Mrok w blasku neonów.
Co by tu na wstępie napisać o "Batman Forever"? To chyba dylemat każdego recenzenta, który po latach musi zmierzyć się z tematem. Może zacząć tak: "Po świetnych filmach Tima Burtona przyszedł Joel Schumacher i..." A po tym "i" najlepiej dodać: "Batman przestał być taki świetny". Ok, w końcu w powszechnej opinii dwa pierwsze filmy z cyklu były najlepsze. Pierwszy przywrócił Batmana do łask, czyniąc z faceta w śmiesznym trykocie, który z kurduplastym przydupasem ścigał Jokera (nawiasem mówiąc – aktor tak poważnie podszedł do roli klauniego księcia zbrodni, że nie zgolił nawet wąsów... Ech i jak tu nie kochać kiczowatego Batmana z Adamem Westem?), Rycerza Nocy wrzucającego ludziom dynamit do gaci... W każdym razie Batman odzyskał mrok. Stał się Bohaterem przez duże B.
Pierwszy film odniósł olbrzymi sukces, nie dziwi więc to, że wytwórnia Warner Bros postanowiła dać Timowi Burtonowi całkowicie wolną rękę przy kolejnej części, ta miała być w zamian równie dochodowa, co poprzednia. A Tim popłynął – i dostaliśmy wizualną ucztę w postaci "Powrotu Batmana".
Jak wszyscy dobrze pamiętamy, skończyło się to tak, że Warner Bros podziękował Timowi Burtonowi za reżyserię i poszukał kogoś, kto stworzy bardziej przyjazny dla dzieci obraz. Innymi słowy – taki, który lepiej się sprzeda i zachęci małoletnią gawiedź do zakupu zabawek. Tutaj mała ciekawostka – Schumacher początkowo chciał zrobić obraz bardziej ambitny – jego zamiarem było przeniesienie na srebrny ekran "Roku pierwszego" Franka Millera. Pomysł spalił na panewce, a my zamiast niego dostaliśmy film "Batman Forever". A potem jeszcze "Batmanem i Robinem" (to nie lapsus recenzenta, dostaliśmy nim w sensie dosłownym – niektórzy wciąż noszą po seansie guza).
Czuć w estetyce "Forever" znamię poprzedniego reżysera. Miasto Gotham dalej utrzymane jest w stylu Art déco, lecz spowite tym razem w blask neonów z panującymi na ulicach kiczowatymi, świecącymi się w pastelowych barwach gangami, uciekającymi przed przejeżdżającym batmobilem, roztaczającym z silnika błękitny blask. Wyszło z tego bardziej techno Gotham, niż to ponadczasowe miasto lat pseudotrzydziestych z filmów Burtona. Przyznaję, wciąż bywa mrocznie, ujęcia Arkham Asylum takie są, ale – patrz wyżej. Techno.
Batmańscy przeciwnicy – Two Face i Riddler – dopasowani zostali do nowej estetyki. Świecące ciuchy Człowieka Zagadki (jedynie w kilku pierwszych scenach ma ten swój klasyczny, zielony strój) czy czerwona panterka drugiej połowy garnituru Two Face'a przekreślają burtonowską groteskę, czyniąc z tych pseudojokerów kiczowatych pajaców. Gra aktorska obu panów tylko to potwierdza – jest przerysowana jak jasna cholera. Zabawne przy tym wszystkim jest to, że aktorzy nie odwzorowali za grosz swoich odpowiedników, tylko podrabiają (w większym stopniu Tommy Lee Jones w roli Dwóch Twarzy) niezapomnianą kreację Jokera w wykonaniu Jacka Nicholsona. Two Face w kluczowej scenie, w której może zabić nieprzytomnego Bruce'a Wayne'a (spojler – Wayne to Batman) nie oddaje jego losu w ręce chaosu, którego werdykt zwykł odczytywać za pomocą rzutu monetą, tylko dlatego, że Riddler go o to prosi. W tej roli Jim Carrey gra tym razem złego Ace Venturę.
Przyznam, jest parę scen, które pokazują pewien potencjał aktorów. Na przykład spotkania Riddlera z Brucem na przyjęciu Nygmatechu. Widać jak ten pierwszy, usiłując zaimponować swemu idolowi, bezwiednie powtarza jego gesty. Niemniej, złe dialogi i nie najlepsze prowadzenie postaci przez reżysera zarżną nawet dobrego aktora.
Zdecydowanie lepiej wypadają role "tych dobrych". Wydaje się, że Val Kilmer nie jest tragiczny w roli Batmana, wypada jednak lepiej, jeśli chodzi o postać Bruce'a. Tu ma sporo do zagrania – wrócę do tego przy okazji opisu fabuły. Jako Batman jest raczej nijaki. Może przez tę dość młodą twarz, która wyziera zza maski. A może przez spojrzenie, które nie ma tej mocy "Ja jestem nocą", jaką miał mniej sprawny fizycznie Michael Keaton, poprzednik Kilmera w roli Nietoperza. Chris O'Donnell w roli Dicka Graysona, czyli przyszłego Robina, dał radę. Serio – to niezła rola, widać w nim gniew i żądzę zemsty na sprawcy śmierci rodziców – Dwóch Twarzach. Jest też w nim pewien luz oraz serdeczność – co dobrze ukazuje w trakcie relacji z Alfredem. Szkoda, że w przyszłym filmie Robin zmieni się w rozkapryszonego, kierowanego kompleksem "młodszego brata", dupka. Nicole Kidman przypadła rola psychofanki batmana – jako pani psycholog Dr Chase Meridian musi wybrać pomiędzy nim a Brucem. Ten motyw cierpi na nadmiar słabych dialogów (jak zresztą cały film):
Bruce:
- Ten stwór odmienił moje życie. Jaskinia była ogromna. Była tam pewnie od wieków. I tam... w głębokich w ciemnościach... zobaczyłem...
Leciał prosto na mnie. Bałem się, ale tylko z początku. Wykorzystałem jego kształt, by siać strach w sercach niegodziwców.
Nikomu więcej nie miało się przydarzyć to, co mnie. To miała być moja zemsta.
Dr Chase:
- Bruce, co próbujesz mi powiedzieć?
...
Fabuła filmu koncentruje się wokół techno-maszynki Riddlera. Ustrojstwo majstruje w mózgach podpiętych do niego widzów, wprowadzając do ich głów obrazy, w zamian (już bez ich wiedzy i woli) wyciągając najskrytsze sekrety. Motyw ten jest taki jak estetyka postaci Człowieka Zagadki. Czyli strasznie kiczowaty. Swoją drogą – fabularnie partner w zbrodni Edwarda, Two Face'a, z początku główny "zły" opowieści, zostaje od pewnego momentu podporządkowany Nygmie; Dent pod koniec filmu nie wykazuje żadnej własnej inicjatywy w scenariuszu, jego rola w fabule sprowadza się w sumie do funkcji pomocnika Riddlera. To nie on napędza fabułę, to nie na jego poczynania musi reagować Batman.
A teraz was zaskoczę – Schumacher w tym filmie jest w czymś lepszy niż Burton. Jego bohater ewoluuje, uczy się jak być Batmanem, usiłuje pogodzić w sobie dwie role – Bruce'a Wayne'a i Batmana (symboliczne rozdarcie ukazuje miłosny trójkąt – Bruce kocha dr Chase, ona kocha Batmana). To, co było jedynie zaakcentowane w filmach poprzednika, tutaj urasta do głównego motywu postaci Zamaskowanego Krzyżowca. Batman musi też odpowiedzieć sobie na pytanie – dlaczego wciąż jestem Batmanem, skoro sam wiem, że zemsta nie przynosi ukojenia? Koszmary dręczące pana Wayne'a są świetne zarówno pod względem wizualnym, jak też i w kwestii treści, którą przekazują. Brawa dla Vala Kilmera, że tego nie schrzanił – jego oszczędne pod względem min i emocji aktorstwo dobrze wypadło w kontekście spowiedzi Mrocznego Rycerza. W końcu to Batman – opanowany do granic ludzkich możliwości.
Film sprawia wrażenie sklejonego z dwóch różnych obrazów – jest i szalona jazda po ulicach rozświetlonego neonami Gotham, jest i mrok, są żałośnie przedstawieni przeciwnicy Nietoperza, zredukowani do poziomu kolejnych szaleńców, jest i Batman, który usiłuje dojść do ładu sam ze sobą. Reżyser nie mógł zdecydować się chyba, w którą stronę chce pójść – czy zrobić poważny film o Batmanie, czy lekką i dynamiczną reklamę nowych zabawek do nabycia po seansie. Stąd też taka, a nie inna ocena. Co zabawne – bardziej spójny i nastawiony na lżejszy styl sequel pogrzebał markę na osiem lat. Widocznie nie tego po Batmanie oczekiwali widzowie.
Komentarze
Dodaj komentarz