Rozdział 1
Przeczucie zmian
Było to niejasne przeczucie, że dziś ma się zdarzyć coś niezwykle ważnego. Znalazło Anatolija na tej cieniutkiej niczym pajęczyna granicy, gdzie sen rozpływa się w odgłosach nadchodzącego poranka, a jawa jeszcze nie rozpoczęła panowania. Przez jakiś czas Tola leżał z otwartymi oczami w ciemnym, przesyconym zapachem dymu namiocie, starając się odszukać w wypadkach minionej doby tajemne znaki, nacięcia na drzewie życia, które pozwoliłyby odgadnąć, dlaczego to właśnie ten dzień miałby się stać szczególny i przełomowy. Wczoraj tylko jedno wydarzenie można było uznać za ważne…
Zakończywszy swoją zmianę na świńskich fermach stacji Riecznoj Wokzał, Anatolij trafił na ogólne zebranie. Głosowano akurat nad propozycją wujka Miszy, posługującego się partyjnym pseudonimem Nestor, aby przemianować stację Wojkowską na Hulajpole. Dyskusja nie należała do burzliwych, ale, jak zawsze, znaleźli się i niezadowoleni. Przywódca Powstańczej Armii Metra musiał zrobić dygresję historyczną i opowiedzieć towarzyszom broni o tym, jakim łajdakiem był bolszewik Wojkow, który brał udział w rozstrzelaniu rodziny Romanowów w Jekaterynburgu. Potem baćka w przystępny sposób wyjaśnił, że nazwa Hulajpole będzie nieporównanie lepiej pasować do nowego oblicza Wojkowskiej jako stolicy wolnej wspólnoty anarchistów. Opowieść o reformach przeprowadzonych przez Machnę w latach rozkwitu jego Republiki Hulajpole obfitowała w tak barwne i komiczne detale, że Tola z trudem powstrzymywał się od śmiechu.
Anatolij, choć jeszcze nie miał trzydziestki, zjadł zęby na teoriach anarchistycznych i w ideologicznych sporach, o ile tylko nie prowadzono ich na pięści, niejednego mógł położyć na obie łopatki.
Próby wprowadzenia w życie idei Kropotkina i Bakunina, jakie w latach wojny domowej podjął znany z historii Nestor Iwanowicz Machno, wydawały się Anatolijowi naiwne. I nie chciał, żeby tu, pod ziemią, wcielenie ideałów wolności i moralności oznaczało, że ich stacja zostanie pomniejszoną kopią Hulajpola z dziewiętnastego roku zeszłego stulecia. Przy tym Anatolij zdawał sobie sprawę, że wielu anarchistom na Wojkowskiej przypadła do serca właśnie taka nieokiełznana wersja wolności i że trzeba dużo czasu, cierpliwości i siły przekonywania, by wyplenić z ludzkiej mentalności odruchy prymitywnego ludowładztwa w duchu Siczy Zaporoskiej.
A umiejętności perswazji Nestorowi nie brakowało. Przywódca anarchistów imponował posturą i ewidentnym talentem oratorskim. Dwumetrowy olbrzym, o gęstej grzywie stalowosiwych włosów i wyrazistych rysach twarzy, jakby skopiowanych z antycznej monety, nosił czarny niegdyś, a teraz wytarty, żółtawy skórzany płaszcz i rzadko spotykaną futrzaną czapkę „kubankę”, zdobytą bodaj w samym Muzeum Rewolucji. Do tego bryczesy i wysokie buty z cholewami z cielęcej skóry, pomarszczonymi wokół kostek, wyniesione z tej samej wystawy. Olbrzym ten był niewątpliwie liderem anarchistycznej wolnicy.
Anatolij po raz któryś zdumiał się niezwykłością talentu oratorskiego Nestora. W towarzystwie kilku osób dowódca Powstańczej Armii nie wyróżniał się elokwencją i wolał milczeć i słuchać. Ale wystarczyło, by stanął przed dużym audytorium, a po jego milkliwości nie było śladu. Kiedy Nestor występował przed ludźmi, potrząsając grzywą mieniących się stalą włosów, emanował niewzruszonym przekonaniem o własnej słuszności. Baćka, w odróżnieniu od idealistów-teoretyków w rodzaju Anatolija, potrafił pociągnąć tłum za sobą…
Tola urodził się w rodzinie moskiewskich inteligentów. Jego matka kierowała laboratorium naukowo-badawczym w Moskiewskiej Akademii Rolniczej przy Timirjazewskiej, ojciec zaś był redaktorem dużego czasopisma literackiego. Dlatego dzieciństwo Toli upłynęło wśród książek, które nie były lekturą przeciętnego dorosłego, i przy akompaniamencie kuchennych rozmów o etyce, moralności i odpowiedzialności artysty przed społeczeństwem.
I tak też Tola był wychowywany: na odpowiedzialnego młodego artystę. Wcześnie stał się samodzielny. Już w wieku sześciu lat sam jeździł na prywatne lekcje gry na skrzypcach dwie stacje metra dalej i bez przygód docierał do domu.
Jego rodzice zginęli na samym początku Kataklizmu. Do Toli szczęście uśmiechnęło się dwukrotnie. Tamtego dnia, kiedy fala uderzeniowa zmiotła z powierzchni ziemi ich ośmiopiętrowy blok, chłopczyk ze skrzypcami pod pachą wyruszył właśnie na zajęcia. Rzeka śmiertelnie przerażonych ludzi pędzących z powrotem pod ziemię nie pozwoliła mu wyjść na powierzchnię.
Samotnego, zapłakanego malca zauważył staruszek, równie samotny po utracie wszystkich swoich bliskich. Nazywał się Innokientij Wieniaminowicz. Tola miał przy sobie tylko skrzypce, a Innokientij Wieniaminowicz bochenek białego chleba za dwadzieścia rubli. Oddał Toli połowę.
Drugą szansę od swojego anioła stróża Tola dostał w dniu, w którym Innokientij Wieniaminowicz uległ namowom swojego znajomego, żeby przenieść się z Timirjazewskiej na Wojkowską. Staruszka często pobolewało serce, a chodziły słuchy, że na Wojkowskiej zamieszkał cudem ocalały naczelny kardiolog Centralnego Szpitala Klinicznego, prawdziwy luminarz medycyny. Po długich wahaniach Innokientij Wieniaminowicz razem z Tolą opuścił Timirjazewską. A trzy dni później Timirjazewskiej już nie było: mieszkańców pożarły szczury. Wszystkich, tego znajomego, który przekonywał staruszka, żeby poszedł na Wojkowską, też.
Tyle że dobroczyńca Toli nie dotarł w końcu na wizytę do kardiologa. Gdzieś po drodze, w ciemnym tunelu, Innokientij Wieniaminowicz przestał nagle rozprawiać o losie ludzkości, usiadł na ziemi, złapał się ręką za pierś i zaczął umierać. Łapał ustami powietrze jak wyrzucona na brzeg ryba, jego twarz zrobiła się szara, zaś wargi – sine. A Tola nie mógł nic zrobić. Od tamtej chwili widział wiele śmierci i już się ich nie bał ani się im nie dziwił. Ale tę pierwszą zapamiętał na zawsze.
Staruszek upadł u stóp Toli. Jego oczy zamknęły się i zgasły jak okna domu, w którym wyłączono światło. I już.
Na tym nieszczęścia Toli się nie skończyły. Chłopiec przyłączył się do przechodzącej obok karawany, ale miał pecha. Karawana przewoziła jakieś wojskowe chemikalia i w wielkiej tajemnicy szła ze wzmocnioną ochroną. Jednakże zainteresowani najwyraźniej wiedzieli o ładunku. Karawana wpadła w istną maszynkę do mięsa. Kontenery zostały trafione rykoszetem, jeden z nich eksplodował, wypuszczając trującą chmurę. Tola cudem przeżył, ale spotkanie z toksycznym i żrącym gazem zakończyło się związkiem na całe życie. Na nogach Anatolija pojawiły się troficzne wrzody, które wciąż nie chciały się goić. Nie udało mu się choroby pokonać, a jedynie ją powstrzymać. I to przypadkiem. Miłosierna mieszkanka Wojkowskiej, która przygarnęła chłopca, ciotka jego rówieśnika Sieriożki, nie znała się na subtelnościach leczenia wrzodów troficznych. Po prostu nie żałowała wychowankowi deficytowego mydła i dwa razy dziennie przemywała rany i owijała nogi czystymi, starannie wysuszonymi pasami tkaniny. Choroba się cofnęła, ale nie ustąpiła i dla dorastającego Anatolija pielęgnacja nóg stała się nawykiem. I tak został na Wojkowskiej. Władzę na stacji przejęli anarchiści, kiedy już tam mieszkał.
Anarchiści dali się poznać jako samodzielna siła pod koniec wojny Linii Czerwonej ze Związkiem Stacji Linii Okrężnej. Nestor, którego Anatolij znał jeszcze jako wujka Miszę, z początku walczył po stronie czerwonych, ale potem jakoś przestało mu być z nimi po drodze. Wraz ze swoimi ludźmi dotarł do Wojkowskiej i założył tam swoją siedzibę. Wszyscy ci, którzy uważali Moskwina i całą Linię Czerwoną za zdrajców rewolucyjnych ideałów, przyłączyli się do partyzanta wujka Miszy. Potem zrobiło się jeszcze ciekawiej. Oddział Miszy przeszedł na stronę Hanzy i pomógł Linii Okrężnej zwyciężyć w kilku ważnych bitwach z komunistami. To, jak wujek Misza objaśniał potem swoim żołnierzom, był tylko sojusz tymczasowy, taktyczny.
Hanza opowiadała się za własnością prywatną, za prawicowym porządkiem, a wujkowi Miszy na sam dźwięk tych słów zaczynała drgać powieka. Kiedy czerwoni osłabli i bicie ich stało się niesportowe, żołnierze Miszy przerzucili się ukradkiem na Hanzę. Grabili zagrabione. Właśnie wtedy ktoś powiedział dowódcy partyzantów, że zachowuje się zupełnie jak Nestor Machno podczas wojny domowej. Miszy spodobało się to porównanie i zapadło mu w pamięć. Przypomniał sobie, czego uczyli go w szkole, i zrozumiał, jaka ideologia jest mu najbliższa.
I to ukształtowało jego światopogląd ostatecznie: przybrał pseudonim Nestor – rzecz jasna – na cześć Machny. I za jednym zamachem przyswoił sobie dewizę zielonych: „Bij czerwonych, aż zbieleją, a białych, aż poczerwienieją!”. Kiedy wojna między Hanzą a komunistami dobiegła końca, hasło utraciło aktualność. Nestor zaczął wtedy używać sloganu: „Wolność albo śmierć!”, wypisywanego białymi literami na czarnych płachtach pod czaszką ze skrzyżowanymi piszczelami. Tymi transparentami obwieszone były wszystkie ściany i kolumny Wojkowskiej. I odtąd na stację zaczęli napływać wszyscy, którzy uznawali jakikolwiek cień państwowych regulacji za osobistą zniewagę, a próby ograniczenia wolności jednostki – za grzech śmiertelny.
Pod czarne sztandary baćki Nestora garnęli się kochający wolność wędrowni straganiarze, stalkerzy, których przyciągała możliwość zdobycia na Wojkowskiej broni i wyposażenia, byli komuniści, a nawet hanzeatyccy kupcy, których jakoś na Linii Okrężnej skrzywdzono.
Wojkowska zamieniła się w Hulajpole na długo przed tym, jak Nestor poddał to pod głosowanie. Kwitł tu handel bronią, kwasem i samogonem, a kobiecą miłość można było kupić po przystępnych cenach. Regularne pijatyki, w których nierzadko brał aktywny udział i sam baćka, nie zmieniały jednak faktu, że anarchiści stanowili poważną siłę militarną i polityczną, z którą musiały się liczyć inne stacje metra.
Jakimś cudem, gdy zachodziła taka potrzeba, Nestor jednym gestem potrafił przywrócić żelazną dyscyplinę, zjednoczyć najróżniejszej maści wyrzutków, ukierunkować ich energię i wolę tak, by dokonali wielkich czynów. Albo raczej zniszczeń.
Mieszkańcy stacji zaczęli się pasjonować anarchizmem. Podręczniki do historii, szczególnie te opisujące wydarzenia wojny domowej, były na Wojkowskiej na wagę złota. Najbardziej zaangażowani zakładali skafandry ochronne i wyruszali po książki Bakunina i Kropotkina do Wielkiej Biblioteki. Tacy potrafili i zęby wybić albo pilnik wrazić w wątrobę z powodu niuansów ideologii, szczególnie jeśli wcześniej popili.
Nestora oskarżano, że stylem rządów naśladuje Machnę. W odpowiedzi baćka powtarzał z naciskiem, że z czasem, po odsianiu przypadkowych sprzymierzeńców, na pewno wróci do idei anarchokomunizmu.
Podczas dyskusji ideowych prostytutki i handlarze siedzieli cicho jak mysz pod miotłą. Dowództwo podejmowało decyzje o akcjach bojowych i na rozkaz Nestora w stronę Linii Okrężnej mknęły podobne do taczanek Machny drezyny z zainstalowanymi na nich ręcznymi karabinami maszynowymi Kałasznikowa.
We władzy anarchistów znajdowały się dwie ostatnie stacje Linii Zamoskworieckiej. Mieszkający tam ludzie chętnie uznawali się za poddanych Nestora. Uznaliby zwierzchność nawet i diabła, byleby tylko mogli spokojnie pracować na świńskich fermach i plantacjach grzybów. Baćka troszczył się o podopiecznych, przeprowadzał korzystne reformy, nałożył na swoich zbirów obowiązek pracy i sam dawał żołnierzom przykład. Dwa razy w tygodniu, nawet gdy był ciężko skacowany, Nestor pracował na fermie świń. Dbał też o kształcenie poddanych – z jego rozkazu nieustannie powiększano zbiory biblioteki ulokowanej na stacji Wodny Stadion, która stanowiła centrum kulturalne wspólnoty anarchistów. Tam też zresztą znajdowała się redakcja niskonakładowej gazety pozwalającej sobie (rzecz niesłychana, na przykład, u komunistów!) na krytykę rozporządzeń i decyzji Nestora. Baćka twardo opowiadał się za wolnością słowa bez żadnych ograniczeń czy wyjątków. Podczas gdy taki, powiedzmy, towarzysz Moskwin, gensek Komunistycznej Partii Metra, był nieporównanie bardziej obrażalski. Na Linii Czerwonej wszyscy pracownicy redakcji dawno już wisieliby z wywalonymi językami nad wyjściem z metra.
Anatolijowi, który wielbił idealistę Kropotkina, takie życie bardzo odpowiadało. Wierzył Baćce i sądził, że wcześniej czy później Nestorowi uda się nawrócić swoich zwolenników na etyczne ideały księcia Kropotkina. Tola szczerze uważał Wojkowską za swoją drugą ojczyznę i, w razie potrzeby, gotów był oddać życie za jej zdumiewającą demokrację. Bronić do ostatniego tchu. Tak, bronić. Znalazł klucz do rozwiązania zagadki swoich porannych przeczuć.
Anatolij usiadł na łóżku, potarł oczy i zrzucił stare palto służące mu za kołdrę. Nie miał żadnych wątpliwości – anarchistom, a może i całemu metru grozi niebezpieczeństwo. Ale nie to, co zawsze, z piekła rodem… Nie chodziło o tajemnicze stworzenia zamieszkujące najgłębsze zakątki i korytarze kolejki podziemnej, gdzie nie docierał nawet promień światła. I nie o plugastwo, które próbowało dostać się do metra z powierzchni. Nieszczęście nadciągało z innej strony. Należało się go spodziewać z… Tu lot myśli urwał się i ta runęła w dół niczym kamień.
Nie ma bestii straszniejszej od człowieka. W metrze było aż nadto ludzi z ambicjami. Zdobycie całego świata stało się zadaniem znacznie łatwiejszym – bo i co z tego świata zostało? Nikt już chyba nie pamiętał, że tamten dawny i wielki zgubili ideowi ludzie.
No nic; jakoś się to wszystko wyjaśni, myślał Tola, pstrykając zapalniczką zdrętwiałymi jeszcze od snu palcami. Po dobrej chwili płomyk podwieszonej pod sufitem lampy naftowej ożył.
W namiocie Toli panował idealny porządek.
Wolnica wolnicą, ale we własnym domu bez porządku ani rusz. Jeszcze Innokientij Wieniaminowicz zwykł powtarzać, że bez porządku i domowego ciepła człowiek w metrze szybko zdziczeje. Dlatego u Anatolija wszystko odbywało się zgodnie z zasadami, jak w zegarku. Twarda egzystencja w metrze też miała swoje reguły, a każde od nich odstępstwo mogło pociągnąć za sobą nieodwracalne, katastrofalne skutki. Winny takiej niesubordynacji automatycznie trafiał na listę najprawdziwszych zbrodniarzy.
Anatolij obrzucił wzrokiem swój majątek mieszczący się w kącie jednoosobowego namiotu. Przez dwadzieścia siedem lat życia nie zebrał zbyt wiele: stare, pogryzione przez mole palto, służące jednocześnie za przykrycie, proste, za duże na niego buty bez sznurowadeł, groźna brzytwa z niegdyś zapewne białą, lecz teraz pożółkłą od upływu czasu rękojeścią, zakopcony czajnik, pełen wgnieceń aluminiowy kubek i mocno wyłysiały frotowy ręcznik. Tak czy owak, był to jednak jakiś dobytek.
Ale szczególną dumą Anatolija była prywatna biblioteczka składająca się z czterech zaledwie książek przechowywanych w futerale na skrzypce. Dwie były pióra księcia Piotra Kropotkina – sfatygowana broszurka Wolność i moralność oraz książka Chleb i wolność, która straciła okładkę, wędrując w metrze z rąk do rąk. Trzecia to Mistrz i Małgorzata z obszernymi komentarzami, a czwarta – tomik wierszy Droga konkwistadorów Nikołaja Gumilowa. Pierwsze dwie Anatolij zdobył sam, już jako dorosły, oddał za nie swoje skrzypce, natomiast Bułhakowa i Gumilowa odziedziczył po Innokientiju Wieniaminowiczu.
Dla Anatolija rewolucyjne idee i prawdziwa poezja miały ze sobą coś wspólnego, jakby łączyły je jakieś niewidoczne struny. W rewolucji była poezja. Czyż comandante Che Guevara nie był poetą? Tylko poeta mógł zamienić prestiżowe stanowisko w rządzie nowej Kuby na automat i boliwijskie dżungle. Kropotkin w pewnym sensie też był poetą. Przecież nie tylko próbował przebudować świat, ale jednocześnie badał go jako geograf. Ostatnim dziełem patriarchy anarchizmu była praca naukowa O okresie lodowcowym i jeziorowym.
Tylko poeci i marzyciele potrafią uczynić świat lepszym, nawet jeśli cały ten świat mieści się w norze o nazwie metro.
Tomik wierszy Gumilowa miał dla Anatolija znaczenie czysto symboliczne. Był okruchem dawnego życia, pyłkiem zaniesionym pod ziemię przez niszczycielski huragan przemian i brzytwą, której mógł się chwycić tylko tonący.
Rodzice Toli chcieli, żeby chłopiec wyrósł na artystę i muzyka. Tola zresztą sam o tym kiedyś marzył. Ale Apokalipsa, która obróciła w gruzy ogromne miasto, obróciła wniwecz wszystkie marzenia jego mieszkańców, jak fala niszczy wzniesione z piasku zamki. Pod jej wpływem Anatolij zmienił zdanie. W dziedzinie twórczości postanowił zdać się na profesjonalistów. Wiersze nieraz pomagały mu zwalczyć smutek, który choć stale obecny w metrze, czasem stawał się tak trudny do zniesienia, że człowiek chciał się powiesić. Anatolij patrzył na pożółkłe stroniczki i zimna fala mroku duszy rozbijała się o skałę prostych i miłych jego sercu czterowierszy:
Znam wesołe historie z krajów tajemniczych,
O czarnej dziewicy, miłości wodza młodego,
Lecz ty zbyt długoś we mgle i ciemnicy
I nie wierzysz w nic prócz deszczu mżącego.
W wierszach wszystko było niemożliwie romantyczne, czarowne, niepojęte: tajemnicze kraje, miłosne przeżycia czarnej dziewczyny i młodego wodza… Nic z tego się nie uchowało. Pozostały jedynie ciemne tunele i ołowianoszary dym ognisk. Teraz jest tylko metro, ostatnie schronienie ocalałej z katastrofy ludzkości.
Na Wojkowskiej niewielu było wielbicieli piękna. Lepiej żeby ci, którzy lubili ambitną poezję, na wszelki wypadek nie upuszczali mydła w łaźni. Twarde obyczaje… Prawdziwym mężczyznom wypadało gustować we frontowych piosenkach zespołu Lube wyśpiewywanych przy zabawie, jak kto umiał najlepiej.
Anatolij uśmiechnął się niewesoło.
Sądząc po dobiegających z peronu odgłosach, stacja Hulajpole już się obudziła. Trzeba było porzucić rozmyślania o kwiatkach i obłoczkach i zanurzyć się w prostej jak trzonek młotka rzeczywistości. A to oznaczało poranną wizytę na siłce – komórce z przyrządami do ćwiczeń osłoniętej brezentowymi parawanami. „W zdrowym ciele zdrowy duch” – powtarzał baćka. A młodzież w pełni się z tym zgadzała.
Dumne miano przyrządów do ćwiczeń nosiło na Wojkowskiej najrozmaitsze żelastwo. Entuzjaści sportu przynosili na siłkę wszystko, co choćby z daleka przypominało sprzęt do „ciężkiej” atletyki. W roli sztang z powodzeniem występowały zardzewiałe osie z przekładniami i kołami, ciężarki zastępowane były ciężkimi kawałkami metalu, a pochodzenia bardziej skomplikowanych mechanizmów z dźwigniami, sprężynami i przeciwwagami często nie dało się w ogóle określić. Ich rodowód znał tylko Siergiej, przyjaciel Toli, który cały wolny czas poświęcał na konstruowanie kolejnych sportowo-mechanicznych monstrów.
Po peronie niestrudzenie kręcili się straganiarze. Niechętnie zagłębiali się w okoliczne niebezpieczne tunele na piechotę, starali się złapać wyposażone w cekaemy drezyny jadące w pożądanym kierunku. A ponieważ te kursowały rzadko, straganiarze skracali sobie czas oczekiwania, rozmawiając o tym i owym, pokazywali coś jeden drugiemu na przeróżnych, ale podobnie zatłuszczonych planach metra, przerzucali się plotkami, omawiali bezpieczne trasy.
Anatolij umył się pod przyspawanym do zardzewiałej beczki kranem, skinął głową znajomemu chłopakowi, który odpowiadał za przygotowanie porannej herbaty, wziął z drewnianego stołu kubek cierpkiego, uwarzonego na grzybach napoju i usiadł na wolnej ławce. Siorbiąc herbatę, rozglądał się na boki i przysłuchiwał rozmowom. A nuż coś usłyszy… Coś, czego zapowiedzią było to poranne przeczucie?
– Żółtodziobie! – dobiegło go. – Nie znajdziesz pojazdu z Ochotnego Rjadu na Twerską, choćbyś pękł. Trzeba będzie zasuwać przez tunel piechotą.
Anatolij odwrócił się. Leciwy straganiarz w długim pogniecionym płaszczu koloru khaki i kapeluszu z szerokim rondem, spod którego wydostawały się siwe kudły, siedział na ogromnej walizie i uczył życia swojego młodego kolegę – wątłego piegowatego chłopaczka ubranego w spodnie od dresu i krótką, mocno podziurawioną kufajkę, z której sterczały niechlujnie kłaki waty.
– No i co? Jak piechotą, to piechotą – odparł chłopak pojednawczo. – Nogi nam nie odpadną.
– Nogi może i nie odpadną, ale za to głowa… Koleżko, w tym tunelu mieszka sama Mamuśka. Słyszałeś o niej? Żartów to z nią nie ma. Nawet nie mrugniesz, a wciągnie cię do bocznego tunelu i… Tyle cię widzieli! Nie wiedziałeś? Chodzi po tunelu kobieta w porwanym palcie, boso, z rozpuszczonymi włosami i każdego napotkanego prosi o jałmużnę. A za rękę prowadzi pięcioletniego chłopaczka. Mały nic nie mówi, tylko żałośnie pochlipuje. I jak Mamuśka zacznie swoje: „Dajcie coś, dobrzy ludzie, przetrwać pomóżcie!”, echo łapie jej głos, wiele razy odbije od ścian i zmieni w coś w rodzaju wilczego wycia. Choćbyś był trzy razy odważniejszy, niż jesteś, zadrżą ci kolana…
– A co jeśli jej dać? Wcisnąć jej parę nabojów?
– Był taki jeden. Z naszych. Pietka z Baumańskiej. Dał. Mamuśka wyciągnęła rękę po jałmużnę, a zamiast dłoni miała nagie kości!
– No co ty! Skąd by się coś takiego wzięło?!
– Ludzie różnie mówią. Ja myślę, że było tak… Jeszcze zanim wszystko trafił szlag, Mamuśka mieszkała nieopodal naszej stacji. Była wtedy zwykłym człowiekiem, męża miała, dziecko… Pewnie nie pamiętasz, ale przed Kataklizmem mieliśmy kryzys ekonomiczny. Jej mąż stracił pracę. Jakoś jeszcze ciągnęli, klepali biedę, a potem jednak mu się poszczęściło. Krótko mówiąc, znalazł dobre miejsce. Rano pojechał do pracy i nie wrócił. Mamuśka dopiero wieczorem dowiedziała się z telewizyjnych wiadomości, że z marszrutki, którą małżonek jechał do pracy, ciężarówka zrobiła miazgę. Wszyscy pasażerowie kaput. Mamuśka przepłakała całą noc, a rano wzięła syna i wybrała się do metra. Poczekała na najbliższy pociąg i razem z chłopaczkiem zeskoczyła na tory… Straszna śmierć. A kiedy ludzie umierają ot tak, bez spowiedzi, to ich dusze nie odnajdują spokoju. A żeby im nie było nudno, dobierają sobie towarzystwo z takich głupców jak Pietka. Nawiasem mówiąc, długo to on po tym spotkaniu z Mamuśką nie pożył. Licho wie czemu zaczął się szwendać po tym tunelu. Coś go tam ciągnęło jak magnes. A kiedy po raz kolejny polazł do Mamuśki, to już nie wrócił. Spaceruje teraz pewnie razem z nią po ciemnych kątach, zęby szczerzy. Tak właśnie, żółtodziobie. Słuchaj starszych. Pójdziemy z Ochotnego Rjadu do Twerskiej inną drogą. Jeśli oczywiście nie nadziejemy się na Dróżnika.
– Wujaszku Waniu… – Chłopak próbował powstrzymać straganiarza, ale on się już rozpędził.
– Ten jest jeszcze gorszy od Mamuśki. Też nieboszczyk. Dróżnik był w metrze jeszcze przed wojną. Pisali nawet o nim książki i kręcili filmy. Tyle że to wszystko bujdy. Dróżnik wcale nie zabija ludzi młotkiem, tylko latarką. Idziesz sobie tunelem, słyszysz przed sobą czyjeś kroki. Wołasz do niego, wiadoma rzecz. I wtedy Dróżnik włącza swoją latarkę. Jej światło nie jest żółte ani białe, ale sinozielone. Taki niezdrowy, trupi kolor. Jeśli od razu nie padniesz na tory i nie zasłonisz głowy rękami, to już po tobie. Ta latarka wypala żywym oczy, no a potem… Albo Dróżnik osobiście zaciągnie cię do piekła, albo sam tam pokuśtykasz po omacku. Nie ma różnicy. Najstraszniejsze jest to, że Dróżnik może się pojawić w dowolnym tunelu. Wykończył nam niemało chłopaków.
Anatolij dopił herbatę. Bajki o duchach słyszał codziennie: siedzi się w tym samym miejscu, popija herbatkę, a dookoła straganiarze straszą się nawzajem. Oczywiście kłamią jak najęci, ale też mówią prawdę. O strachach w metrze nie trzeba specjalnie kłamać. Ono samo jest i straszniejsze, i dziwniejsze od wszystkich wymysłów.
Na siłce podnosiło już ciężary jakieś dwadzieścia osób. Tola zdjął sweter przed dużym lustrem, w niektórych miejscach popękanym i mocno zmętniałym od upływu czasu. Przygładził potargane kasztanowe włosy i rzucił przelotne spojrzenie swojemu odbiciu. Spoglądał na niego młody człowiek o pociągłej twarzy i wydatnych kościach policzkowych, szeroko rozstawionych ukośnych brwiach, wysokim gładkim czole, ostro zarysowanym nosie i skupionym spojrzeniu brązowych oczu. Nieco wyższy niż średniego wzrostu, muskularny i żylasty. Był blady i chudy, przez co wyglądał na starszego niż w rzeczywistości, zresztą tak jak i większość jego dorastających pod ziemią rówieśników.
Tyle że Anatolij miał więcej doświadczenia niż niejeden starszy. Nie raz i nie dwa brał udział w wypadach przeciwko nękającym ich czerwonym i z każdej bitwy wracał jakby o rok starszy. I po tych starciach zaczęli go na Wojkowskiej szanować. Kiedy trzeba było wyznaczyć kogoś na dowódcę, władze często wybierały Anatolija: potrafi zarówno podjąć decyzję, jak i zmusić wszystkich do jej wykonania. A z anarchistami jest jak w wilkami: nie będą słuchać byle kogo.
Sierioga, uzbrojony w klucz do nakrętek, pracował nad kolejnym wynalazkiem. Siedział w kucki pod wytartym już i w wielu miejscach poklejonym plakatem z wizerunkiem Ernesta Che Guevary. Anatolij osobiście kupił go od wędrownego handlarza, poświęcając na to niewiarygodną liczbę naboi. Początkowo chciał nim ozdobić swój namiot, ale plakat okazał się za duży, a składanie go, a tym bardziej cięcie byłoby prawdziwym obrazoburstwem. Ostatecznie portret brodacza w berecie przypięto do brezentowej ściany siłki, a Tola musiał wyjaśnić przyjaciołom, czym sobie bohater Kuby zasłużył na ten honor. W rezultacie udało się odnieść małe, lecz niewątpliwie ważne zwycięstwo: wszyscy regularni goście siłowni zaczęli patrzeć na comandante Ernesta z szacunkiem.
Anatolij zrobił rozgrzewkę i złapał za sztangę z masywnymi kołami leżącą na wyłożonej biało-różowymi kafelkami podłodze… I wtedy na siłkę wszedł Arszynow – mocno zbudowany mężczyzna o pozbawionej wyrazu twarzy w typie wojskowego. Na ramiona miał narzucony wyświechtany płaszcz oficerski pozbawiony pagonów i odznaczeń.
– Tomski, natychmiast do Nestora… – skinął na Tolę.
Wkładając sweter, Anatolij słyszał, jak Arszynow wymienia imiona jego przyjaciół. Jeden w drugiego sami żołnierze. Wyglądało na to, że jego porannym przeczuciom było sądzone się ziścić: kroił się poważny akt dywersji. W powietrzu zapachniało burzą.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz