Wiele horrorów, które wchodzi na ekrany kin, ma bardzo często łatkę „wspaniałego”, „nowatorskiego”, „rewelacyjnego” bądź też po prostu „oszałamiającego, prawdziwego następcy takich filmów grozy jak (tu wstaw dowolny tytuł filmu)”. Wiadomo, marketing musi przyciągnąć widza, który przychodzi do kin, ogląda i… wychodzi rozczarowanym, że tak dobrze reklamowana oraz zapowiadająca się ciekawie opowieść nie porwała go, jak to próbowali przekonać recenzenci wielu różnorakich portali, gdzie na każdym kroku można było czytać ochy i achy na ten temat. „Autopsja Jane Doe” też była takim właśnie filmem. Jak wypadła?
Gdzieś w jakiejś małej, amerykańskiej miejscowości policja dokonuje oględzin miejsca zbrodni. Doszło do niezłej jatki, znaleziono trzy trupy, krew jest praktycznie wszędzie, ale funkcjonariusze prawa nie są pewni, co się właściwie mogło stać. Myśl, że mogło dojść do włamania, została odrzucona, a poszlaki nie pasowały do tego, co policjanci podejrzewali. Sprawę komplikuje fakt, że w piwnicy domostwa znaleziono na wpół zakopane zwłoki młodej kobiety. Brak jakichkolwiek dokumentów mogących zidentyfikować denatkę sprawia, że władza nie wie, jaka jest jej rola w tym wszystkim. Przypadkowa ofiara? Znała sprawcę? I tak naprawdę kiedy ona zginęła? Odpowiedzi powinna przynieść sekcja zwłok nieznanej denatki, przeprowadzona przez miejscowych patologów – Tommy'ego i Austina Tildenów. Przybycie martwego gościa niestety trochę psuje ich plany na wieczór, ale koniec końców biorą się do pracy. Z czasem jednak okazuje się, że sekcja zwłok, zamiast dać odpowiedzi na konkretne pytania, mocno się komplikuje. Bo na pewne rzeczy jak się okazuje, nie ma racjonalnego wytłumaczenia. Tylko czy to oznacza zatracenie się w szaleństwie?
Po obejrzeniu „Autopsji Jane Doe” mogę powiedzieć tylko tyle: film jest dobry. Bardzo dobry. Naprawdę trudno mi rzec o nim coś złego. Zaletą filmu jest przedstawienie opowieści, którą reżyser, André Øvredal, nam prezentuje. Facet nie jest żółtodziobem w kwestii kręcenia horrorów, bowiem sześć lat temu nakręcił „Łowcę trolli”, bardzo dobrze przyjęty film o tym, że Norwegia to nie tylko łososie, Statoil i piękne fiordy, ale też trolle. Wielkie, ogromne, cuchnące i gotowe zabić każdego istoty, które podobno występują wyłącznie w skandynawskim folklorze. Tym razem jednak skupił się nie na bieganiu po lesie, ale mozolnym krojeniu denatki w prosektorium, aby dowiedzieć się o niej czegoś więcej i w jakiś sposób pomóc policji. I tak, jak wspomniałem, mamy do czynienia z dobrze przedstawioną historią. Jane Doe na samym starcie jest posiadaczką całkowicie pustej karty pacjenta, którą nasi dwaj patolodzy powoli zapełniają. A niektóre wnioski są wręcz zaskakujące.
Okej, wspominałem o historii, ale co konkretnie? Poznajemy bohaterów, ich pracę i życie. Reżyser nie boi się pokazać widzowi szczegółów sekcji zwłok: otwarcia klatki piersiowej przy pomocy nożyc, wycięcia organu i jego dokładnego przebadania. Jeżeli chodzi o pokazanie atmosfery grozy, pracę domową odrobiono na medal. Klimat jest wręcz namacalny, a miejsce akcji, jakim jest prosektorium, idealnie pasuje do tego typu historii. Ciasne, piwniczne korytarze, lampy, które słabo oświetlają otoczenie. Na brawa zasługuje praca kamery, potęgująca nastrój grozy. No i postacie…
…które odegrane zostały bardzo dobrze. O aktorce, czyli tytułowej Jane Doe (Olwen Catherine Kelly), nic nie powiem, bo ciężko jest ocenić kogoś, kto przez 90 minut leży martwy na stole. Rodzina Tindelów prezentuje się przyzwoicie. Poznajemy głowę rodziny – Tommy'ego (Brian Cox), który kontynuuje pracę ojca na stanowisku patologa. Lubi swoją pracę, a do wszystkiego podchodzi w sposób naukowy. Nie ma czegoś takiego jak złe moce, ufa temu, co widzi, a zwłoki… to po prostu zwłoki. Widać też udręczenie po stracie ukochanej żony. Nie wiemy, kiedy się wydarzyło, ale nadal odczuwa ogromny smutek i pustkę. Jego syn Austin (Emile Hirsch) pomaga mu w obowiązkach, ale pragnie się wyrwać z miasta i zająć się czymś innym niż grzebaniem w trupach. Mimo wszystko nawet hodowla jedwabników brzmi lepiej niż praca patologa. Ich gra może się podobać. Są to twardo stąpający po ziemi ludzie, którzy w coś takiego jak nadprzyrodzone moce po prostu nie wierzą. Dla nich to bujda, chociaż wraz z rozwojem akcji będą musieli zrewidować część swoich poglądów. Pozostałe postacie są raczej dla zapchania miejsca: dziewczyna Austina, lokalny szeryf – nic wielkiego.
Przyznam się, że muzyka, jaka została użyta w tym filmie, jest dobrze dobrana. Nie ma kakofonicznych dźwięków, które sprawiają, że widz pragnie stracić słuch na dobre. Nie, wykorzystano odgłosy, dzięki którym widz wręcz wciskał się w fotel ze strachu. A właśnie, co do niego. Nie mamy jumpscare'ów…, a nie, czekaj, mamy parę. Ale to i tak niewielka ilość, bo pan Øvredal postanowił straszyć widzów przez atmosferę i ten zabieg wyszedł mu w stu procentach. Jak już wspomniałem wcześniej, scenografia została świetnie wykorzystana i idealnie nadaje się do straszenia. Zresztą chyba w niewielu filmach akcja w całości dzieje się w prosektorium.
Na wstępie powiedziałem, że wiele razy idziemy do kina po przeczytaniu pozytywnych recenzji, ale na koniec, po obejrzeniu filmu, przeżywamy pewne rozczarowanie. I padło pytanie, co z naszym dziełem, czy spełnił swoje zadanie i mnie wystraszył? W tym przypadku mogę powiedzieć, że „Autopsja Jane Doe” jest naprawdę bardzo dobrze wyreżyserowanym horrorem, a ja sam się bałem. Nie jest to może jakiś kamień milowy, jeżeli chodzi o gatunek „horror”, ale André Øvredal odwalił kawał dobrej roboty. Mamy w nim wszystko, co potrzeba, jest ciekawa fabuła, widz z zaciekawieniem ogląda to, jak nasi patolodzy kroją Jane Doe, aby dowiedzieć się więcej na jej temat. Kim ona jest? Skąd pochodzi? Jak zginęła? Kolejne nacięcia przybliżą nas do prawdy, a świetny nastrój grozy sprawi, że na ewentualne wizyty w prosektorium i patrzenie na sekcje zwłok możemy patrzeć zupełnie inaczej. Nigdy nie wiemy, jakie tajemnice mają ze sobą zmarli. Jeżeli w waszych kinach jeszcze ten film puszczają, to śmiało zachęcam do obejrzenia. Polecam.
Za seans dziękujemy firmie Multikino.
Komentarze
Dodaj komentarz