Filmy o superbohaterach cieszą się dużą popularnością, zbierając w kinach rzesze ludzi. Najlepszym tego przykładem są produkcje Marvela, odpowiadającego za ekranizacje komiksów o Thorze, Kapitanie Ameryce, Iron Manie czy drużynie herosów zwanej Avengers. Uniwersum DC również doczekało się swoich filmów, w których głównie możemy podziwiać Batmana i niedawno zrestartowanego Supermana. Ostatnio można jednak zauważyć tendencje do tworzenia seriali o ludziach, którzy ratują swoje miasto bądź nawet cały świat. Co rusz można usłyszeć o rozpoczętych pracach (między innymi nad ekranizacją Flasha i Hourmana), a póki co – Zielona Strzała szturmuje telewizję z pozytywnym jak do tej pory skutkiem. To właśnie na tej produkcji, opowiadającej o współczesnym Robin Hoodzie (jak to często nazywa się jej bohatera) dziś się skupimy. Czy „Arrow” można nazwać dobrym początkiem seriali o bohaterach ze świata DC?
Oliver Queen, główny bohater „Arrowa”, wyruszył ze swoim ojcem w podróż morską. Zrządzenie losu sprawiło jednak, że statek zatonął, zaś Oliver jako jedyny ocalały trafił na tajemniczą wyspę. Chciałoby się powiedzieć bezludną, ale młody miliarder napotyka na niej pewnych osobników, którzy starają się ułatwić mu (albo utrudnić) przetrwanie z dala od cywilizacji. W retrospekcjach serial opowiada o kilkuletnim pobycie Olivera na wyspie, w czasie którego będzie musiał nauczyć się walczyć oraz pozbyć skrupułów przed zabijaniem. Czeka go ciężka, naznaczona wieloma trudnościami droga, by z rozpieszczonego chłopaka przeistoczyć się w twardego, wytrzymałego i zdolnego mordować (by móc przeżyć) mężczyznę. Za to bieżące wydarzenia dotyczą powrotu Olivera do rodzinnego miasta – Starling City. Tam – jako zamaskowany bohater – będzie rozliczał się z ludźmi z listy, którą zostawił mu zmarły ojciec. Wiedząc, że działają na szkodę reszty społeczeństwa oraz chcąc spełnić ostatnią wolę rodzica, spotyka się z nimi, dając tym samym ostatnią szansę na poprawę. A jeśli z niej nie skorzystają... Cóż, sami zmuszają go do przedsięwzięcia bardziej drastycznych kroków.
Przemiana głównego bohatera to niewątpliwie duża zaleta „Arrowa”. Mamy przed sobą obraz dwóch różnych ludzi – pierwszym z nich jest młody Oliver, mierzący się z niebezpieczeństwami tajemniczej wyspy, powoli uczący się, jak przetrwać. Drugi to starszy Oliver, przemieniony już w zdolnego mordercę. Jego relacje z rodziną, która uważała go za zmarłego, kolejna nadchodząca metamorfoza (z mordercy w bohatera) oraz próby pogodzenia dwóch żyć (musi wspierać swoją siostrę i matkę, udawać, że nadal jest tamtym Oliverem, kochającym dobrą zabawę, imprezy i kobiety, a jednocześnie walczyć z przestępczością Starling City) zostały przedstawione w interesujący oraz wiarygodny sposób. Co odcinek widzimy jego trudną walkę, poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, kim wreszcie jest oraz określenie tego, co jest dobre, a co złe. Pomaga mu w tym jego ochroniarz, a zarazem wspólnik i były żołnierz, który pełni funkcję jego kompasu moralnego. Oliver jednak nie zawsze słucha głosu rozsądku i rad swojego przyjaciela, więc zdarza mu się popełniać błędy, czyniące go jeszcze bardziej ludzką oraz złożoną osobowością. Wrażenie psuje jedynie Stephen Amell, wcielający się w Queena – drewniany i używający wciąż tych samych min oraz brak polotu tejże postaci – cierpi ona na podobne schorzenie co Bruce Wayne: mimo usilnych prób (np. organizowanie nie do końca grzecznych imprez) wciąż wydaje się być nudnym ponurakiem.
Fabuła „Arrowa” została rozpisana na dwadzieścia trzy odcinki i można spokojnie odbierać ją jako zamkniętą całość, ponieważ główna zagadka zostaje w trakcie pierwszego sezonu odkryta i zakończona. Powoduje to, że serial jest bardziej dynamiczny, zaś historia nie rozmywa się przy pobocznych wątkach. Prawdę mówiąc, scenarzyści zaskakująco często powracają do tajemnicy, serwując co jakiś czas naprawdę szokujące zwroty akcji, dochodząc do – może niekoniecznie świetnego, lecz z pewnością satysfakcjonującego – finału. Retrospekcje, oferujące szybki i nagły rozwój wydarzeń, zupełnie przy tym nie tracą. Mimo moich początkowych obaw co do tego, czy wspomnienia dotrzymają kroku obecnym zdarzeniom, okazuje się, że w przypadku słabszych odcinków to właśnie one trzymały poziom. Warto zwrócić też uwagę na fakt, że często zazębiają się z aktualnymi problemami głównego bohatera, więc to nie jest tak, że pełnią rolę zapychaczy.
Jeśli miałbym wskazać największą wadę „Arrowa”, byłaby nią kwestia dialogów, przy których produkcja o Zielonej Strzale kompletnie nie odnosi sukcesu. Pomijając fakt rozpoczynania się rozmów od doprowadzającego mnie do szału pytania: „Czy wszystko w porządku?”, to często są wyjątkowo patetyczne i mdłe, co najbardziej boli przy wątkach miłosnych. Nie dość, że relacje między parami ograniczają się do niezręcznych sytuacji, obrażania się, a później godzenia, to jeszcze prezentują się bardzo słodko, kiedy zakochani co chwila wyznają sobie miłość. Przez to „Arrow” traci na najważniejszej rzeczy – na swoim mroku. Bo trzeba przyznać, że serial często zahacza o nolanowski klimat Batmana oraz ma wiele podobnych elementów. Nie oznacza to jednak, że produkcja stacji CW jest przez to przewidywalna – podobne są problemy obu postaci (zaakceptowanie przez społeczność, pogodzenie dwóch żyć i niektóre wątki z drugiego sezonu), znajomości (miłość do kobiety, którą znają całe życie; pomoc od uczciwego, doświadczonego policjanta, jakim jest Lance, przypominający Gordona), ich początkowa historia (nieobecność, w trakcie której zyskują ponadprzeciętne zdolności), a nawet pewne motywy kierujące głównym złym, lecz wcale nie przeszkadza to w czerpaniu przyjemności z oglądania, bycia zaskakiwanym i przede wszystkim – zainteresowanym przygodami Zielonej Strzały.
Aktorstwo prezentuje się na przyzwoitym poziomie, mimo ubogiego warsztatu Stephena Amella. Katie Cassidy sprawdza się jako piękna miłość bohatera (Laurel); Emily Bett Rickards całkiem dobrze radzi sobie w roli informatyczki Zielonej Strzały, Felicity Smoak, mówiącej szybko i bez namysłu, zaś David Ramsey może prezentuje się bardziej jako bezmyślny mięśniak niż inteligentny pomagier herosa, ale ogólnie jego występ daje radę. Największym talentem błyska Paul Blackthorne, wcielający się w policjanta, tropiącego Zieloną Strzałę i ojca Laurel. Wspaniale ukazany dramat z powodu śmierci swojej córki, Sary, z którą Oliver popłynął statkiem, uzupełniają krzywe uśmiechy, znakomicie odzwierciedlające pogardę dla zamaskowanego bohatera oraz Queena, którego obwinia o swoje nieszczęście. Reszta obsady spełnia swoje zadania i zazwyczaj pasuje do granej roli, nie kradnąc przy tym serialu dla siebie ani nie wyróżniając się umiejętnościami aktorskimi. Wyjątek mogą stanowić niektórzy przeciwnicy, świetnie odgrywani, tacy jak Deadshot (Michael Rowe) lub Hrabia Vertigo (Seth Gabel). Największe show – według mnie – robi ten ostatni, grając psychopatycznego oraz szalonego sprzedawcę niebezpiecznego narkotyku.
„Arrow” – jak na serial – zachwyca również swoją efektownością. Przedstawiana w retrospekcjach bogata w bujną roślinność wyspa pod względem wizualnym wygląda naprawdę dobrze (mimo że zabiegi komputerowe są dosyć widoczne i miejscami prezentują się szkaradnie – ale w końcu to nie dopieszczony pod każdym względem hit o Thorze), zaś walki są miłe dla oka. Niestety, finałowy pojedynek sezonu zawodzi. Kiepsko pokazuje ostateczną przemianę bohatera, jego poświęcenie dla miasta oraz umiejętności obu walczących. Na przestrzeni wszystkich odcinków, trudno odczuwać przesyt; z czasem potyczki nie budzą takiego napięcia, lecz nie nużą. Wątpliwości budzi jednak doskonała celność Zielonej Strzały, nigdy niepudłującej mimo zwiększenia szybkostrzelności bądź zdolność (trudniejszych do pokonania) wrogów do łapania strzał.
Na koniec warto poruszyć jeszcze jedną ważną sprawę – jak serial wygląda na tle innych produkcji o superbohaterach, których dzisiaj mamy całkiem sporą ilość. Jeśli miałbym porównywać „Arrowa”, to głównie do „Spidermana” oraz „Batmana”. Czemu? Po pierwsze – ten pożal się Boże wątek miłosny jest tak przesłodzony, schematyczny i w trakcie jakichkolwiek scen z nim człowiek ma ochotę tak bardzo zapaść się pod ziemię, że od razu nasuwa mi się skojarzenie z perypetiami sercowymi Petera Parkera, gdzie również mamy do czynienia choćby z takimi oklepanymi zagrywkami jak ukochana herosa szukająca pocieszenia w ramionach jego przyjaciela (jakby gatunek męski ograniczał się tylko do dwóch mężczyzn). Poza tym dialogi także nie były atutem pajęczaka. Z drugiej jednak strony nasuwają się zdecydowanie cieplejsze skojarzenia z historią Mrocznego Rycerza. Zielona Strzała nie ma żadnych nadnaturalnych mocy; walczy za pomocą różnych gadżetów (oczywiście najczęściej to łuk i strzała, czasami łuk i wybuchowa strzała, jeśli wroga nie da się ustrzelić). Poza tym i tutaj na ekranie podziwiamy dojrzałą już osobę, po przejściach (kłaniają się wydarzenia z wyspy), wytrenowaną, popełniającą błędy, polegającą na swojej sile (a rzadziej na inteligencji). Wrogowie są mroczni, niebezpieczni, mają problemy z psychiką, a społeczeństwo nie do końca docenia swojego wybawcę, jakim chce być dla niego Oliver Queen. Podobieństw jest więc dużo, ale jak już wspominałem, serial nie jest przez to przewidywalny.
„Arrow” to bardzo dobrze przygotowany serial. Pierwszy sezon może miejscami nudzi, a wady w postaci wątków miłosnych i dialogów są upierdliwe niczym drzazga w tyłku, ale cóż... Choć Strzała ma swoje defekty, to jednak trafia do celu – wciąga widza, intryguje na każdym kroku i w odpowiednich momentach zaskakuje, aby pragnienie obejrzenia kolejnego odcinka wygrało z innymi możliwościami spędzenia czasu. Tak więc, gorąco polecam Wam odwiedzenie Starling City, tym bardziej, że drugi sezon na razie prezentuje się jeszcze lepiej – wszystkiego jest więcej: akcji, szokujących zwrotów wydarzeń i ciekawych wątków. To tak, jakby tym razem zamiast jednej strzały, wypuszczono dwie naraz.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz