Ilekroć patrzę na okładki niektórych książek, w głowie pojawia mi się fragment jednego z moich ulubionych wierszy, który opisuje powtarzalność. I wcale nie mam tu na myśli strony graficznej. Kiedy widzę same pozytywne recenzje, przedstawiające pozycję w superlatywach, mam pewność, że 80% z nich się nie sprawdzi. W przeciwnym razie polski rynek zalewałyby same bestsellery i arcydzieła. A tak nie jest, prawda?
Dokładnie tak samo zaczęła się moja przygoda z „Czasem Żniw”. Czytając opinie, nie tylko blogerów, ale także Jakuba Ćwieka, Łukasza Orbitowskiego czy Jerzego Rzymowskiego, miałem przed sobą wspaniały debiut jeszcze wspanialszej autorki. Niestety, pierwszy z siedmiu tomów, ponadpięćsetstronicowa książka, nie spełniła do końca oczekiwań w niej pokładanych.
Zacznijmy od początku. Główną bohaterką jest Paige Mahoney, która pracuje pod przykrywką w barze, a tak naprawdę jest jasnowidzem i to nie byle jakiej, bo siódmej i ostatniej kategorii (im wyższa, tym potężniejsza). Musi się ukrywać, ponieważ ludzie tacy jak ona, odmieńcy, nie są mile widziani w żadnym towarzystwie. Wielki Inkwizytor rodem ze średniowiecza narzuca ostry rygor, surowo karząc tych, którzy ośmielili się urodzić innymi.
Samantha Shannon nie wprowadza czytelnika w świat przedstawiony. To największa wada. Dostajemy słowniczek na końcu książki, który wyjaśnia pojęcia niezrozumiałe, ale to nie jest dobre rozwiązanie. Jego objętość to osiem stron wypełnionych pojęciami i chociaż nie jest to obszerna księga frazeologizmów, to autorka mogła wpleść wyjaśnienia w dialogi czy retrospekcje, nadając głębię temu światu.
Powyższe rozwiązanie ma jeszcze jeden minus – chaos. Taki sam czułem przy pięćdziesięciu pierwszych stronach „Gry o tron”, ale podczas gdy tam natłok nazwisk i rodów był potrzebny, tak tutaj niesamowicie dużo kategorii jasnowidzów wprowadza niepotrzebny zamęt, konfundujący czytelnika. Oprócz właśnie słowniczka i wykresu, przedstawiającego poszczególne kategorie, nie dostajemy nic.
Chociaż powyższe wady były dość poważne, znajduję również zalety, przynajmniej w części równoważące minusy. Na pewno należy wymienić oryginalność. Bo oto ludzkość nie staje w obliczu ataku z kosmosu, ale z Zaświatów. Czym one są? Jak zagrażają człowiekowi? Dlaczego istoty z tego tajemniczego miejsca chcą wykorzystać Ziemię? Historia na niezłym poziomie, w ładnym i ciekawym opakowaniu, zdecydowanie zasługuje na pochwałę.
Trzeba również oddać autorce sprawiedliwość, że bohaterowie są bardzo dobrze wykreowani. Na razie nie dowiadujemy się o nich za dużo, tak samo jak o Zaświatach, ale w końcu saga przewidziana jest aż na siedem tomów. Właśnie brak papierowości postaci jest największą zaletą, którą Samantha Shannon może wykorzystać do podniesienia poziomu całej sagi. Doskonale oddała uczucia i myśli, jej niedoświadczenie było niewyczuwalne w tym aspekcie.
Podsumowując, „Czas Żniw” nie jest złą pozycją, ale na pewno nie określiłbym jej mianem arcydzieła i przejawu autorskiego geniuszu. Lekko ponadprzeciętna powieść, z wieloma wadami i błędami, które popełnia początkujący pisarz, nie może konkurować z naprawdę wartościowymi książkami. Mimo to należy pamiętać, że to debiut dwudziestotrzyletniej pisarki, która ma dalsze plany oraz ambicje. Zatem kto wie? Być może jej aspiracje się spełnią, co sprawdzę w kolejnej części.
Dziękujemy wydawnictwu Sine Qua Non za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz