Fragment książki

7 minut czytania

Będziemy walczyć do ostatniego człowieka

Khadaji czuł, że budzi się w nim strach. Czuł chłód w dole brzucha, tego dobrze znanego, choć zawsze nieproszonego gościa. Nauczył się z nim żyć, bo nie miał innego wyjścia, ale nigdy się do niego nie przyzwyczaił. Nabrał głęboko tchu i mocniej przywarł plecami do szorstkiego drzewa sumwin. Stawał się niewidzialny. Średnica pnia wynosiła trzy metry, nie mogli go zobaczyć, nawet gdyby nie miał ze sobą zakłócacza. Ich kierunkowe dopplery i termosensory nie były w stanie przejrzeć przez tak grube drzewo. Nasłuchiwał, jak przechodzą obok. Miękkie liście paproci ocierały się o ich kombinezony niemalże bezgłośne, a tysiącletni humus, uginający się pod podeszwami butów, wydawał jeszcze cichsze dźwięki. Mimo to Khadaji dokładnie wiedział, gdzie są jego przeciwnicy, kiedy oderwał się od drzewa.

Znalazł się za nimi – wysoki mężczyzna w brązowym ortoskafandrze ze spetsdödem przymocowanym do każdej dłoni. Wstrzymał na moment oddech, by uspokoić nerwy, po czym uniósł ręce w geście, jakim zwykły człowiek podniósłby dziecko.

Maksymalnie wyprostował palce wskazujące, a wtedy każdy ze spetsdödów wystrzelił z cichym kaszlnięciem. Dwa trafi enia przypominające odgłos stuknięcia o drewno.

Pozostali przeciwnicy okazali się diablo szybcy.

Cechował ich doskonale wyćwiczony, bakteryjnie usprawniony refl eks, ale w tym akurat przypadku wpojono im niewłaściwe instrukcje. Powinni byli paść na płask, a tymczasem zarówno żołnierz w szpicy, jak i ten, który go osłaniał na lewym odcinku łuku, odwrócili się błyskawicznie z karabinkami gotowymi do otwarcia ognia.

Khadaji znów wystrzelił ze spetsdödów. Strzałki dosięgły żołnierzy, gdy znajdowali się w połowie obrotu i byli zwróceni do niego bokiem, a nie plecami.

Zwiadowca zdążył zacisnąć palec na spuście, nim upadł. Seria wystrzałów z broni kalibru .177 rozbrzmiała w gęstym lesie niezwykle donośnie. W powietrzu poniósł się cierpki zapach elektrochemicznych pocisków wybuchowych.

Ciała czterech żołnierzy znieruchomiały rozrzucone wśród paproci i zielistek. Podległe woli mięśnie zesztywniały niczym w okowach lodu, co zresztą stanowiło przyczynę, dla której joniczno – -molekularno -chemiczne strzałki, którymi miotały spetsdödy, przezywano Spazmami. Trafi eni przez nie ludzie nie umierali, ale przywrócenie ich do stanu używalności wymagało sześciomiesięcznego leczenia. Każdą ofi arę ukąszenia przez spetsdöd czekało pół roku intensywnej terapii fizycznej i psychicznej, co było nie tylko drogie, lecz także czasochłonne i wyczerpujące. Tym oto sposobem spetsdödy stawały się idealną bronią partyzantów – zabity żołnierz nie kosztował wiele, natomiast żołnierz „zaspazmowany” oznaczał masę roboty. Przy zastosowaniu odpowiedniej terapii nie umierał i bił wroga po kieszeni.

Khadaji odwrócił się, by odejść. Któryś z żołnierzy mógł uruchomić radio, a jeśli tak zrobił, na tę pozycję zmierzał już zwiad lotniczy. Ruszając, zerknął na żołnierzy. Na nodze jednego z nich zauważył plamę. Trudno było odgadnąć jej źródło ze względu na kombinezon kamufl ażowy, który automatycznie zgrał kolor z tłem, na którym leżał trafi ony, ale wyglądało to na krew.

Khadaji podszedł bliżej. Zgadza się. Najwyraźniej rozpaczliwy ogień żołnierza w szpicy zranił niewłaściwą osobę. Cholera!

Rzucił się do rannego. Nie, poprawka, do rannej, choć nie miało to większego znaczenia. Na jej udzie znajdował się krater wielkości jego pięści, co oznaczało, że w kilka minut wykrwawi się na śmierć.

Khadaji przez chwilę myślał intensywnie. Jak dotąd nikogo z nich nie zabił, a ta tutaj nie obciążyłaby jego karmy, sam przecież jej nie trafi ł. W dodatku zwiad lotniczy już mógł być w drodze.

Wymacał medkit i oderwał go od pasa. Z plastikowego opakowania wyjął opatrunek ciśnieniowy.

Nadal mierząc do leżących żołnierzy, przytknął go do broczącej krwią nogi postrzelonej. Opatrunek zasyczał i przyssał się do brzegów rany. Podstawowy ośrodek decyzyjny natychmiast zasklepił odpowiednie arterie i żyły, zatrzymując upływ krwi. Jeśli rzeczywiście ktoś tu leciał, dziewczynie nic się nie stanie. Khadaji wiedział zaś, że gdy tylko wydostanie się z lasu, tak czy owak zadzwoni i złoży raport o pokonanym oddziale, więc nie groziło jej niebezpieczeństwo. Na Greaves, gdzie nie żyły żadne drapieżniki, największym zmartwieniem był deszcz.

Khadaji podniósł się i po raz ostatni obrzucił spojrzeniem znieruchomiałych żołnierzy, a potem ruszył susami w głąb lasu. Chociaż wyraźnie czuł, jak poziom adrenaliny spada i naraz ogarnia go znużenie, wyszczerzył zęby w uśmiechu. Shambiarze znów zaatakowali – wedle ofi cjalnych raportów ich liczba wahała się teraz między sześcioma a ośmioma setkami. Rozciągnął usta jeszcze szerzej. Gdyby ów oddział, który właśnie położył, okazał się szybszy, Shambiarze zostaliby wyeliminowani – w całości.

A to dlatego, że to właśnie on, Emile Antoon Khadaji składał się na cały ruch oporu na Greaves. Sam jeden i nikt poza nim.

Od miejsca, gdzie czekało go kolejne zadanie, dzieliło go sześć kilometrów. Przebiegł cały ten dystans, nie przestając czujnie nasłuchiwać odgłosów zbliżającego się zwiadu lotniczego bądź innych oddziałów.

Tymczasem w lesie panowała cisza, a w powietrzu wisiał ciężki zapach grzybów i pleśni, wywołany przez nocny deszcz. Rozmokła ziemia zapadała się pod stopami.

Ta część zadania również nie należała do łatwych, gdyż logistyka, bez względu na posiadane środki, stanowiła coraz większy problem. Kiedyś, na samym początku, była to dla Khadajego bułka z masłem. Machina Konfedu opanowała Greaves, podobnie jak tuzin innych pokojowo nastawionych światów, nie napotykając praktycznie na żaden opór.

Nie było tu armii, a wśród rolników i rzemieślników, którzy składali się na większość populacji, nie powstało nawet żądne walki podziemie. Och, znalazło się paru studentów, którzy zaczęli rozprowadzać ulotki, ale ich działalność przeszła bez echa. Nie wydarzyło się nic istotnego aż do chwili, gdy zaczęto odnajdywać żołnierzy sparaliżowanych spazmami, gdzieś tak między dziesięcioma a dwudziestoma na dzień. Do komputera komendanta garnizonu w tajemniczy sposób dotarła wiadomość, z której wynikało, że odpowiedzialność za owe czyny biorą na siebie Oddziały Wyzwoleńcze Shamba, natychmiast ochrzczone przez żołnierzy liniowych Shambiarzami.

Khadaji uśmiechał się, biegnąc wąską ścieżką przez las. Uważał za doskonały pomysł nazwanie oddziałów wyzwoleńczych imieniem lorda Johna Reserve Shamby, bohatera wojennego dwudziestego drugiego wieku. Niestety, jedynie on sam mógł docenić ów dowcip. Bezpośrednią inspiracją była odpowiedź, jaką lord Shamba udzielił wojskom Konfedu w odpowiedzi na wezwanie do złożenia broni podczas bitwy pod Mwanamamke w systemie Bibi Arusi. Nie zważając na drobny fakt, że wróg pięćdziesięciokrotnie przewyższał go liczebnie, lord Shamba napisał

Do Głównodowodzącego Oddziałów Uderzeniowych
Konfederacji:
Sir, pierdol się pan.
Będziemy walczyć do ostatniego człowieka.

Dowcip polegał na tym, że gdyby podczas powstania na Greaves siłom Konfedu udało się zastrzelić pierwszego człowieka, byłby to zarazem człowiek ostatni.

Khadaji zwolnił do marszu na jakiś kilometr przed strefą patroli. Sprawdził zakłócacz, by się upewnić, że działa prawidłowo, pochylił się, rozprostował nogi i plecy, a potem wziął kilka głębokich wdechów. Ten sektor patrolowało troje ludzi – kompletne żółtodzioby, z tego co zdołał ustalić. Mógł ich zdjąć, wychodząc z miasta do lasu, ale wtedy musiałby się liczyć z trudnościami w drodze powrotnej.

Wojskowi Konfedu przestrzegali surowej dyscyplinyi nie należeli do szczególnych bystrzaków, ale nie oznaczało to, że byli kompletnymi głupkami. Gdyby zdjął tych troje, na pewno zastąpiliby ich weterani, którym bardziej zależało na zachowaniu zdolności do wykonywania zadań niż udowadnianiu, jakich twardzieli zrobiło z nich szkolenie.

Pieprzeni fantycy

...dwadzieścia pięć lat i już stopień sub -lojta plus spore szanse na awans na pełnego lojtnanta, o ile zapisze się z wyprzedzeniem na kolejną turę. Przecież wojsko nie jest takie złe, zawsze można trafić gorzej.

Sześć lat w Jumptroopers, dwa odznaczenia za wybitną służbę na Nazo, kolejne na Kontrau’lega Break – to wszystko ustawiało go w doskonałej pozycji do rychłego objęcia dowództwa nad centplexem. Tak właśnie mu mówiono, a on nie miał żadnego powodu, by nie wierzyć. Gdy tylko służba na Maro dobiegnie końca, spotka się z jakimś sub -befalhavare Starego i obgada szczegóły. Bo czyż nie był zainteresowany?

Emile Khadaji pokiwał głową, uśmiechając się szeroko. Emile Khadaji – młody facet, który doskonale rozumiał życie w mundurze, życie wcale nie nudne ani bezcelowe. Żył otoczony wieloma kumplami, nie narzekał na powodzenie u kobiet, a nawet u mężczyzn, miał dość standardów, by kupić wszystko, czego zapragnął. Czyż nie był zainteresowany? O tak, był, a jakże...

* * *

...widzisz, jak ryba przepływa przez ten lejek, Emile?

Jeden koniec jest bardzo szeroki i łatwo w niego wpłynąć, ale gdy tylko zwierzę znajdzie się po drugiej stronie, będzie miało sporo kłopotów, by go odnaleźć i wrócić.

Chłopiec pokiwał głową. Wpatrywał się w pięćdziesięciokilogramowego strzępiela zataczającego kręgi w pułapce. Oprócz niego było tam jeszcze pięć lub sześć innych wielkich niebiesko -szarych ryb, ciskających się to w jednym, to w drugim kierunku.

– Są głupie – stwierdził. – Dziura w środku lejka jest tej samej grubości z obu stron.

Hamay Khadaji spojrzał na dziesięcioletniego syna, a potem znów na przeszklony zbiornik obserwacyjny.

– Nie, synu, one nie są głupie. Na pewno zaś nie są głupsze od innych ryb. Tu chodzi o to, że patrzą na wszystko inaczej. O to, że mają inne oczy i umysły, przez co odbierają otaczającą je rzeczywistość w sposób różny od nas. To, że coś lub ktoś patrzy na świat inaczej, nie oznacza jeszcze, że jest głupi.

Jest po prostu inny...

* * *

– ...och, tak, Emile, wejdź we mnie, jestem gotowa!

Spojrzał na śliskie od potu ciało Jedy, na rozrzucone nogi i wilgotne włosy łonowe. Sam również był gotowy, ale nie wiedział, co i jak robić. Powinien tak po prostu się w nią wbić? A może wejść powoli? Powiedziała, że chce gwałtownie, od razu, ale wedle nagrania z instrukcją lepiej wolno, łagodnie i... Niespodziewanie to ona zdecydowała za niego, ledwie się nad nią nachylił. Złapała go obiema dłońmi za pośladki i z całej siły wepchnęła w siebie. Och, tak! To było wprost cudowne uczucie, nie mógł uwierzyć, jak wspaniałe, choć czuł, że nie potrwa długo, że zaraz eksploduje...

...eksplodowała deszczem krwi i strzępów ciała, szatkowana kulami z jego karabinka. Poruszyło go oszołomienie przez moment widoczne na jej twarzy.

Nie sądziła, że można ją zranić, nie wiedziała, że może umrzeć. Gdy padała na ziemię, jej oczy wciąż wyrażały zdumienie. Z całych setek ludzi, którzy przed chwilą puścili się szarżą przez pole skoszonego żyta, tylko jej twarz ujrzał wyraźnie. Z innych, widocznych w tle, odczytał jednak podobne emocje – to nie tak, zdawały się krzyczeć, to wszystko miało być inaczej!

– Khadaji, przesuń drużynę w lewo o trzysta stopni! Nadchodzi kolejna fala!

– Jasper, Wilks, Reno, lojt kazał pokryć trzysta!

– Emile, czemu oni ciągle nacierają? – Reno niemalże szlochał. – Kurwa, przecież nawet broni nie mają, padają jak muchy! Pojebało ich, czy co?

– Pieprzeni fanatycy! – rzucił Jasper. – Myślą, że nigdy nie umrą. Ich przywódca wbił im do głów, że są nieśmiertelni. No, to pokażemy tym nieszczęsnym idiotom...

Trzymał karabinek na wysokości biodra i prowadził go raz w jedną, raz w drugą stronę, jakby podlewał trawę wężem ogrodowym. W odległości jakichś trzystu metrów czterech lub pięciu nadbiegających padło niczym ścięte kłosy i znieruchomiało na polu, które kiedyś rodziło inne owoce.

– Głupie pojeby, głupie pojeby, głupie, głupie...! – wrzeszczał, nie ściągając palca ze spustu. Powietrze płonęło, gdy wraz z innymi drużynami zasypywał nadciągających przeciwników seriami pocisków wybuchowych. Padało ich tak wielu, że miejscami trupy tworzyły dwu -, trzymetrowe sterty, lecz już pięli się na nie kolejni, nadal żywi, nie przerywając natarcia. Tych również trafiały kule, a stosy rosły i rosły.

– Dlaczego nie przestaną? – płakał Reno, celując w morze trupów, raz za razem naciskając spust. – Dlaczego nie przestaną? Dlaczego?

Khadaji czuł się szary, zupełnie jak gdyby wysypano na niego beczkę prochu, a potem wtarto mu go w oczy, nos, usta i mięśnie. Ręce bolały go od dźwigania broni, w nozdrza kłuł zapach elektrochemicznych ładunków miotających, huk eksplozji zlewał się w nieprzerwaną symfonię, słyszalną nawet pomimo zatyczek do uszu.

Ale nadal strzelał. Strzelał. Strzelał...

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...