt poza mną jej nie widział. Siedziała na krześle i zniknęła, kiedy kelnerka wsunęła je pod stolik. Ty ich czasem widujesz?
– Już od dawna nie, ale moja jasność nigdy nie była tak silna jak twoja. Z wiekiem trochę słabnie…
– To dobrze – powiedział Danny żarliwie.
– …ale ty masz jej tak dużo, że chyba nawet kiedy dorośniesz, sporo ci zostanie. Normalne duchy nie są takie jak kobieta, którą widziałeś w pokoju 217 i twojej łazience. Mam rację, prawda?
– Tak. Pani Massey jest prawdziwa. Zostawia kawałki ciała. Widziałeś je. Mama też widziała… a ona nie jaśnieje.
– Wracajmy – zaproponował Dick. – Pora, żebyś zobaczył, co ci przywiozłem.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz