Album z Deadpoolem w nazwie, ale niemal pozbawiony Deadpoola w środku? Czemu nie, nie takie rzeczy widziała branża komiksowa na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat.
Dziesiąty tom "Deadpool Classic" teoretycznie nie opowiada o tytułowym bohaterze – teoretycznie, bo do praktycznej części dojdziemy za chwilę. Przyczyny tego stanu rzeczy należy szukać w 2002 roku, kiedy Czarny Łabędź rzekomo uśmiercił Wade'a "Deadpoola" Wilsona – tyle że to niekoniecznie prawda, bo jednocześnie Marvel ruszył z serią "Agent X", opowiadającą o Alexie Haydenie. Powróciwszy do praktycznego aspektu zdania otwierającego bieżący akapit, Hayden to… wygadany najemnik lubiący czarny humor, wymachiwanie bronią białą i ochoczo częstujący innych ołowiem. Na dodatek jest szczęśliwym posiadaczem czynnika gojącego w organizmie. Tak jest, swego czasu Marvel zafundował czytelnikom trykociarski wariant łamigłówki typu "znajdź pięć różnic". Czy w takim razie Hayden jest Deadpoolem? Na to pytanie odpowiedź poznajemy dopiero w końcówce recenzowanego tomu.
W gruncie rzeczy Hayden zajmuje się dokładnie tym samym, czym Wade – dostaje zlecenia jako najemnik i je realizuje. A przynajmniej próbuje, ponieważ mało który zleceniodawca z omawianego albumu wychodzi cały i zadowolony ze współpracy z Agentem X. Inna rzecz, że nie powinno to dziwić zważywszy na fakt, jakich zleceń podejmuje się Hayden. Pozbycie się niewidzialnego człowieka, odzyskanie skradzionej kolekcji bielizny od wszechfetyszysty i likwidacja niezniszczalnego Fight–Mana to w końcu nie byle jakie wyzwania.
Jak przystało na osobę wziętą za "Najemnika z nawijką", Alex Hayden nawija nieustannie (i całkiem dowcipnie), jednak gorzej, kiedy to samo czynią inne postacie. Jak na tak proste historyjki wypełnione akcją oraz niewybrednym i sytuacyjnym humorem, dymki są zaskakująco szczodrze wypełnione, a w efekcie przegadane. Zdawkowa fabuła służy głównie kolejnym gagom. Przez to "Deadpool Classic" bywa męczący przy dłuższej lekturze i znacząco lepiej sprawdza się jako dowcipny przerywnik między innymi zajęciami, kiedy mamy czas na dosłownie kilka lub kilkanaście stron. Wówczas niska komplikacja fabuły nie jest problemem, a wręcz staje się zaletą, bo umożliwia ponowne i bezproblemowe wskoczenie w dowolny rozdział z "marszu". I czerpanie esencji z niejednokrotnie głupkowatego, aczkolwiek w wielu momentach też zabawnego komiksu.
Poziom warstwy graficznej w przypadku omawianego tomu stoi na równiejszym poziomie niż humor, co nie znaczy, że wysokim. Każdy z rysowników i kolorystów zrobił swoje, żaden jednak nie silił się na wykroczenie poza rzemieślnicze zobrazowanie naładowanego adrenaliną superhero, pełnego strzelanin, wybuchów i eksponowania wyidealizowanych sylwetek postaci. W tym także kobiecych wdzięków.
Dziesiąta odsłona klasycznego Deadpoola to rzecz, która zapewne zadowoli większość fanów poprzednich części i – co nie powinno dziwić – nie przysporzy serii nowych zwolenników. Zabawne czytadło, świadomie bombardujące czytelnika masą dowcipów niespecjalnie wysokich lotów, przy których prędzej czy później się uśmiechnie. I albo kupi tę konwencję, albo odbije się od niej zniesmaczony.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz