Seria Dragonlance zawsze budziła we mnie jakiś taki niesmak. Parokrotnie już zabierałam się za różne tomy i każdy po paru stronach odkładałam na półkę albo zwracałam znajomym. Nie jestem absolutnie żadnym autorytetem w dziedzinie Smoczej Lancy, jednak przez moje ręce przewinęła się już cała masa książek. Dlatego jeżeli moje zdanie urazi jakiegoś fana tejże serii, chętnie wysłucham jego/jej zdania. Tyle słowem wstępu.
Po kilkukrotnym nadgryzaniu patetycznych epickich historii, dobrałam się do czegoś, jak sądzę niecodziennego, jeżeli chodzi o Dragonlance. Otóż autorki, w osobach Margaret Weis i Tracy Hickman, w miejsce drużyny herosów – Tanisa Półelfa, Riverwinda, Goldmoon, czy Laurany podstawiły przepitego i opasłego Caramona po przejściach oraz kendera Tasslehoffa. Zarówno z rasą kenderów, jak i pijakiem ruszającym na ocalenie świata zetknęłam się po raz pierwszy. Kenderzy są przyjazną rasą, mi przypominająca coś pomiędzy niziołkiem a gnomem. To duże dzieci ogarnięte kleptomanią, które nigdy nie rozumieją, czemu inni są na nich źli, bo przecież „chcieli tylko oddać coś właścicielowi”. Dodatkowo są prostoduszni, dlatego w praniu prowokują wiele zabawnych sytuacji. Jeżeli zaś chodzi o Caramona – spotykamy go na samym dnie rozpaczy po przejściu jego brata bliźniaka Raistlina na stronę zła. Dlatego po raz pierwszy widzimy go jako wielkiego wojownika, który zamiast, jak przystało na bohatera Wojen Lancy posiadającego górę mięśni, posiada górę tłuszczu i problem alkoholowy.
Mówiąc o bohaterach Czasu Bliźniaków trzeba również wspomnieć o Crysanii i Raistilnie. O ile tego pierwszego możemy znać z poprzednich tomów, postać zagorzałej kapłanki jest nowa. Raistiln, jak pewnie pamiętają obeznani z Kronikami, podczas swojej Próby zawarł przymierze z Fistandantilusem, dzięki czemu przeszedł ją pomyślnie. Jednak potem jego skóra nabrała złotawego odcienia, a płuca ogarnęła choroba. Oprócz tego od Par-Saliana otrzymał specyficzne złote oczy ze źrenicami w kształcie klepsydr oraz laskę Magiusa, niezwykle potężny artefakt. Objął także w posiadanie przeklętą Wieżę Magii w Phalantas. Crysania natomiast jest młodą Wielebną Córą Paladine'a, której głęboka i gorąca wiara stawia ją na równi z Elistanem. Długo modliła się do swojego boga o możliwość przejścia próby swej wiary. W odpowiedzi przyśnił jej się Platynowy Smok mówiący, iż zło wygnane ze świata powróciło w postaci Raistlina Majere, który stanowi olbrzymie zagrożenie i to jej przyjdzie temu zapobiec. Nie spodziewa się jednak, że osoba maga w czarnych szatach zawładnie jej sercem i zburzy równowagę ducha. W zadaniu tym wspomagać ją będą wspomniani wyżej Caramon Majere i Tasslehoff Burrfoot. Zatem cała waleczna trójka, wspomagana jeszcze przez krasnoludzicę żlebową imieniem Bupu, wyrusza w podróż do Wieży Magii w lesie Wayreth.
Tu na chwilę oddzielnej uwagi zasługuje także romans Raistlina i Crysanii, zapowiadany już w opisie z tyłu książki, dla mnie do mdłości przesłodzony, oklepany i emfatyczny. Niemniej podejrzewam urokliwy dla młodszych odbiorczyń, czy grona romantyków.
Sama fabuła chociaż rozbudowana i w głównych punktach przemyślana, poza nimi zaczyna się wlec i ślimaczyć, a niektóre zdarzenia wydają się być na siłę powodowane. Przez to chwilami czułam się, jakbym czytała fundamenty scenariusza do jakiegoś starego, amerykańskiego filmu klasy C. Wypada tu także przypomnieć, że książka została po raz pierwszy wydana w 1986 roku, a ówczesne standardy i realia nieco różniły się od obecnych. Znalazłam także całą masę błędów składniowych i powtórzeń. Momentami miałam wręcz wrażenie, że poza przetłumaczeniem z angielskiego nie dokonano żadnej korekty tekstu, która czyniłaby tekst bardziej zrozumiałym dla ludzi przyzwyczajonych do polskich zasad gramatyki.
Pierwszy tom Legend – drugiej trylogii w serii Smoczej Lancy, to 488 stron podzielonych na dwie księgi i 20 rozdziałów, oprawionych w miękką okładkę. Przód okładki to ilustracja, na której, po zapoznaniu się z opisami bohaterów, możemy rozpoznać Raistlina i Crysanię. Dodatkowo każdy rozdział rozpoczyna się obrazkiem adekwatnym do zawartych w nim wydarzeń, będącym jednocześnie ozdobą pierwszej litery. Między księgą pierwszą a drugą, czyli dokładnie w połowie książki, natrafimy na mapę Ansalonu autorstwa Tasslehoffa. A na końcu znajdziemy także Iconochronos – Rzekę Czasu, czyli spis wydarzeń na Krynnie dokonany przez Astisnusa (Uwaga! Ostatni wpis jest spoilerem wydarzeń z następnych tomów).
Powieść momentami irytowała mnie z wyżej wymienionych powodów, przez co jej przeczytanie zajęło mi prawie trzy razy więcej czasu niż zazwyczaj. Całość wydawała mi się również zbyt kontrastowa, ale tu również odzywa się różnica między ówczesnością autorek, a moją, kiedy zło i dobro w powieściach nie jest tak klarowne, jak to przedstawiono w świecie Krynnu. Niemniej ma ona również znaczne plusy, które pozwalają mi ją śmiało polecić fanom tradycyjnego, amerykańskiego fantasy.
Na koniec także słowo o... zakończeniu, ponieważ było tak dopieszczone i przemyślane, że z pewnością sięgnę po następny tom. Będąc jeszcze jakoś w połowie książki, poważnie zastanawiałam się, czy skończę chociażby tę – pierwszą część.
Dziękujemy wydawnictwu Zysk i S-ka za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz