Początek to czas dla podjęcia najsubtelniejszych działań, by wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Wie o tym każda siostra Bene Gesserit. Rozpoczynając studia nad życiem Muad’Diba, postaraj się więc najpierw osadzić go w czasie: urodził się w 57 roku Padyszacha Imperatora Szaddama IV. A szczególnie postaraj się osadzić Muad’Diba w miejscu: na Arrakis. Niechaj nie zwiedzie cię to, że urodził się na Kaladanie i tam przeżył pierwsze piętnaście lat. Arrakis, planeta zwana Diuną, pozostanie jego miejscem po wsze czasy.
– z Księgi o Muad’Dibie pióra księżnej Irulany
W tygodniu poprzedzającym ich wyjazd na Arrakis, gdy ledwie już mogli wytrzymać szaleństwo całej tej końcowej bieganiny, z wizytą do matki Paula przybyła pewna stara kobieta.
Była ciepła noc i zamek Kaladan, starożytna sterta kamienia od dwudziestu sześciu pokoleń służąca za dom rodowi Atrydów, tonął w aurze wystygłej łaźni, jaka spowijała go na zmianę pogody.
Kobietę wprowadzono bocznym wejściem przez sklepiony korytarz wiodący obok sypialni Paula, pozwalając jej zajrzeć na chwilę do leżącego w łóżku chłopca.
W świetle lampy dryfowej, przyciemnionej i spuszczonej nad podłogę, rozbudzony chłopiec zobaczył w drzwiach masywną postać kobiety stojącej o krok przed jego matką. Postać wiedźmowatej zjawy – włosy jak potargana pajęczyna kryły jej rysy w ciemności, oczy migotały jak klejnoty.
– Czy nie jest za mały na swój wiek, Jessiko? – spytała. Jej głos skrzypiał i brzęczał niczym rozstrojona baliseta.
– Jak wiadomo, Atrydzi późno zaczynają rosnąć, wasza wielebność – odparła delikatnym kontraltem matka Paula.
– Tak mówią, tak mówią – zaskrzypiała stara. – Jednak ma już piętnaście lat.
– Tak, wasza wielebność.
– Nie śpi i słucha nas – powiedziała kobieta. – Mały, chytry gałgan. – Zachichotała. – Ale tron wymaga chytrości. I jeśli on rzeczywiście jest Kwisatz Haderach… hmm…
Pośród cieni wokół łóżka Paul mrużył oczy. Wydawało mu się, że dwa błyszczące ptasie paciorki – źrenice staruchy – obserwując go, rozszerzają się i świecą.
– Śpij dobrze, mały chytrusku – powiedziała stara. – Musisz zebrać wszystkie siły na jutrzejsze spotkanie z gom dżabbar.
I wypchnąwszy jego matkę, zniknęła za drzwiami, zamykając je solidnym trzaśnięciem.
Paul leżał, zachodząc w głowę: „Co to takiego gom dżabbar?”.
W całym zamieszaniu przeprowadzki stara kobieta była największym dziwem, jaki oglądał.
„Wasza wielebność”.
I to, że do matki mówiła „Jessiko”, jak do zwykłej służebnej dziewki, a nie do tej, którą była: damy Bene Gesserit, książęcej konkubiny i matki książęcego syna.
„Może ten gom dżabbar to coś z Arrakis, o czym powinienem wiedzieć, zanim tam pojedziemy?” – zastanawiał się. Przesylabizował dziwne słowa:
– Gom dżabbar… Kwisatz Haderach.
Ileż jeszcze musi się nauczyć! Arrakis tak bardzo różniła się od Kaladanu, że aż kręciło mu się w głowie od nawału nowych faktów.
„Arrakis – Diuna – Pustynna Planeta”.
Thufir Hawat, mistrz asasynów ojca, mu to wyjaśnił: ich śmiertelny wróg, Harkonnenowie, dostali planetę w pseudolenno i siedzieli na niej przez osiemdziesiąt lat na mocy układu z kompanią KHOAM, pozyskując geriatryczną przyprawę – melanż. Teraz Harkonnenowie opuszczali Arrakis, oddaną w całkowite lenno rodowi Atrydów. Było to bezsprzeczne zwycięstwo księcia Leto. Jednakże, mówił Hawat, z tego powodu zagraża im śmiertelne niebezpieczeństwo, ponieważ książę Leto cieszy się popularnością wśród wysokich rodów Landsraadu.
– Popularny człowiek wzbudza zawiść potężnych – powiedział Hawat.
„Arrakis – Diuna – Pustynna Planeta”.
Paul zapadł w sen, który przeniósł go do arrakijskiej jaskini. Dookoła w mdłym świetle lumisfer snuł się tłum milczących postaci. Było tam uroczyście jak w katedrze, a on wsłuchiwał się w szmer spadających kropli wody: kap… kap… kap… Nawet śniąc, wiedział, że gdy się obudzi, będzie wszystko pamiętał. Nigdy nie zapominał snów będących przepowiedniami.
Sen się rozwiał.
Na wpół rozbudzony, świadom ciepła własnego łóżka, Paul rozmyślał i rozmyślał. Ten świat zamku Kaladan, bez zabaw, bez rówieśników… Może i nie warto żegnać go z żalem. Jego nauczyciel, doktor Yueh, napomknął, że na Arrakis nie przestrzegano zbyt rygorystycznie klasowego faufreluches. Na planecie znaleźli schronienie ludzie pustyni, nieuznający nad sobą kaidów ani baszarów: ludzie lotne piaski, zwani Fremenami, pomijani we wszystkich rejestrach Cenzusu Imperialnego.
„Arrakis – Diuna – Pustynna Planeta”.
Odczuwając niepokój, Paul zdecydował się na jedno z ćwiczeń koncentracyjno-relaksacyjnych, jakich nauczyła go matka. Trzy pospieszne oddechy wyzwoliły reakcję: porwał go swobodny strumień świadomości… teraz świadoma koncentracja… zwiększyć przepustowość aorty… uniknąć mechanizmu podświadomej dekoncentracji… być świadomym świadomie… wzbogacona krew płynie wartko do przeciążonych obszarów ciała… sam instynkt nie wystarczy do pokonania progów pożywienia, bezpieczeństwa, wolności… świadomość zwierzęcia nie wykracza poza daną chwilę ani nie sięga idei, że jego ofiary mogą wyginąć… zwierzę niszczy, nie tworzy… jego popędy trzymają się progu doznań zmysłowych i unikają percepcji… człowiek potrzebuje siatki percepcyjnej, przez którą patrzy na swój wszechświat… kierowana wolą świadoma koncentracja, oto co tworzy ową siatkę… przepływ impulsów nerwowych i krwi daje ciału integralność zgodną z najgłębszą świadomością potrzeb komórki… wszystkie rzeczo-komórko-istoty są nietrwałe… trzeba osiągnąć trwałość obiegu świadomości…
Jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze przewijała się ta lekcja w swobodnym strumieniu świadomości Paula.
Wyczuwszy przez zamknięte powieki, że żółte promienie świtu dotknęły parapetu, otworzył oczy i zapatrzony w znajomy ornament światłocieni na suficie sypialni, przysłuchiwał się podjętej na nowo krzątaninie i hałasom w zamku.
Uchyliły się drzwi od korytarza i zajrzała matka. Czarna wstążka przytrzymywała jej miedzianobrązowe włosy otaczające owalną twarz, niewzruszone zielone oczy patrzyły z powagą.
– Nie śpisz – powiedziała. – Wyspałeś się?
– Tak.
Obserwując jej wysoką postać, kiedy wybierała mu ubranie z szafy, zauważył oznaki napięcia w ramionach. Ktoś inny by to przeoczył, ale ona wyćwiczyła go w metodzie Bene Gesserit – w najdrobniejszych niuansach postrzegania. Odwróciła się do niego, trzymając półurzędową marynarkę. Tę z czerwonym jastrzębiem Atrydów nad kieszenią na piersi.
– Pospiesz się – ponagliła go. – Matka wielebna czeka.
– Śniła mi się kiedyś – powiedział Paul. – Kto to jest?
– Była moją nauczycielką w szkole Bene Gesserit. Obecnie jest prawdomówczynią Imperatora. I… – zawahała się – Paulu, musisz jej opowiedzieć swoje sny.
– Opowiem. Czy to dzięki niej mamy Arrakis?
– Nie mamy Arrakis. – Strzepnęła pyłek ze spodni i powiesiła je obok marynarki na wieszaku przy łóżku. – Nie każ czekać na siebie matce wielebnej.
Paul usiadł i rękami objął kolana.
– Co to jest gom dżabbar?
Po raz wtóry dzięki naukom matki zauważył jej właściwie niedostrzegalne wahanie, nieposłuszeństwo nerwów, które odczytał jako strach. Jessika podeszła do okna, odsunęła zasłony i zapatrzyła się na szczyt Sjubi za nadrzecznymi sadami.
– Dowiesz się… już wkrótce.
Zdumiał go lęk w jej głosie.
– Matka wielebna oczekuje cię w moim saloniku – powiedziała Jessika, nie odwracając się. – Pospiesz się, proszę.
Matka wielebna Gaius Helena Mohiam siedziała na wyściełanym krześle, obserwując zbliżającą się matkę z synem. Okna z jej prawej i lewej strony wychodziły na południowe zakole rzeki i zielone pola uprawne włości Atrydów, lecz matki wielebnej nie interesowały krajobrazy. Tego ranka odczuwała swoje lata i było to coś więcej niż tylko drobna dokuczliwość. Winiła za to podróż i kontakty z tą obmierzłą Gildią Kosmiczną z jej sekretami, ale czekające ją tutaj zadanie wymagało osobistego zaangażowania Bene Gesserit jasnowidzącej. Nawet prawdomówczyni Padyszacha Imperatora nie mogła się uchylić od odpowiedzialności, kiedy wzywały obowiązki.
„Piekło by pochłonęło tę diablicę Jessikę! – pomyślała. – Gdybyż urodziła nam córkę, jak miała nakazane”.
Jessika zatrzymała się trzy kroki przed krzesłem i lekko dygnęła, ledwie muskając rąbek sukni lewą dłonią. Paul wykonał oszczędny ukłon, którego nauczył się od swego instruktora tańca na wypadek, gdy nie jest się pewnym pozycji drugiej osoby.
Subtelności powitania chłopca nie uszły uwagi matki wielebnej.
– Jest ostrożny, Jessiko – powiedziała.
Palce Jessiki dotknęły ramienia Paula, a potem zacisnęły się na nim. Przez moment czuł w nich pulsowanie strachu. Opanowała się w mgnieniu oka.
– Tak go nauczono, matko wielebna.
„Czego ona się boi?” – nie mógł zrozumieć Paul.
Stara kobieta zmierzyła go krótkim, taksującym spojrzeniem: owal twarzy Jessiki, ale kości masywne… włosy to krucza czerń księcia, za to brwi po dziadku ze strony matki, którego imienia nie wolno wspominać, jak również ten cienki, dumny nos. Kształt zielonych, hardo spoglądających oczu jak u Starego Księcia, nieżyjącego dziadka ze strony ojca.
„Tak, był kiedyś mężczyzna doceniający potęgę brawury, nawet w śmierci” – pomyślała matka wielebna.
– Nauka to jedno – powiedziała – a pierwiastek pierwotny drugie. Zobaczymy. – Starcze oczy spojrzały twardo na kobietę. – Zostaw nas samych. Zalecam ci medytacje.
Jessika zdjęła dłoń z ramienia Paula.
– Wasza wielebność, ja…
– Jessiko, wiesz, że to musi się stać.
Paul, zaintrygowany, podniósł oczy na matkę.
– Tak… Oczywiście – powiedziała, prostując się.
Z kolei chłopiec popatrzył na matkę wielebną. Uprzejmość i wyraźny strach matki przed tą staruchą nakazywały ostrożność. Gniewał go jednak lęk, który wyczuwał w matce.
– Paulu – Jessika odetchnęła głęboko – próba, do której za chwilę przystąpisz… jest dla mnie ważna.
– Próba? – Spojrzał na nią.
– Pamiętaj, że jesteś synem księcia – powiedziała.
Odwróciła się gwałtownie i wymaszerowała z pokoju wielkimi krokami z suchym szelestem sukni. Drzwi zatrzasnęły się za nią.
Tłumiąc gniew, Paul stanął twarzą w twarz ze starą kobietą.
– Czyż odprawia się lady Jessikę jak służebną dziewkę?
Uśmiech zadrgał w kącikach pomarszczonych ze starości ust.
– Lady Jessika była, chłopcze, moją służebną dziewką w szkole czternaście lat. – Pokiwała głową. – I to w dodatku dobrą. A teraz podejdź tu!
Rozkaz był jak cięcie biczem. Posłuchał, zanim zdał sobie z tego sprawę. „Używa na mnie Głosu” – pomyślał. Zatrzymał się na skinienie kobiety przy jej kolanach.
– Widzisz to? – zapytała.
Z fałd togi wydobyła zielony metalowy sześcian o boku około piętnastu centymetrów. Odwróciła go i chłopak zauważył, że w miejscu jednej ściany jest otwór – czarny i dziwnie straszny. Ani odrobina światła nie przenikała owej ziejącej czerni.
– Włóż prawą dłoń do pudełka – nakazała.
Strach przeszył Paula. Zaczął się cofać, ale usłyszał głos starej:
– To tak się słucha matki?
Zajrzał w błyszczące ptasie źrenice. Powolutku, pod wpływem wewnętrznego przymusu, któremu nie potrafił się przeciwstawić, włożył dłoń do pudełka. Najpierw poczuł chłód, kiedy czerń zamknęła się na niej, następnie gładki metal pod palcami i mrowienie, jakby dłoń mu zdrętwiała.
Rysy starej kobiety przybrały drapieżny wyraz. Podniosła prawą rękę znad skrzynki i zatrzymała ją przy szyi Paula. Dostrzegł w niej błysk metalu i począł się odwracać w tym kierunku.
– Nie ruszaj się! – warknęła.
„Znowu używa Głosu!”
Skoncentrował się ponownie na jej twarzy.
– Trzymam przy twej szyi gom dżabbar – powiedziała. – „Gom dżabbar” znaczy „wróg ostateczny”. To igła z kroplą trucizny na czubku. Aaach! Nie ruszaj się, bo poczujesz jej działanie.
Paul próbował przełknąć ślinę, ale miał sucho w ustach. Nie mógł odwrócić wzroku od pomarszczonej starczej twarzy, błyszczących oczu i bladych dziąseł nad srebrzystymi zębami z metalu połyskującymi przy każdym słowie.
– Syn księcia musi się znać na truciznach – powiedziała. – To znak naszych czasów, co? Musky do zatruwania napojów, aumas do zatruwania jedzenia. Trucizny natychmiastowe, powolne i wszystkie pośrednie. Oto nieznana ci trucizna: gom dżabbar. Zabija wyłącznie zwierzęta.
Duma przemogła w Paulu strach.
– Ośmielasz się sugerować, że książęcy syn jest zwierzęciem? – zapytał.
– Sugeruję, powiedzmy, że możesz być człowiekiem – odparła. – Spokojnie! Ostrzegam, byś nie próbował się wyrywać. Stara jestem, lecz moja ręka zdąży wsadzić ci tę igłę w szyję, nim uciekniesz.
– Kim jesteś? – wyszeptał. – Jak zwiodłaś moją matkę, że zostawiła mnie z tobą samego? Przysłali cię Harkonnenowie?
– Harkonnenowie? Co też ty wygadujesz! A teraz bądź cicho.
Suchy palec dotknął jego szyi i Paul opanował odruch, by odskoczyć.
– Dobrze – powiedziała. – Przeszedłeś pierwszą próbę. A oto, jak wygląda reszta: jeśli wyjmiesz dłoń z pudełka, umrzesz. To jedyna zasada. Trzymaj dłoń w środku, a będziesz żył. Jeśli ją zabierzesz, umrzesz.
Chłopiec zaczerpnął tchu, by uspokoić drżenie.
– Gdy krzyknę, służba dopadnie cię w parę sekund i to ty umrzesz.
– Służba nie przekroczy drzwi, bo twoja matka stoi za nimi na straży. Możesz mi wierzyć. Ona przeszła tę próbę. Teraz twoja kolej. Czuj się zaszczycony. Nieczęsto poddajemy jej dzieci płci męskiej.
Zaciekawiony, Paul zdołał zapanować nad strachem. W głosie starej kobiety słyszał prawdę, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Jeśli matka stoi tam na straży… jeśli to naprawdę próba… Zresztą cokolwiek by to było, wiedział, że wpadł w pułapkę, którą stanowi ta dłoń przy jego szyi: gom dżabbar. Przywołał w pamięci responsorium Litanii przeciw strachowi z obrządku Bene Gesserit, której nauczyła go matka.
„Nie wolno się bać. Strach zabija duszę. Strach to mała śmierć, a wielkie unicestwienie. Stawię mu czoło. Niechaj przejdzie po mnie i przeze mnie, a kiedy przejdzie, obrócę oko swej jaźni na jego drogę. Którędy przeszedł strach, tam nie ma nic. Jestem tylko ja”.
Czując powracający spokój, powiedział:
– Kończ z tym, starucho.
– Starucho! – warknęła. – Odwagi nie można ci odmówić. Dobrze, zobaczymy, zadufku. – Nachyliła się nisko, ściszając głos prawie do szeptu. – Poczujesz ból dłoni w pudełku. Ból. Ale cofnij rękę, a twej szyi dotknie gom dżabbar. Śmierć przyjdzie równie szybko jak opadnięcie katowskiego topora. Zabierzesz rękę, a gom dżabbar weźmie cię jak swego. Rozumiesz?
– Co jest w pudełku?
– Ból.
Poczuł silniejsze mrowienie w dłoni i zacisnął mocno wargi. „Jak coś takiego może być próbą?” – zastanawiał się. Do mrowienia dołączyło się swędzenie.
– Słyszałeś o tym – powiedziała stara kobieta – że zwierzęta odgryzają sobie kończynę, by umknąć z potrzasku? To zwierzęca sztuczka. Człowiek pozostanie w sidłach, zniesie ból i uda śmierć, by zabić myśliwego, usuwając zagrożenie dla swego gatunku.
Mrowienie przeszło w ledwo odczuwalne pieczenie.
– Po co to robisz? – spytał.
– By ustalić, czy jesteś człowiekiem. Zamilknij.
Paul zwinął lewą dłoń w pięść, gdy w drugiej nasiliło się pieczenie. Narastało powoli: fala ciepła za falą… fala za falą. Czuł, jak paznokcie wbijają mu się w zaciśniętą dłoń. Próbował rozprostować przypiekane palce drugiej, lecz nie mógł nimi poruszyć.
– Pali – wyszeptał.
– Cicho!
Pulsujący ból przenikał do ramienia. Pot wystąpił mu na czoło, każde włókno jego ciała krzyczało wniebogłosy, by zabrał dłoń z tej płonącej czeluści… jednak… gom dżabbar. Nie odwracając głowy, usiłował spojrzeć na ową upiorną igłę znieruchomiałą przy jego szyi. Zachłystywał się powietrzem, chciał uspokoić oddech i nie mógł.
Ból!
Cały jego świat zniknął prócz konającej w męczarniach dłoni i starczej twarzy wpatrzonej w niego z odległości paru centymetrów. Wargi tak mu wyschły, że miał trudności z ich rozdzieleniem.
„Palę się! Palę się!”
Wydawało mu się, że czuje, jak skóra zwija się i czernieje na konającej dłoni, ciało przepala się i odpada, obnażając zwęglone kości.
Stop!
Ból ustał jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Paul był zlany potem, prawa ręka mu dygotała.
– Dosyć – wymamrotała stara. – Kull wahad! Żadna dziewczynka tyle nie wytrzymała. Chyba pragnęłam twej porażki. – Odchyliła się w tył, zabierając gom dżabbar. – Wyciągnij rękę ze skrzynki i spójrz na nią, młody człowieku.
Pokonując bolesne drżenie, Paul utkwił oczy w mrocznej pustce, w której jego dłoń zdawała się przebywać z własnej woli. Wspomnienie bólu paraliżowało wszelki ruch. Rozum mówił mu, że z pudełka wyjmie osmalony kikut.
– No, wyjmuj! – warknęła.
Wyszarpnął dłoń ze skrzynki i zagapił się na nią osłupiały. Nic. Ani śladu po męczarni. Podniósł dłoń, obrócił ją, poruszył palcami.
– Nerwoból indukcyjny – powiedziała. – Nie mogę okaleczać wszystkich potencjalnych ludzi, ale są tacy, którzy dużo by dali za sekret tej skrzynki.
Ukryła pudełko w fałdach togi.
– Ale ból… – zaczął.
– Ból! – prychnęła wzgardliwie. – Człowiek potrafi zapanować nad każdym nerwem swego ciała.
Poczuł ból w lewej dłoni, rozprostował zaciśnięte palce, spojrzał na cztery krwawe ślady po wbitych w ciało paznokciach. Opuścił rękę i popatrzył na starą kobietę.
– Zrobiłaś to kiedyś mojej matce?
– Przesiewałeś kiedyś piasek przez sito? – odpowiedziała.
Zszokowany tym niezwiązanym z tematem pytaniem umysł Paula osiągnął stan wyższej świadomości. „Piasek przez sito”. Skinął głową.
– My, Bene Gesserit, przesiewamy ludzi, by wyłowić człowieka – oznajmiła.
Podniósł prawą rękę, przywołując wspomnienie katuszy.
– I to wszystko, co w tym jest? Ból?
– Obserwowałam cię w bólu, chłopcze. Ból jest zaledwie osią próby. Matka opowiadała ci o naszych metodach obserwacji. Widzę w tobie znamiona jej nauki. Nasz test to moment krytyczny plus obserwacja.
Jej ton to potwierdzał, więc rzekł:
– To prawda!
Wbiła w niego wzrok. „On wyczuwa prawdę! Czyżby był tym jedynym? Czyżby istotnie miał nim być?” Opanowała podniecenie, upominając samą siebie: „Nadzieja przesłania jasność widzenia”.
– Wiesz, kiedy ludzie wierzą w to, co mówią – stwierdziła.
– Wiem.
W jego głosie pobrzmiewały echa pewności nabytej w wielokrotnych próbach. Słysząc je, powiedziała:
– Może i jesteś Kwisatz Haderach. Siądź, mały bracie, tu, u moich stóp.
– Wolę stać.
– Twoja matka siedziała kiedyś u moich stóp.
– Nie jestem swoją matką.
– Nienawidzisz nas troszeczkę, co? – Spojrzawszy w stronę drzwi, zawołała: – Jessiko!
Jessika stanęła w drzwiach, obrzucając pokój surowym wzrokiem. Złagodniała na widok Paula. Zdobyła się na słaby uśmiech.
– Jessiko, czy przestałaś mnie nienawidzić? – spytała stara kobieta.
– Kocham cię i nienawidzę zarazem – odparła zapytana. – Nienawidzę za cierpienia, których nigdy nie zapomnę. Kocham za…
– Wystarczy sam fakt – powiedziała stara cieplejszym głosem. – Możesz już wejść, tylko się nie odzywaj. Zamknij drzwi i pilnuj, by nikt nam nie przeszkadzał.
Jessika weszła do pokoju, zamknęła drzwi i oparła się o nie plecami. „Mój syn żyje – pomyślała. – Mój syn żyje i jest… człowiekiem. Wiedziałam, że jest… ale… on żyje. Teraz mogę żyć dalej”. Czuła dotyk drzwi, twardy i rzeczywisty. Wszystko w tym pokoju było dotykalne i wyczuwalne zmysłami.
„Mój syn żyje”.
Paul spojrzał na matkę. „Mówiła prawdę” – stwierdził. Pragnął umknąć i w samotności przemyśleć to, czego doświadczył, jednak wiedział, że nie może odejść, dopóki go nie odprawią. Stara kobieta zyskała nad nim władzę. „Obie mówiły prawdę” – skonstatował. Matka przeszła taką samą próbę. W tym wszystkim musiało się kryć jakieś straszliwe przeznaczenie… ból i strach są straszne. Rozumiał straszliwe przeznaczenia. Parły na przekór wszystkiemu. Stanowiły własną konieczność. Paul czuł, że dostał się w tryby straszliwego przeznaczenia, choć jeszcze nie wiedział jakiego.
– Pewnego dnia, chłopcze – powiedziała stara – może i ty będziesz musiał tak stać za drzwiami. Nie jest to takie proste.
Paul spuścił oczy na dłoń, która poznała ból, a potem podniósł je na matkę wielebną. W brzmieniu jej głosu było teraz coś, czego nie spotkał w żadnym ze znanych mu głosów. Słowa były oszczędne i błyskotliwe. Wyczuwało się w nich napięcie. Odnosił wrażenie, że o cokolwiek ją zapyta, odpowiedź wyniesie go ponad jego cielesną powłokę ku czemuś wyższemu.
– Po co poddajesz ludzi próbie człowieczeństwa?
– By ich uwolnić.
– Uwolnić?
– Kiedyś ludzie scedowali myślenie na maszyny z nadzieją, że dzięki temu będą wolni, ale umożliwili tylko innym ludziom i ich maszynom ujarzmienie siebie.
– „Nie będziesz czynił machin na obraz i podobieństwo umysłu ludzkiego” – zacytował Paul.
– Wprost z Dżihadu Butlerowskiego i Biblii Protestancko-Katolickiej – powiedziała – lecz to, co głosi Biblia P-K, winno brzmieć: „Nie będziesz czynił machin udających umysł ludzki”. Czy studiowałeś przypadek mentata w waszej służbie?
– Studiowałem pod kierunkiem Thufira Hawata.
– Wielka Rewolta wymusiła rozwój ludzkich umysłów. Powstały szkoły rozwijające talenty człowieka.
– Szkoły Bene Gesserit?
Przytaknęła.
– Z owych starożytnych szkół pozostały do dziś dwie najważniejsze: Bene Gesserit i Gildia Kosmiczna. Gildia, jak sądzimy, kładzie nacisk na prawie czystą matematykę. Bene Gesserit zajmuje się innymi sprawami.
– Polityką.
– Kull wahad! – zawołała stara. Spojrzała surowo na Jessikę.
– Ja mu nie mówiłam, wasza wielebność – powiedziała Jessika.
Matka wielebna ponownie skupiła uwagę na Paulu.
– Wpadłeś na to, nie mając prawie żadnych poszlak – zauważyła. – Rzeczywiście, polityką. Pierwszymi szkołami Bene Gesserit kierowały te, które dojrzały potrzebę ciągłości w sprawach ludzkich. Zrozumiały, że takiej ciągłości nie będzie bez oddzielenia rasy ludzkiej od zwierzęcej… w celach rozrodczych.
Nagle słowa starej utraciły dla Paula swą szczególną ostrość. Obraziły w nim to coś, co jego matka nazywała instynktem prawości. Nie żeby matka wielebna go okłamywała. Było jasne, że wierzy w swoje słowa. Chodziło o rzecz istotniejszą, związaną z jego straszliwym przeznaczeniem.
– A matka mówiła mi, że wiele absolwentek szkół Bene Gesserit nie zna swojego pochodzenia – powiedział.
– Zapisy linii genetycznych zawsze zostają w naszych rejestrach – odparła stara. – Twoja matka wie, że pochodzi albo od Bene Gesserit, albo też jej ród sam z siebie był do przyjęcia.
– Dlaczego więc nie może znać swoich rodziców?
– Niektóre ich znają… Wiele nie zna. Mogłyśmy, na przykład, planować skrzyżowanie jej z bliskim krewnym, by uzyskać dominantę pewnej cechy genetycznej. Powodów jest wiele.
Znów obraziła jego prawość.
– Sporo na siebie bierzecie – rzekł.
Matka wielebna zapatrzyła się w niego. „Czyżbym usłyszała krytycyzm w jego głosie?” – przemknęło jej przez myśl.
– Dźwigamy ciężkie brzemię – przyznała.
Paul czuł, że coraz bardziej wychodzi z szoku wywołanego próbą. Spojrzał prosto w jej taksujące oczy i powiedział:
– Twierdzisz, że mogę być Kwisatz Haderach. Co to jest? Ludzki gom dżabbar?
– Paulu – powiedziała Jessika – nie wolno ci przemawiać takim tonem do…
– Ja to załatwię, Jessiko – przerwała jej stara. – Otóż, chłopcze, czy słyszałeś o serum prawdomówczyni?
– Zażywacie je, by rozwinąć dar wykrywania kłamstwa. Wiem to od matki.
– Widziałeś kiedyś trans prawdy?
Pokręcił głową.
– Nie.
– Serum jest niebezpieczne – powiedziała – ale daje szósty zmysł. Kiedy dar serum spłynie na prawdomówczynię, może ona zobaczyć wiele miejsc w swej pamięci, w pamięci swego ciała. Widzimy tyle dróg przeszłości… lecz są to jedynie drogi kobiece. – W jej głosie zagościła nuta smutku. – Ale jest miejsce, którego nie może zobaczyć żadna prawdomówczyni. Odpycha nas ono, przeraża. Mówi się, że pewnego dnia pojawi się mężczyzna i odnajdzie w darze serum swoje wewnętrzne widzenie. Zobaczy to, czego my nie możemy: zarówno kobiecą, jak i męską przeszłość.
– Wasz Kwisatz Haderach?
– Tak, ten, który jest w wielu miejscach naraz: Kwisatz Haderach. Wielu mężczyzn zażyło serum… bardzo wielu, ale żadnemu się to nie udało.
– Zażyli i zawiedli? Wszyscy?
– Och, nie! – Potrząsnęła głową. – Zażyli i umarli.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz