Uniwersum Marvela należy do moich ulubionych komiksowych światów – jest tak ogromne, że można spokojnie skupić się na ciekawych postaciach, zupełnie pomijając te nielubiane. Jednak na srebrnym ekranie daję szansę wszystkim bohaterom, nawet tym ignorowanym przeze mnie w rysunkowych historiach. Jednym z nich jest Daredevil, który w pierwowzorze zachowuje się, jakby trzymał swój słynny kij głęboko tam, gdzie słońce nie dochodzi. Jakkolwiek filmy mają to do siebie, że potrafią wspaniale odczarować beznadziejną otoczkę danego protagonisty i tchnąć w niego nowe życie (vide Mandaryn w "Iron Manie 3"). Czy ta sztuka udała się Markowi Stevenowi Johnsonowi, reżyserowi "Daredevila"?
Matt Murdock nie miał łatwego życia. W dzieciństwie jego ojciec został zamordowany przez mafiosów, a on sam stracił wzrok w wyniku nieszczęśliwego wypadku z chemikaliami. Jednakże zetknięcie się ze żrącą substancją nie było aż tak brzemienne w skutkach, jak można by się tego spodziewać. Utrata widzenia mocno wyostrzyła pozostałe zmysły chłopaka, tak że mógł "widzieć" dzięki falom dźwiękowym, a ponadto bez problemu łapał równowagę, skacząc po dachach wieżowców. Doszkalając swoje nowe umiejętności, postanowił walczyć każdą możliwą drogą z niesprawiedliwościami świata. I tak w dzień stara się bronić niewinnych, niesłusznie oskarżonych o potworne zbrodnie, służąc im pomocą jako obrońca w sądzie, natomiast nocą przemienia się w narzędzie zemsty, przerażającego Daredevila.
Od razu na wstępie uprzedzę – film Marka Stevena Johnsona nie jest dobry, choć mógłby być. Początkowe sceny dają nadzieję na niezłą produkcję o komiksowym superbohaterze, ale w miarę upływu czasu "Daredevil" nie tylko zaczyna nużyć, ale także drażnić wieloma głupotami i nielogicznościami scenariusza. Jednakowoż największym mankamentem ekranizacji jest nieudolne czerpanie "inspiracji" z bardziej kasowych obrazów. Przycupnięty obok gargulców na dachach budynków Daredevil na tle Nowego Jorku do złudzenia przypomina Batmana spoglądającego na Gotham. Wszelkie walki noszą znamiona niezdrowego kopiowania "Matrixa" – Matt unika pędzących prosto na niego shurikenów odgięciem pleców, niczym Neo uchylający się przed pociskami, a ponadto w pewnym momencie zachęca przeciwnika do walki utartym wyciągnięciem dłoni, co już wyłącznie kojarzy się z dziełem rodzeństwa Wachowskich.
Może nie byłoby tak źle, gdyby walki przyciągały uwagę i cieszyły oko. Tymczasem w ich trakcie można spokojnie zająć się czymś innym i poczekać na niezaskakujący finał. Toporne, drewniane ruchy są czasem tak mało dynamiczne, jakby chłopaki odgrywali bijatykę na szkolnym przedstawieniu dla swoich rodziców. Powolne, wyuczone sekwencje dobitnie przypominają, że oglądamy kiepską ekranizację, nie pozwalając w całości oddać się seansowi. Czepiając się dalej, strasznie irytuje oddawanie niewyobrażalnie długich skoków przez wszystkich superbohaterów czy też superzłoczyńców. O ile jestem w stanie wytłumaczyć sobie taką umiejętność u Murdocka (groźne chemikalia twoim sprzymierzeńcem!), o tyle pozostali powinni się trochę pohamować. Jeszcze trochę i byle frajer będzie posiadał nie wiadomo jakie zdolności. Gdy do tej mieszanki dołożymy nieoszlifowane CGI z roku 2003, otrzymamy raczej niestrawne danie.
Obsada aktorska wcale nie pomaga w ratowaniu "Daredevila". Ben Affleck tak fatalnie odegrał protagonistę, że rzesze fanów Mrocznego Rycerza obawiały się po tym występie jego kreacji Batmana w niedawnym "Batman v Superman: Świt sprawiedliwości". Jedna mina, zero emocji... O wiele lepiej poradził sobie Scott Terra, epizodycznie wcielając się w młodego Daredevila. Niewidomemu prawnikowi towarzyszy córka greckiego milionera, Elektra Natchios (Jennifer Garner), która poziomem nie odstawała od Afflecka, kopiując jego ubogi repertuar wyrazów twarzy. Bez fajerwerków, ale porządnie spisał się za to Michael Clarke Duncan, kreując czarnego Kingpina, szefa podziemnego półświatka Nowego Jorku. Twardy, nieustępliwy, z nieodłącznym cygarem w ręku robi wrażenie. Na koniec zostawiłem sobie wisienkę na torcie, czyli Colina Farrella, stanowiącego jedyny powód, dla którego warto zainteresować się produkcją o zamaskowanym herosie. Aktor z niesamowitą swobodą odegrał psychopatycznego płatnego mordercę, Bullseye'a. Patrząc, z jakim luzem Farrell porusza się na planie filmowym, jestem przekonany, że podczas zdjęć miał niemały ubaw ze swojej roli. Rewelacja!
Cóż, "Daredevil" okazał się raczej kiepską ekranizacją komiksu, którą w jakiś sposób ratuje jedynie obecność fenomenalnego Colina Farrella. Błędy popełniono praktycznie na każdej płaszczyźnie. Matt przez cały film powtarza, że nie jest zły, nie zabija nawet największych bandziorów, tymczasem już na początku produkcji morduje wkurzającego go gangstera. Do nielogiczności scenariusza dołączają fatalne dialogi – może jeden czy dwa one-linery dawały radę, ale poza tym cechują się one kompletnym brakiem polotu. Zupełnie chybioną postacią jest Foggy Nelson (Jon Favreau), kretyński kumpel Murdocka, mający w założeniu być zabawny, a w rzeczywistości wypadający żałośnie i bombardujący widza największą ilością drewnianych tekstów. Jak kreować takich bohaterów, powinien nauczyć ich Michael Peña, odgrywający taką "śmieszkową" postać chociażby w "Ant-Manie". Nie pastwiąc się już bardziej nad "Daredevilem" (nie wypada kopać niewidomego leżącego), powiem po prostu, że nie polecam.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz