Prolog
Kiedy bogowie postanowili opuścić świat ludzi, rozpięli nad nim Zmroczę – czarodziejską zasłonę chroniącą przed wrogami z krain astralnych. Ofiarowali też śmiertelnikom magię, ufając, że te dwa pożegnalne dary wystarczą, by zabezpieczyć ludzkość przed demonami i innymi zagrożeniami z obcych wymiarów.
W Siedmiu Krainach przez wieki istniały dwie równoprawne szkoły magii, srebrna i czarna. Posługiwały się wspólnym językiem zaklęć, lecz miały odmienne systemy wartości, założenia i cele.
Srebrni magowie, horos kai, nazwali swe bractwo Elitą. Wierzyli, że najwyższą powinnością człowieka obdarzonego mocą jest dążenie do doskonałości poprzez ścisłą dyscyplinę. Szkolenie przyszłych członków Elity zakładało staranne kształtowanie umysłu i ciała już w dzieciństwie, by w kontrolowany sposób obudzić magiczny dar, a później sterować jego rozwojem.
Czarni magowie, t’hael, rozpoczynali naukę dopiero po spontanicznym przebudzeniu daru we wczesnej dorosłości. Ich bractwo nie miało nazwy, ścisłej reguły ani wspólnej filozofii. Kładli nacisk na indywidualizm i poszukiwanie własnej drogi.
Obie szkoły przez wieki rywalizowały ze sobą, lecz przestrzegały przy tym praw, które ustanowili bogowie. Zgodnie pilnowały, by Zmrocza pozostawała w równowadze zwanej Ekwilibrium, gdyż tylko wówczas pełni swą kluczową funkcję bariery między światem ludzi a sferami astralnymi. Z upływem stuleci wszakże stabilność Zmroczy stopniowo, lecz nieubłaganie malała, jej struktura coraz częściej ulegała groźnym zaburzeniom. Niektórzy twierdzą, że był to pierwszy sygnał, iż zamysły bogów nie ziściły się tak, jak należy.
A potem nastąpiła katastrofa znana jako Skażenie.
Każde dziecko w Siedmiu Krainach zna opowieść o pojedynku między potężnym srebrnym magiem, zastępcą arcymistrza Elity, a arcymistrzynią czarnej szkoły. Mało kto pamięta odpowiedź na narzucające się pytanie: czemu dwie tak wysoko postawione osobistości starły się w walce, skoro horos kai i t’hael przez stulecia starannie unikali konfliktów, by nie zagrażać równowadze Zmroczy?
Wytłumaczenie jest proste: feralny pojedynek stanowił pokłosie turnieju, który odbył się w imię nauki i wiedzy. Grupa magów obu barw spotkała się w specjalnie stworzonej w tym celu enklawie w odległym zakątku sfer, by walki nie wpłynęły na Ekwilibrium. Gospodarzem zawodów był mistrz Ferlian ar Kyth. Dziewięcioro srebrnych magów i dziewięcioro czarnych miało się zmierzyć w walce celem ustalenia, czyje umiejętności okażą się większe. Zawodnicy zostali wyłonieni drogą losowania. Jednakże dziewięć pojedynków nie przyniosło rozstrzygnięcia: cztery wygrali horos kai, cztery t’hael, a ostatni zakończył się remisem. Gdy drugi dzień turnieju chylił się ku wieczorowi, padła propozycja, aby spomiędzy obecnych wylosować jeszcze jedną parę oponentów.
Ku zaskoczeniu wszystkich z misy wyciągnięto nazwisko Tileada Tiriaca, zastępcy arcymistrza Elity. Zdumienie wzrosło, gdy okazało się, że jego przeciwniczką ma być Nepenthe Ri Araine zwana Czarną Lilią, arcymistrzyni t’hael. Sędziowie turnieju mimo gwałtownych protestów unieważnili losowanie i ogłosili remis.
Nastroje po tak zakończonych zawodach były burzliwe. I kiedy Tilead Tiriac wkrótce potem oficjalnie wyzwał Nepenthe Ri Araine na honorowy pojedynek, ta przyjęła wyzwanie. Była arcymistrzynią, nie musiała ubiegać się o niczyje pozwolenie, a odmowa zostałaby uznana za tchórzostwo.
Nie ma pewności, gdzie dokładnie odbyło się ich starcie, gdyż zachowały się na ten temat sprzeczne relacje. Wiadomo, że przebiegało na oczach zebranych tłumnie przedstawicieli obu szkół. Jednakże nikt nie przewidział tego, co nastąpiło: zamiast Tileada do walki stanął ukryty pod jego postacią demon z Otchłani. Cisnął zaklęcie, które śmiertelnie ugodziło Nepenthe Ri Araine, a jej śmierć uruchomiła klątwę – jedną z najpotężniejszych klątw w dziejach magii. Ów czar, niczym dłuto kaleczące marmurową rzeźbę, trwale zmienił to, co przed tysiącleciami stworzyli bogowie: zburzył harmonię między srebrną a czarną mocą, naznaczając czerń skazą. Niebo pociemniało, spadł deszcz popiołu, a wszyscy t’hael w Siedmiu Krainach stopniowo, lecz nieubłaganie zaczęli tracić zmysły.
Istnieją rozbieżne doniesienia na temat długofalowych skutków tej klątwy. Nie na wszystkie ofiary zadziałała z jednakową siłą. Niektórzy z dotkniętych nią doświadczyli jedynie przemijających zaburzeń świadomości i równowagi psychicznej. Nie ma wszakże wątpliwości, iż u kilkudziesięciu czarnych magów spowodowała nieuleczalne szaleństwo, czego efektem były niezliczone ofiary śmiertelne i olbrzymie zniszczenia.
W kolejnych latach przypadki niebezpiecznych obłąkań powtarzały się regularnie, za każdym razem zbierając tragiczne żniwo. Finalnie podjęto decyzję o rozwiązaniu czarnej szkoły i wyjęciu jej członków spod prawa we wszystkich Siedmiu Krainach. Choć na przestrzeni kolejnego stulecia Skażenie stopniowo słabło, czarny dar po dziś dzień niesie z sobą groźbę szaleństwa. Przyjęło się, by obciążonych nim nie nazywać już t’hael, lecz ka-ira, co w języku magów znaczy „Złodzieje Światła” lub „Złodzieje Życia”.
Los dopisał do pojedynku Tileada i Nepenthe jeszcze jedno smutne postscriptum. Wszyscy magowie, którzy byli jego świadkami, niezależnie od barwy, poumierali lub zginęli w ciągu następnych kilku lat – pojawiły się nawet głosy sugerujące, jakoby ciążyła na nich druga klątwa, niezależna od Skażenia. Stąd powszechna niewiedza, znaki zapytania i brakujące szczegóły, a także kłamstwa rozpowszechniane po fakcie przez fanatyków srebra.
Kymil Dorpeiros, Pojedynek, który zmienił losy świata, w: Nowa historia magii Siedmiu Krain, dzieło zbiorowe pod redakcją Lyspera ar Adan, umieszczone przez Elitę na indeksie ksiąg zakazanych
Naiwni, którzy sławią imiona czarnych magów sprzed katastrofy znanej jako Skażenie, nie pamiętają lub nie chcą pamiętać, że wychowankowie czarnej szkoły zawsze ochoczo bratali się z nieprzyjaciółmi rodzaju ludzkiego. Niech za przykład posłuży alkaryjska uzdrowicielka Arauke, która słynie z tego, że ocaliła swą ojczyznę od epidemii zgniłej gorączki i wyleczyła umierającego króla. Alkaryjczycy nie chcą wierzyć, że już jako młoda dziewczyna zaprzedała się Otchłani. To dzięki wsparciu i opiece demonów rozwinęła swój talent, a zapłatą były dusze wszystkich, których uzdrawiała. Byli uwalniani od chorób, lecz potem w ciągu kilku lat nieodmiennie tracili życie – czy to ginąc gwałtowną śmiercią, czy umierając bez widocznej przyczyny – a ich dusze wędrowały do Otchłani.
Arauke bardzo długo pozostawała bezdzietna, lecz gdy zapragnęła potomka, demony spełniły jej życzenie. Poczęła i urodziła dziecko, choć liczyła sobie wówczas ponad dwieście sześćdziesiąt lat. Jej córka Araine we wczesnej młodości również podpisała cyrograf z Otchłanią, otrzymując dar uzdrawiania, ale i piętno – białe plamy na ciele jako znak zawartej umowy.
Amaris ar Vanth, Prawda o skazie, monografia wydana przez Elitę
Ci, którzy znali Nepenthe Ri Araine, wspominają ją jako rozważną i pełną rezerwy, ostrożną w sądach, nieskorą do gniewu. Ceniła wiedzę wyżej od władzy. Jako arcymistrzyni czarnej szkoły cieszyła się szacunkiem zarówno w świecie ludzi, jak i w krainach astralnych. Szczególną estymą darzyły ją żywiołaki wody i powietrza.
Była córką wielkiej alkaryjskiej uzdrowicielki Arauke z rodu de Vere, urodzoną w niezwykłych okolicznościach – nigdy wcześniej ani później nie zdarzyło się, by magini licząca sobie ponad dwa i pół stulecia szczęśliwie powiła dziecko. Araine, bo takie imię otrzymała przy narodzinach, wychowywała się w świątyni Eresha w Anarai. Już we wczesnym dzieciństwie wykazywała symptomy sygnalizujące, że w przyszłości obudzi się w niej czarny dar. Nastąpiło to, gdy miała piętnaście lat. Wtedy też wyszło na jaw, że Araine, podobnie jak Arauke, została obdarzona błogosławieństwem Eresha, Władcy Much. Objawiło się u nich obu jako białe plamy na twarzy i siwe pasma we włosach. Na przestrzeni wieków magowie będący wybrańcami Eresha słynęli z biegłości w alchemii i uzdrawianiu, a w wyjątkowych sytuacjach mogli przywołać boską moc, by dokonywać cudów.
Araine nie przyjęła tego dziedzictwa. Żyła w czasach, kiedy lud w dużej mierze wyzbył się już wiary w bogów, i bardzo szybko przytłoczyła ją świadomość, że sam widok jej twarzy budzi w bliźnich przesądny lęk. Ledwie rok po śmierci swojej matki odrzuciła dar Władcy Much. Miała dziewiętnaście lat, gdy w świątyni, przed ołtarzem dobrowolnie przekazała błogosławieństwo Eresha swemu krewniakowi, też czarnemu magowi – Adrienowi de Vere. Po tym wydarzeniu zmieniła imię na Nepenthe Ri Araine: Nepenthe, niegdyś Araine.
Wiele lat później, po Skażeniu, które sprowadziło na niego szaleństwo, Adrien miał zyskać w Siedmiu Krainach ponurą sławę jako okrutny morderca kobiet. Ale wcześniej zasłynął jako niezrównany uzdrowiciel, alchemik i muzyk.
Choć Nepenthe oddała dar Eresha, ona również osiągnęła biegłość w sztuce uzdrawiania i z czasem zyskała sławę na tym polu, mniejszą jednak niż Arauke i Adrien.
Argil d’Engle, Ostatnia arcymistrzyni czarnej szkoły. Żywot Nepenthe Ri Araine, dzieło umieszczone przez Elitę na indeksie ksiąg zakazanych
Brune Keare zwany Krzyczącym w Ciemności zapisał się trwale w kronikach magii, gdy niewiadomym sposobem doprowadził na Wyspach Śpiewu do krótkotrwałej manifestacji mocy Władcy Much. Udaremnił knowania Doliny Śniedzi, której agenci omal nie wywołali na archipelagu największej katastrofy magicznej od czasu Skażenia, uwalniając z astralnego więzienia zamknięte tam potworne istoty. Trzeba jednak pamiętać, że działał z ramienia Doliny Popiołów, która dzięki niemu skutecznie pomieszała szyki rywalom.
Przetrwał walkę z potworami i towarzyszące jej gigantyczne zachwianie Ekwilibrium, choć niewiele brakowało, by postradał życie. Ocalili go mocodawcy z Doliny Popiołów. Potem na pewien czas zniknął ze świata ludzi, by w porozumieniu ze swym panem, Spalonym Władcą, nabrać sił w Otchłani i knuć dalsze plany. Rychło jednak powrócił do swej głównej działalności: zdobywania dusz dla Doliny Popiołów.
Eigan ar Vithanare, Sylwetka truciciela i mordercy Brune Keare zwanego Krzyczącym w Ciemności, monografia wydana przez Elitę
1. Srebrny pentagram, stalowe ostrza
Deszcz bębnił o szyby w wysokich oknach zwieńczonych małymi witrażowymi rozetami. Pałacyk na wyspie Elspe, ulubiona rezydencja arcymistrza Elity, został wzniesiony przez camarryjskich budowniczych, którzy słynęli z kunsztownego łączenia stylów. Choć Akhania ar Vithanare preferowała mniej monumentalną architekturę i skromniejszy wystrój wnętrz, musiała przyznać, że ostrołukowe sklepienia, strzeliste kolumny i barwne mozaikowe posadzki tworzą wyjątkową całość. Mahoniowe meble w niedużej sali audiencyjnej dobrze wpisywały się w ogólną atmosferę elegancji i dostojeństwa.
Arcymistrz Ilius ar Shiath stał przy kominku, w którym pełgały różnobarwne płomyki. Wyszeptanym słowem zamknął miniaturowy portal do królestwa salamander, po czym odwrócił się, by powitać maginię. Miał na sobie ceremonialne szaty, ciężkie od złotych i srebrnych haftów.
Akhania złożyła oszczędny ukłon – etykieta Elity nie wymagała niczego więcej. Błękitno ubrany sługa, który wprowadził ją do komnaty, odprawiony skinieniem skłonił się nisko i wyszedł. Drzwi zamknęły się za nim bezszelestnie.
– Jak twoje zdrowie? – zapytał Ilius, gdy zostali sami.
– Lepiej – odrzekła wymijająco.
Jeśli tylko chciał, mógł poznać szczegóły od medyków Zakonu Dziewiątej Przysięgi, którzy ją leczyli.
– To dobrze. Srebro cię potrzebuje.
Skłoniła się ponownie, myśląc nie bez ironii, że czasy się zmieniły. Zakon Dziewiątej Przysięgi, pomniejsze bractwo w obrębie Elity, które za swoją główną misję uznawało walkę z Otchłanią, od początku swego istnienia budziło kontrowersje, gdyż jego założenia i cele nie pokrywały się z głównym nurtem filozofii srebra. Poprzedni arcymistrzowie nie wspierali jego działalności – ich nastawienie wahało się od sceptycznej niechęci do jawnej wrogości i szykan. Teraz, za rządów Iliusa, po kilku roszadach personalnych na wysokich stanowiskach doszło do bezprecedensowej sytuacji: połowę najbardziej zaufanych ludzi arcymistrza stanowili członkowie Zakonu.
– Oczekuję na rozkazy, Wasza Świetlistość.
Arcymistrz przypatrywał się jej uważnie.
– Mam dla ciebie ważne zadanie. Ale muszę mieć pewność, że rzeczywiście wróciłaś do sił.
– W wystarczającym stopniu – zapewniła.
Niewiele brakowało, by mordercy nasłani przez Otchłań osiągnęli swój cel. W zamachu zginęli wszyscy akolici Akhanii, zniszczeniu uległo kilkanaście cennych golemów, a ona sama przeżyła tylko dzięki temu, że zdołała wezwać pomoc. Jej współbracia z Zakonu dotarli na miejsce w ostatniej chwili – gdyby nie ich sprawna interwencja, Akhania wykrwawiłaby się we własnej bibliotece.
Upłynęło wystarczająco dużo czasu, by rany całkowicie się wygoiły, wiedziała jednak, że skutki obrażeń wewnętrznych będą ją prześladować jeszcze długo mimo leczniczych eliksirów i talizmanów. Musiała się oszczędzać, regeneracja nadal pożerała znaczącą część jej potencjału mocy. Ilius chyba się tego domyślał albo już odbył poważną rozmowę z medykami, bo ściągnął brwi, ale nie zakwestionował jej słów.
– Wiesz o Naharze? – spytał zamiast tego.
– Tak. Mirael już wprowadził mnie w szczegóły.
Stos pogrzebowy zmarłego przed tygodniem mistrza Nahara ar Toth jeszcze dobrze nie wystygł, gdy szpiedzy przynieśli wstrząsającą wieść, że Nahar od lat działał potajemnie jako agent Doliny Rdzy. Kiedy jego ciało umarło, odrodził się w Otchłani pod postacią demona.
Gdyby ta wiadomość nadeszła przed rokiem, Akhania pomyślałaby, że szpiedzy są w błędzie lub najzwyczajniej w świecie kłamią. Jednakże Nahar nie był jedynym zdrajcą, którego działalność wyszła na jaw w ostatnim czasie.
– Źle to wróży – podjął arcymistrz. – Mohellen ar Vanth, Lymea ar Adan, teraz Nahar…
– Wierzchołek góry lodowej – skomentowała sucho Akhania.
– To nie ulega wątpliwości. – Ilius ściszył głos, choć komnata była opleciona czarami wygłuszającymi dźwięki. – Sytuacja przypuszczalnie wygląda jeszcze gorzej, niż sądzimy. W ręce ludzi Miraela wpadła lista zdrajców, których zwerbował Nahar. Liczy dwadzieścia osiem nazwisk.
– Magów?
– Jeśli wierzyć notatkom przy liście, głównie akolitów i sług. Personalia są zaszyfrowane, trwają prace nad złamaniem szyfru. Jak dotąd udało się zidentyfikować dwie osoby. Jedną z nich był odźwierny z Pawilonu Portali na Wyspie Łabędzi. Ulotnił się w porę, unikając pojmania. – Arcymistrz zrobił pauzę, uniósł palec. – Druga to dostawca, który latami dostarczał owoce morza na mój stół tu, na Elspe.
Akhania skinęła głową. Komentarze były zbędne.
– To nie wszystko. – Arcymistrz nachylił się, zniżając głos prawie do szeptu. – Dziś rano dotarła do mnie wieść, że słudzy Doliny Rdzy zdemaskowali i zabili Skorpenę…
– Skorpena nie żyje? – Poruszona magini weszła mu w słowo.
– Zginęła na ziemi niczyjej w szóstym dominium astralnym, próbując zbiec przed siepaczami Salzaotha. Jednakże zdążyła przekazać informacje i wynika z nich, że Dolina Rdzy jest bliska finalizacji planu, przed którym ostrzegano nas już trzy miesiące temu. Wygląda na to, że przybycie Nahara do Otchłani było ostatnim klockiem w układance.
– Ale przecież mieliśmy im pomieszać szyki. – Akhania zmarszczyła brwi. – Doskonale pamiętam tamtą naradę i rozkazy, które otrzymał Mirael. Wiem, że podjął działania na kilku frontach. Nie odniosły skutku?
– Wszystko wskazuje na to, że nie. – Arcymistrz z ciężkim westchnieniem przeczesał dłonią siwą brodę, obrócił w palcach zawieszony na piersi srebrny medalion w kształcie pentagramu. – I oboje wiemy, czemu tak się stało.
– Fundamenty naszego domu są przeżarte zgnilizną. Mówiłam to już przed rokiem.
– Nie słuchaliśmy cię. Przyznaję, że był to błąd. Poważny błąd.
– Wasza Świetlistość, wciąż nurtują mnie te same pytania co wtedy. – Akhania wbiła nieustępliwy wzrok w podkrążone, zmęczone oczy arcymistrza. – Ilu zdrajców jest wśród ludzi Miraela?
Mirael ar Myris, dowódca wywiadu Elity, miał na swoje rozkazy rzeszę szpiegów, wywiadowców i konfidentów w świecie ludzi, w sferach astralnych oraz w Otchłani. Jednakże kilkoro innych wysoko postawionych magów, w tym Akhania, dysponowało własnymi siatkami agentów. Nie podlegali Miraelowi, lecz samemu arcymistrzowi. Tylko Ilius miał pełny dostęp do wszystkich zdobytych informacji i ostatecznie to Ilius podejmował decyzje na ich podstawie.
Arcymistrz westchnął ciężko.
– Mirael podjął kroki, żeby oddzielić sparszywiałe owce od zdrowych. To wymaga czasu.
– Którego nam brakuje. A ilu zdrajców zasiada w samej Radzie?
Zdawało się, że temperatura w komnacie gwałtownie spadła.
– Jestem pewien lojalności członków Rady – odrzekł zimno arcymistrz. – Przejdźmy do zasadniczych spraw. Czas ucieka.
Drzemiący na sofie śnieżnobiały sowokot – jedna z wielu hybryd, jakie tworzył dla rozrywki Fregelin ar Kyth, sekretarz arcymistrza – ocknął się, ziewnął i zamachał skrzydłami, po czym przefrunął na ramię Iliusa. Ten z roztargnieniem pogłaskał zwierzę po puszystej sierści, następnie zaś wyjął spod płaszcza zapieczętowany rulon dokumentów.
– Oto kopia zapisków Rihada i Borseliusa, którą kazałem dla ciebie sporządzić – oznajmił, przechodząc na tajny żargon wywiadu Elity. „Tu są dla ciebie instrukcje i rozkazy”, przetłumaczyła w myślach Akhania. – Skryba przepisał wszystkie siedem zwojów. Możesz je zatrzymać.
„Dostajesz całkowicie wolną rękę, cel uświęca środki”. Nie spodziewała się tego. Po plecach przebiegł jej chłodny dreszcz. Wielka odpowiedzialność i równie wielkie ryzyko. Nie czuła się gotowa, ale nie mogła okazać niepewności. Srebro to niezłomność, odwaga i siła.
– Dziękuję – powiedziała powoli. – Zrobię z nich dobry użytek.
– Przeczytaj je najpierw bardzo uważnie, łącznie z notatkami, które Fregelin zrobił na marginesach czwartego zwoju.
„Zawierają ukryte informacje zaszyfrowane czwartym szyfrem Fregelina”. Coraz lepiej.
– Mam niedobre przeczucia – powiedziała cicho.
Arcymistrz pokiwał głową.
– Zawsze miałaś świetną intuicję. Przeczytaj zwoje.
Gdy się żegnali, Akhanię ponownie uderzyło, jak zmęczony wydaje się najpotężniejszy mag Siedmiu Krain. Wyglądał jak zwykły starzejący się śmiertelnik przebrany w haftowane złotem i srebrem uroczyste szaty. Zgarbiony pod brzemieniem trosk.
* * *
Osiem walk na śmierć i życie z potworami plus kontrakt z magiem podpisany własną krwią – to wyglądało źle. Naprawdę źle. Jak niemal pewny przepis na wąchanie stokrotek od spodu.
Jak mogłem być tak głupi? – monologował w duchu Rożek, rozkładając ekwipunek w ciasnej, śmierdzącej przebieralni. Był spóźniony. Tęgoskór, Dziki i Zgryz wyszykowali się wcześniej. Spektakle zazwyczaj otwierał występ Jazgarza, ale cholerny szczęściarz leżał dziś chory, przez co wprawdzie nie zarobi trzystu leri, ale prawie na pewno przeżyje kolejny tydzień. W przypadku Rożka i pozostałych istniało duże prawdopodobieństwo, że przed wieczorem ich zwłoki zostaną odwiezione na wózku do laboratorium, gdzie możny mag będzie mógł przeprowadzić sekcję, a potem wedle upodobania wypchać ich jak upolowane zwierzęta, zakonserwować ich narządy w spirytusie albo po prostu rozkazać, by ciała spalono.
Rożkowi nie śpieszyło się do wąchania stokrotkowych korzeni, ale mógł winić wyłącznie siebie. Za chciwość i brawurę. Zwolniony ze służby u poprzedniego pana – niczym się nie naraził ani nie zaniedbał obowiązków, lecz jego powierzchowność jak zwykle stanowiła problem – dał się skusić werbownikowi maga Kerbriharda obiecującemu wysokie wynagrodzenie za każdą walkę. Kontrakt opiewał na osiem spektakli, ale Rożek już po pierwszym pojął, że ma małe szanse dotrwać do końca.
Ściągnął tunikę, otworzył słoiczek z lwią maścią i jął nią nacierać pierś oraz ramiona. Mięśnie będą go nazajutrz boleć jak po ciężkiej pracy w kamieniołomach, ale to stanowiło najmniejszy problem. Chciał przede wszystkim przeżyć.
Biegły w alchemii akolita Kerbriharda co tydzień warzył lwią maść, bo dzięki temu gawiedź mogła liczyć na ciekawsze widowisko. Rożek pomyślał o czwororękiej odmiance – nie zdążył poznać jej imienia – która w poprzednim tygodniu stoczyła walkę z dwiema grgolicami. Nie przeżyła, ale dzięki maści starcie trwało kilka spektakularnych minut, zamiast dobiec końca zaraz po tym, jak stwory ruszyły do ataku.
Zamknął słoiczek i zawołał Polipa, żeby ten pomógł mu włożyć przeszywanicę i pancerz. Posługacz – chudy, szaroskóry, cały w kalafiorowatych naroślach, od których pochodziło jego miano – zabełkotał nieśmiało, wskazując otwarte okno, za którym słońce prażyło piaszczysty dziedziniec.
– Tak, wiem, że jest późno – mruknął Rożek. Chudzielec działał mu na nerwy. Miał śliskie, niezgrabne łapy i był tępy jak stołowa noga. – Co robisz z tym rzemieniem, ciołku! Piłeś czy co?
Polip znów zabełkotał, wskazując okno.
– Gorąco jest, wiem. Trudno, trza być twardym. – Rożek sprawdził, czy posługacz porządnie zapiął klamry mocujące stary, powgniatany napierśnik.
Chudzielec zabełkotał po raz trzeci.
– Co jest, kurzy móżdżku? – Rożek wreszcie wyjrzał za okno. – A, o nią ci chodzi. Nie, nie mam pojęcia, kto to.
W cieniu kwitnącej lipy, obok koniowiązu, sam pryncypał areny rozmawiał z damulką w falbaniastej czarnej sukni, kapeluszu z woalką i złotej symbiotycznej masce. Trzymała wiklinowy koszyk, z którego wystawiał pysk zwierzak, chyba mops. Rozmowie najwyraźniej towarzyszyły silne emocje, bo pryncypał gestykulował niczym aktor na scenie, na przemian gnąc się w ukłonach i wznosząc oczy tudzież ramiona ku niebu, jakby wzywał na świadków siły nadprzyrodzone. W końcu poprosił damulkę do pawilonu, gdzie miał swoje biuro. Szła drobnymi krokami, omijając rozrzucone w pyle końskie łajno. Zaintrygowany Rożek odprowadził ją wzrokiem. Symbiotyczne maski były przede wszystkim atrybutem próżnych elegantek, ale mógłby się założyć, że tej jejmości chodziło raczej o to, żeby ukryć przed postronnymi swoją tożsamość. Ciekawe, co ją tu sprowadziło. Poszukiwała zbiegłego sługi?
Nadeszła pora, żeby udać się na arenę. Zza parkanu już dobiegały gromkie pokrzykiwania gawiedzi. Rozpoczynała się pierwsza walka: Tęgoskór albo Zgryz przeciwko krokodylej hybrydzie, tak na rozgrzewkę. Krokodyle hybrydy były na szczęście stosunkowo głupie, miały tylko twardą skórę oraz mnóstwo zębów.
Dziki ze Zgryzem czekali na swoją kolej w krytym przejściu przy kracie. Kiedy Rożek do nich dołączył, skrwawiony i kulejący Tęgoskór właśnie dobijał trójgłową hybrydę, której ogon wciąż jeszcze chlastał zbryzgany czerwienią piasek. Publiczność wiwatowała, ale jakoś bez przekonania. Walki odbywały się raz w tygodniu – zdaniem Rożka zbyt często. Okolicznej ludności już się opatrzyły, a przez miasteczko Nekeli-Lys nie przejeżdżało aż tylu podróżnych, żeby spektakle cieszyły się oszałamiającym powodzeniem, choć na zakładach można było przy odrobinie szczęścia zarobić ładną sumkę.
Srebrny mag Kerbrihard ar Vanth strzegł Ekwilibrium nad jeziorem Nekel, gdzie często dochodziło do zachwiań ze względu na przebiegające w pobliżu granice rozległych enklaw Elity: terenów wyciętych ze świata ludzi i przeniesionych w całości do któregoś z dominiów astralnych. Aby utrzymać Zmroczę w równowadze na tym konkretnym obszarze, potrzebna była arena: śmierć, cierpienie i burzliwe emocje tłumu w starannie odmierzonych dawkach. Rzecz jasna, w spektaklach nigdy nie ginęli ludzie. To byłoby wbrew prawu magów. Niepozorne Nekeli-Lys – garść domów otaczających ryneczek, przy którym stał drewniany ratusz z wieżyczką i zegarem – leżało na ziemiach podległych miastu Shan Vaola, a zatem kontrolowanych przez Elitę.
– Możny mag zaszczycił nas dziś swoją obecnością – oznajmił Zgryz.
Wskazał biało odzianą postać zajmującą honorowe miejsce na trybunach, pod daszkiem z tkaniny. Brzuchogłów, który zapowiadał walki, siedział rząd niżej. Też z daleka rzucał się w oczy, bo w pomarańczowo-zielonym kaftanie wyglądał jak pasiasta dynia.
Tęgoskór zdołał w końcu odrąbać miotającej się w drgawkach hybrydzie trzeci łeb i kuśtykając, zszedł z areny, żegnany niezbyt entuzjastycznymi oklaskami. Znudzony felczer z pomocnikiem ruszyli, żeby się nim zająć. Posługacze przybiegli, by usunąć truchło i zasypać plamy krwi świeżym piaskiem.
Rożek ze zdziwieniem spostrzegł poruszenie w rogu trybun. Podbiegł tam Brzuchogłów i gestykulował z emfazą, całkiem jak wcześniej pryncypał. Został delikatnie, lecz stanowczo odsunięty na bok. Damulka w czarnej sukni oraz kapeluszu z woalką weszła na trybuny i zajęła miejsce przy samej barierce areny. Wyjęła mopsa z koszyka i wzięła go na ręce, najwyraźniej po to, by on też mógł podziwiać widowisko.
Oniemiały Brzuchogłów otrząsnął się po chwili, chrząknął, zaczerpnął tchu.
– Panie i panowie, za moment kolejna walka! Powitajcie oklaskami Rożka, dzielnego wojownika z podziemnych krypt Shan Vaola! Proszę o aplauz!
Krata podniosła się ze zgrzytem. Zgryz klepnął Rożka w ramię. Ten raźnym krokiem wyszedł na arenę i zmrużył oczy, gdy oślepiło go słońce. Oklasków nie było, panowała cisza. Rogaty, włochaty odmieniec nigdy i nigdzie nie budził sympatii.
Rozejrzał się po trybunach. Bilet kosztował symboliczne dwa leri, więc trochę tych widzów jednak było. Co najmniej połowę stanowili stali bywalcy, którzy zarabiali na zakładach i kochali to. Nie brakowało też ciekawskich przyjezdnych ani dzieciarni, która wchodziła za darmo.
Zaczął od małego popisu na rozgrzewkę. Młynki bronią, piruety, parę salt. Niemrawe oklaski przycichły, gdy Brzuchogłów zadął w gwizdek.
Podniosła się krata zamykająca przeciwległe wejście na arenę połączone krytym przejściem z menażerią. Wojownik zastygł w bezruchu z rapierem w pogotowiu.
Na arenę wyszła postać w pelerynie z kapturem nasuniętym nisko na twarz. Rożek zaczął mieć bardzo złe przeczucia.
Przeciwnik zsunął kaptur, odsłaniając upiorne kredowobiałe oblicze z krwawymi szparami oczu i pionową szparą w miejscu nosa. Uśmiechnął się od ucha do ucha, demonstrując rząd zębisk zdolnych kruszyć kości jak suche patyki. Przerośnięte dziąsła podobne wałom surowego mięsa nie dodawały mu urody.
Z przejścia wyłonił się drugi kształt: masywny, na czterech lwich łapach, porośnięty płową sierścią, ale z głową kobiety. Jej rudawe włosy były zbite w brudne strąki.
Wydała przenikliwy okrzyk, bijąc się ogonem po bokach. Rożek poczuł, że zasycha mu w ustach. Chciał krzyknąć, że tego nie było w kontrakcie, ale tylko by się ośmieszył.
Hybryda spięła mięśnie i skoczyła. Rożek przeturlał się po ziemi, bestia przeleciała nad jego głową, lądując przy barierce. Lewą ręką wyciągnął ze skrytki w pasie stalową gwiazdkę o czterech ostrzach i cisnął w brzydala, który już nadbiegał, wymachując krótkim mieczem. Stwór zdążył się częściowo uchylić, gwiazdka raniła go niegroźnie w lewą dłoń. Zawył bardziej z wściekłości niż z bólu i rzucił się ku Rożkowi. Starli się, ostrza zadzwoniły raz i drugi, lecz wtedy do walki ponownie włączyła się hybryda. Rożek umknął przed nią w ostatniej chwili. Rysy stworzenia wykrzywiała furia.
Brzydal zaatakował podstępnie, z boku. Rożek zbił jego pchnięcie, schodząc z linii ciosu, skontrował nisko, celując w udo. Dosięgnął drania, ale nie na tyle głęboko, by zakończyć walkę, a sam w ostatniej chwili uniknął cięcia z góry.
– Ożeż ty, taki synu, bodaj cię jeż i dzika świnia – wycedził, przechodząc do kontrataku z całą energią, jakiej dodała mu lwia maść.
Skurwiel nadal bronił się sprawnie, lecz przy każdym kroku zostawiał na piasku krwawe ślady i było widać, że zaczyna słabnąć. Publika dopingowała ich obu, krzycząc i pohukując.
Zwietrzywszy krew, hybryda stała się jeszcze bardziej pobudzona. Zaczęła kręcić głową i mamrotać, a potem zarżała upiornie i skoczyła na Rożka, który ponownie przeturlał się po ziemi, ale tym razem oberwał pazurami po tułowiu. Na szczęście pancerz i przeszywanica go ochroniły. Poderwawszy się, zdołał szybkim cięciem zranić stwora w tylną łapę.
Hybryda zawyła i obróciła się, kulejąc, a brzydal wybrał ten moment, żeby znów zaatakować. Zaczął od finty, ale Rożek nie dał się zwieść i wykorzystując szansę, dźgnął go prosto w brzuch. Stwór upadł wśród wiwatów, kopiąc piach, który szybko nasiąkał czerwienią.
Tymczasem ruchy hybrydy stawały się dziwnie powolne i niezborne. Rożek uśmiechnął się w duchu. Trucizna, którą posmarowane były zarówno jego gwiazdki, jak i rapier, zaczynała działać.
Hybryda uczyniła jeszcze dwa chwiejne kroki i z przeciągłym, bolesnym okrzykiem zwaliła się na bok. Jej mięśnie wyprężyły się w przedśmiertnych drgawkach. Utkwiła gasnące oko w zabójcy, poruszając wargami, jakby go przeklinała.
Brzydal – najwyraźniej odporny na działanie trucizny – wciąż żył. Wił się jak przydeptany robak, przyciskając ręce do brzucha. Rożek wyciągnął sztylet i dwoma szybkimi pchnięciami dobił ohydę. Widownia oszalała, ktoś z pierwszych rzędów ryczał jak tur, pewnie ciesząc się z wygranego zakładu.
Rożek wytarł sztylet o odzież powalonego. Dźwignął się na nogi i poczuł, że kolana ma jak z pakuł. Oparł się o barierkę. Kiedy ochłonął na tyle, żeby popatrzeć na trybuny, zdumiał się, widząc, że damulka w czarnej sukni przeniosła się pięć rzędów wyżej i w najlepsze konwersuje z Kerbrihardem. Nadal trzymała na rękach mopsa.
Na arenę wbiegł Brzuchogłów. Wyglądał na zaaferowanego.
– Jesteś cały? To idź szybko do biura pryncypała!
– Co? Teraz? – Rożek wymownie wskazał swój zapiaszczony i zakrwawiony rynsztunek.
– Tak! Bez zwłoki!
– Żarty sobie ze mnie stroisz, grubasie?
– Nie! Przysięgam, że nie! To rozkaz Kerbriharda!
Robiło się coraz dziwniej. Rożek wzruszył ramionami i zszedł z areny. Dopiero w krytym przejściu zauważył, że utyka. Nadwerężył sobie prawy staw skokowy, nawet nie zauważył kiedy.
Pokuśtykał do pawilonu, przed którym – jak teraz spostrzegł – stał zgrabny powozik zaprzężony w siwego konia. Znudzony stangret przechadzał się obok.
Pryncypał czekał w biurze. Przed nim leżały dokumenty.
– Możny mag Kerbrihard właśnie anulował twój kontrakt – oznajmił z cierpką miną. – Postaw tu parafkę i jesteś wolny. Proszę, oto należność za dwie walki. – Położył na blacie sakiewkę. – Przelicz, jeśli łaska.
Rożek miał kompletny zamęt w głowie.
– Jak to? Dlaczego?
Ktoś wszedł do biura. Rożek usłyszał szelest jedwabnych halek, poczuł zapach perfum. Odwracając się, wiedział już, kogo ujrzy.
– Założyłam się z Kerbrihardem, że jeśli wygrasz tę walkę, anuluje twój kontrakt – powiedziała damulka w czarnej sukni, uśmiechając się pod woalką złotymi ustami symbiotycznej maski.
Rożek gapił się na nią jak idiota. Przychodziło mu do głowy dziesięć wytłumaczeń, lecz byłby gotów się założyć o całą zapłatę, że żadne nie było tym właściwym.
– Ale czemu? – wyjąkał po dłuższej chwili.
– Mam dla ciebie ofertę pracy. Jeśli przyjmiesz zaproszenie na obiad w gospodzie „Pod Czaplą”, wszystko wyjaśnię.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz