Jeżeli myślicie, że prawdziwe heroic fantasy kończy się na fantastycznych krainach przesyconych magią i smokami – cóż, jesteście w błędzie. Równie błędne jest zakładanie, że smoki i elfy nie mogą egzystować tuż obok obcych czy nowoczesnej technologii. Dowodem na to jest ostatnio wydana nakładem Fabryki Słów powieść Simona R. Greena „Człowiek ze złotym amuletem”, rozgrywająca się we współczesnym Londynie.
Głównym bohaterem jest Edwin Drood, dla przyjaciół Eddie, agent terenowy wspaniałego i potężnego rodu. Droodowie przed tysiącami lat, właściwie tak dawno, że szczegóły początków jego historii już dawno się zatarły, otrzymał błogosławieństwo w postaci złotych amuletów; celtyckich obręczy pozwalających na żądanie właściciela oblać jego ciało niezwykłym, złotym, żywym metalem, tym samym obdarzając ich potęgą daleko większą niż ta leżąca w możliwościach zwykłego śmiertelnika. Dlatego właśnie należą do tego „drugiego równoległego świata”, będącego poza zasięgiem świadomości zwykłych zjadaczy chleba. Owa rzeczywistość przepełniona jest wszystkimi fantastycznymi bytami, jakie kiedykolwiek zrodziły umysły fantastów: obcymi, demonami, wiedźmami, magami, a nawet smokami i elfami. Tu nowoczesna technologia miesza się z magią, a siły zła i dobra przenikają w widmowej populacji, żyjącej równolegle z naszą. Natomiast misją Droodów jest chronić maluczkich i nieświadomych przed złem, czekającym tylko, aby przecisnąć się przez szczeliny wymiarów, po czym zawładnąć nim. Utrzymują delikatną równowagę między złem a dobrem, chroniąc niewinnych. Eddie, jako jeden z licznych agentów terenowych rozsianych po całym świecie, codziennie ryzykuje własne zdrowie (ale dzięki amuletowi raczej nie życie), aby utrzymać delikatne status quo. Jednak jego niespokojny żywot zostaje zburzony, kiedy niespodziewanie zostaje okrzyknięty przez rodzinę renegatem, a także wciągnięty na – niezwykle krótką – listę do odstrzału.
Przeżywszy szereg napaści na siebie, Eddie Drood postanawia poznać prawdę: dlaczego Matriarchini postanowiła skazać go na śmierć? Wkrótce też przychodzi mu sprzymierzyć się z jednym ze swoich najzacieklejszych wrogów, wiedźmą Molly Metcalf. Tak wykreowani zostają główni bohaterowie powieści. Zresztą wkrótce (oczywiście, kto by się tego spodziewał!) okazuje się, że mają bardzo podobne charaktery. Oboje są nieco cynicznymi nonkonformistami, działającymi raczej w pojedynkę. Chociaż sympatyczny, jest to niestety ostatnimi czasy dość popularny szablon postaci. Ratunkiem z niego mogłaby być wyjątkowa historia i doświadczenie nadające niezbyt wyszukanemu schematowi niepowtarzalne rysy. Niestety, ich historia ma raczej podpierać potężne umiejętności obojga, niż szlifować charaktery, a na domiar złego nijak rzutuje na przeżycia opisane w powieści. Mówiąc prościej – chociaż ciekawie zarysowane są postaciami płytkimi. Nie twierdzę jednak, że nie da się z nimi sympatyzować. W końcu każdy czasem ma ochotę odetchnąć od wielowymiarowych, skomplikowanych charakterów.
Fabułę powieści również ciężko nazwać dobrą. To raczej prosta linia oznaczona wyraźnymi punktami epizodów (zresztą będących kolejnymi rozdziałami). W dodatku połączonymi tak nikle, że momentami miałam wrażenie, iż sam autor zapominał szczegółów z nich. Historia wydaje się poszarpana, zupełnie jakby Green pisał ją bądź w dużych odstępach czasowych, bądź sklejał z wielu niezbyt dokładnie dopasowanych pomysłów, które następnie oblał farbą różnokolorowego uniwersum. Klejem dla wątków były chyba wyjątkowo kiepskie dialogi, często wprowadzane raczej po to, aby sam czytelnik mógł się czegoś dowiedzieć niż bohaterowie. Może odebrałabym to inaczej, gdyby pierwszoosobowa narracja została poprzeplatana lub nawet zastąpiona trzecioosobową. Co gorsza, owe dialogi budują sztucznie napompowany dramatyzm, który w połączeniu z dość wybuchową akcją przypomina materiał na wysokobudżetowy film reżyserowany przez Michaela Baya, znanego przecież z wstawianych z rozmachem elementów, które „tygrysy lubią najbardziej”, czyli pięknych kobiet, wybuchów i wymyślnych zabawek. W powieści jednak całość sprawia wrażenie dobrego, ale niedopracowanego pomysłu. Jednego z tych, które powinny poleżeć kilka miesięcy, a może nawet lat, w szufladzie, aby po tym czasie odświeżony i wzbogacony nowymi doświadczeniami umysł krytycznie przemielił je na nowo.
Niemniej, pomimo całej krytyki, cieszę się, że znalazłam w sobie dość uporu, by doczytać ją do końca. Tam właśnie znalazłam wisienkę na tym niezgrabnym torcie. Dlatego też powieść Greena mogę polecić wszystkim, którzy lubią niezbyt skomplikowaną, ale wybuchową rozrywkę. Coś w klimatach popularnych ostatnimi czasy komiksów DC Universe czy Marvela. Również wielbiciele starszych „niezniszczalnych” Agentów Jej Królewskiej Mości Bondów mogliby się polubić z równie niezniszczalnym Szamanem Bondem. Jeżeli chodzi o mnie – mam nadzieję, że jego przyszłe przygody upodobnią go bardziej do tych najświeższych Bondów, nieco bardziej człowieczych i oczywiście będą lepiej przemyślane. Jednak muszę się też przyznać, że gdyby powieść doczekała się ekranizacji z odpowiednio wysokim budżetem oraz dobrym reżyserem, moglibyśmy otrzymać całkiem niezły film akcji, na który z chęcią poszłabym do kina.
Dziękujemy wydawnictwu Fabryka Słów za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Dodaj komentarz