Impas. Minął niemal wiek od momentu, gdy wojna pomiędzy Bezimiennymi a Królami Głębi zakończyła się patem. Przyczyniła się do tego Maszyneria Nalla – potężna broń, która do dzisiaj stanowi bodaj jedyne zabezpieczenie granic. Gdyby nie ona, Królowie Głębi bez przeszkód zrealizowaliby swój plan podporządkowania sobie ludzi. Strach pomyśleć, co by było, gdyby przestała działać...
Ulubionym zajęciem Ryhalta Galharrowa jest picie niewyszukanych trunków. Gdyby mógł, oddałby się temu bez reszty. Tyle że nie może, bo jako kapitan drużyny Czarnoskrzydłych stoi na straży porządku – tropi szpiegów i buntowników, likwiduje różnego rodzaju potwory. Dodatkowo jako człowiek na służbie jednego z Bezimiennych, Wroniej Stopy, musi wykonywać wszelkie zlecone mu zadania. I właśnie podczas jednej z misji Galharrow odkrywa, jak blisko jest do nowej-starej wojny.
Muszę przyznać, że niezwykle trudno pisze mi się o "Czarnoskrzydłym". Edowi McDonaldowi udała się niezwykła sztuka. Napisał książkę, która nie wzbudziła we mnie niemal żadnych uczuć. Nie mogę powiedzieć, żeby czytanie jej mnie irytowało czy nużyło, ale nie było też mowy o ekscytacji czy nawet zwykłej ciekawości. W najlepszym wypadku mój stosunek do debiutu McDonalda mogę nazwać letnim.
Powieść jest poprawna – tylko tyle i aż tyle. Wykreowany świat nie należy do szczególnie rozbudowanych, niemniej wizja snuta przez autora jest interesująca. Ciekawie prezentuje się zwłaszcza Nieszczęście – teren graniczny, ponure, skażone miejsce, do którego zapuszczają się tylko nieliczni. Zresztą ogólnie cała rzeczywistość jawi się w ponurych barwach. Można się przy tym zastanawiać, w jakim stopniu na takie ukazanie realiów ma wpływ osoba narratora, którym jest główny protagonista, człowiek z pokaźnym bagażem doświadczeń, niepatrzący z optymizmem w przyszłość.
Sam Galharrow również nie wywołał we mnie żadnych mocniejszych odczuć. Z jednej strony to twardziel, który idzie tam, skąd inni uciekają w popłochu. Nie stroni od kieliszka, nie unika przekleństw, nie boi się konfrontacji. Z czasem jednak okazuje się, że gdzieś tam głęboko kryją się uczucia, do których Ryhalt niekoniecznie chce się przyznać. I może nawet wolałabym, by się nie przyznawał, bo jako główny bohater jest tak akuratny, że aż nijaki.
Taka jest też cała książka. Niby niczego nie brakuje, wszystko jest jak skrojone na miarę, a jednak brakuje czegoś, co sprawiłoby, że trudno by się było oderwać od czytanej historii. Nie nazwałabym "Czarnoskrzydłego" powieścią słabą, do takiej jej daleko. Poza wzmiankowaną wcześniej nijakością jedyne większe zastrzeżenie mam względem pewnego rodzaju pompatyczności, w którą od czasu do czasu wpada narrator. Uwidacznia się to zwłaszcza w momentach, gdy bohater myśli o swojej ukochanej – wtedy ze starego wygi przemienia się w zakochanego nastolatka z tendencją do poetyzowania. Jednak pomijając to, nie jestem w stanie wskazać poważniejszych uchybień. Powieść McDonalda nie uderza po prostu w moje czułe struny.
Zachodzę w głowę, jak sprawiedliwie ocenić "Czarnoskrzydłego". Nie urzekła mnie ta historia, ale również nie zanudziła. Czy sięgnę po kolejny tom serii? Nie czekam na niego z utęsknieniem, ale jeśli pojawi się taka możliwość, to nie będę się opierać. Mimo wszystko czyta się dość bezboleśnie, a w ostateczności ktoś dostanie piękny prezent – bo do samego wydania nie mam żadnych zastrzeżeń. Twarda okładka z piękną grafiką robią wrażenie!
Dziękujemy wydawnictwu MAG za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz