Fotografia ulicy Mikołajskiej
Zakład fotograficzny pana Walerego Rzewuskiego mieścił się na wprost budynku Szpitala Klinicznego. Był to szykowny piętrowy dom z podjazdem, otoczony ogrodem, który często służył właścicielowi jako sceneria do wykonywanych zdjęć. Jednakże tego ponurego przedpołudnia i dom, i ogród sprawiały raczej mizerne wrażenie.
Cóż począć, taka już pora roku.
Emanuel Henzelmann wyskoczył z pojazdu, wręczył dorożkarzowi trzydzieści złotych reńskich i z teczką pod pachą, w krzywo założonym cylindrze ruszył w stronę budynku energicznym krokiem człowieka interesu.
Wnętrze zakładu prezentowało się dla odmiany niezwykle bogato: marmurowe schody, mozaikowa posadzka, liczne kwiaty i posągi. Na ścianach wisiały stereoskopy, kolorowane widoczki z Tatr oraz portrety słynnych z piękności kobiet, najczęściej aktorek krakowskiego teatru.
Właściciel był zajęty w laboratorium chemicznym, jak poinformował lokaj w liberii, więc Emanuel rozsiadł się wygodnie w salonie, gdzie zazwyczaj klienci oczekiwali na zdejmowanie fotografii. Dzisiaj nie było tu nikogo, może z racji fatalnej pogody i – co za tym idzie – paskudnego światła.
Emanuel oparł się wygodnie, splótł palce i założył nogę na nogę, przez co prawa nogawka popielatych spodni powędrowała w górę, odsłaniając wzorzystą skarpetę na granatowej podwiązce. Walery Rzewuski pojawił się po kilkunastu minutach.
Miał na sobie fartuch przesiąknięty zapachami chemikaliów. Spojrzał nieco nieufnie na siedzącego w fotelu mężczyznę. Z góry wiedział, na co się zanosi, bo nie od wczoraj przecież znał Emanuela Henzelmanna. Rzewuski miał opinię człowieka stanowczego i cierpkiego w stosunkach z ludźmi, którzy mu się naprzykrzali. Był to mężczyzna wysoki, solidnie zbudowany, a szerokie i wysokie czoło przydawało twarzy wyraz dostojeństwa.
Nawet jego wąsy budziły respekt.
– Pan chciał się ze mną widzieć, panie Henzelmann? – spytał teraz, starannie wycierając ręce o poły fartucha.
– Tak. – Emanuel wstał i wyciągnął w jego stronę otwartą dłoń. – Wspominałem panu listownie o mojej sprawie. Pamięta pan?
– Owszem. Ale uprzedzam: ja nie mam zbyt wiele czasu.
– Zajmę panu najwyżej dwie minutki.
Rzewuski wzruszył ramionami.
– W takim razie proszę ze mną do atelier. Ale ostrzegam raz jeszcze: jestem dzisiaj bardzo zajęty, więc nie mogę poświęcić panu więcej niż kwadrans. Chodźmy.
Weszli do olbrzymiego pomieszczenia ze szklanym dachem wspartym na żelaznych słupach. W całości było ono wykorzystywane jako sceneria do robienia zdjęć. Po jednej stronie mieścił się tam kompletnie umeblowany mieszczański salon, po przeciwnej zaś malownicza grota z fontanną, mchem, paprociami, a także posągiem amorka, który mierzył z łuku do ustawionej na drewnianym trójnogu dwuobiektywowej kamery.
Gospodarz był niewątpliwie wirtuozem w swoim fachu.
Zakład prosperował znakomicie. Sam mistrz Matejko wykorzystywał podobno portrety zrobione przez Rzewuskiego (najczęściej do drugiego planu obrazów), w zamian za co pozwalał na fotografowanie swoich płócien i rozpowszechnianie reprodukcji.
– Chciałbym, żeby spojrzał pan na to. – Emanuel przeszedł do sedna, wyjmując z teczki średniej wielkości fotografię. – Niezmiernie ciekaw jestem pańskiego zdania na ten temat. Wprawdzie opisywałem ją szczegółowo w ostatnim liście, ale to zawsze co innego zobaczyć na własne oczy, prawda?
Rzewuski długo i w skupieniu przyglądał się wręczonemu kartonowi. Wreszcie oddał go Emanuelowi wyraźnie poirytowany.
– Oczywiście, poznaję fotografię. Wykonałem ją osobiście – powiedział sucho.
– Czyżby?
– Nie wiem, jakim cudem ta praca opuściła mój zakład, ale zapewniam pana, że się dowiem i wyciągnę konsekwencje. Czy to może sprawka pańskiego przyjaciela z „Tygodnika Ilustrowanego”?
Walery Rzewuski trafi ł w dziesiątkę. Fotografię podarował Emanuelowi Józef Knebel, młody dziennikarz z krakowskiego „Tygodnika Ilustrowanego”. Do redakcji trafiła ona z kolei za sprawą pewnego ucznia Szkoły Sztuk Pięknych, którego Rzewuski zatrudniał przy retuszowaniu.
– Szuka pan w moim zakładzie sensacji?
Emanuel Henzelmann nałożył binokle i uważnie spojrzał na Rzewuskiego swoimi intensywnie błękitnymi oczami.
– A więc uważa pan fotografię za sensacyjną? – spytał.
Fotograf spurpurowiał.
– Nie – odparł spokojnie, z całej siły próbując zapanować nad emocjami. – Uważam fotografię za nieudaną. Prześwietloną.
– Czy aby na pewno? Proszę tylko spojrzeć...
– Prześwietlona – powtórzył Walery Rzewuski. – Spowodowane jest to prawdopodobnie nieszczelnością lub zużyciem kasety. Takie rzeczy się zdarzają, panie Henzelmann, bywają zdjęcia poruszone lub jak właśnie w tym wypadku, prześwietlone. Moim zdaniem nie powinna w ogóle opuścić tej pracowni. Fuszerka.
Zdjęcie było technicznie nieudane, to prawda.
Przedstawiało ulicę Mikołajską pomiędzy Świętego Krzyża a Małym Rynkiem. Wykonano je zimową porą z pierwszego piętra budynku przy Mikołajskiej.
Po lewej stronie dostrzec można było zaniedbane kamienice południowej pierzei, a w lekko zamglonej dali – wieże kościoła Mariackiego. Na pierwszym planie fotograf uchwycił grupkę przechodniów. Owinięta w czarny szal kobieta przechodziła przez jezdnię, drobny mężczyzna w czarnym cylindrze mijał tablicę reklamową, na której widniał napis: handel żelaza. f. krueger, kilkuletnia może dziewczynka ciągnęła za sobą drewniane sanki.
Ale nie te trzy postacie przyciągały uwagę patrzącego.
Coś biegło w poprzek ośnieżonej jezdni, tuż obok kobiety w czarnym szalu, która odwrócona była w przeciwną stronę.
Coś niewielkiego i złowrogiego.
– Wykonano ją w grudniu ubiegłego roku, prawda? – spytał Emanuel Henzelmann.
– Nie przypominam sobie. Być może. Zamazana postać za plecami kobiety z całą pewnością posiadała głowę, dwie ręce i biegła na dwóch nogach. Miała co najwyżej metr wzrostu, ale nie było to dziecko. Przeczyły temu proporcje oraz postawa ciała. Ręce były bardzo długie i bardzo cienkie, przypominały łodygi bambusa, natomiast głowa zdawała się stanowczo zbyt duża w stosunku do reszty. Jeśli rzeczywiście fotografia przedstawiała ludzkie dziecko – w co Emanuel Henzelmann szczerze wątpił – było to dziecko niezwykle zdeformowane.
– Na odwrocie jest wypisana ołówkiem data: grudzień tysiąc osiemset siedemdziesiąt osiem – powiedział Emanuel. – To pańskie pismo?
– Do czego pan właściwie zmierza, łaskawy panie? Czy pan może prowadzi policyjne śledztwo?
– Nie pracuję już w policji, panie Rzewuski. Przyszedłem do pana prywatnie.
– Ostrzegałem, że nie mam czasu na...
– Widział pan to coś?
– Nie pamiętam. Pan wybaczy, ale wykonałem w swoim życiu tysiące...
– Ta jest szczególna – po raz kolejny przerwał Rzewuskiemu Emanuel. – Postać na fotografii jest całkowicie naga, zauważył pan? To dosyć osobliwe, jeśli weźmie się pod uwagę, że był wtedy środek zimy.
– Zgadza się.
– Stał pan tego dnia w oknie kamienicy na Mikołajskiej. Na pierwszym piętrze. Czy widział pan może jakąś dziwną postać przebiegającą przez jezdnię?
– Jaką znowu postać? – spytał Rzewuski.
– Niewysoką, przygarbioną. Całkowicie nagą.
– Nic takiego nie widziałem. Przykro mi, ale będę chyba musiał pana przeprosić, ponieważ...
– Postać, którą utrwalił pan na tej oto fotografii.
Rzewuski raz jeszcze spojrzał na zdjęcie.
– Przecież to tylko plama – powiedział w końcu.
– Plama?
– Tak właśnie. Dobrze pan usłyszał. Najzwyklejsza plama, w której dopatruje się szanowny pan postaci eterycznej. Mówiłem już, że takie duchy powstają najczęściej przez poruszenie osoby fotografowanej. Winien jest długi czas naświetlania kliszy. Każdy student to panu powie, po co więc te historie o duchach?
Zza okna dobiegł ich przeciągły gwizd parowozu.
Przedpołudniowy do Lwowa, pomyślał bezwiednie Emanuel.
– Nic nie wspominałem o duchach. Pisałem, że jest to może jakieś nieznane nauce zwierzę. Rodzaj bezwłosej małpy na przykład.
– A gdzież pan tam widzi małpę? – prychnął Rzewuski.
– Za plecami kobiety. Proszę się dokładnie przyjrzeć. Widać oczy, usta, a nawet coś w rodzaju grzebienia na szczycie głowy. Wcale zresztą nie mówię, że to małpa. Wygląda na połączenie małpy z olbrzymią żabą.
Fotograf przeczesał palcami włosy.
– Z żabą, powiada pan...
– Prawda, że to raczej osobliwe? Pół małpa, pół żaba na ulicy Mikołajskiej. W dodatku w biały dzień.
Walery Rzewuski przetarł palcami oczy, po czym westchnął przeciągle i ruszył w stronę sztucznej groty. Usiadł obok posągu amorka, na tle fontanny, rozstawił szeroko kolana, jakby szykował się do zdjęcia.
– Pamiętam kobietę, dziecko z sankami i dwóch mężczyzn – powiedział wreszcie, opierając łokcie na kolanach.
– Nikogo więcej na ulicy nie było. Żadnej małpy, żadnego psa ani tym bardziej ducha. Proszę mi wierzyć.
– Na fotografii jest tylko jeden mężczyzna – zauważył Emanuel.
– Fotografia jest nieudana.
Komisarz podszedł do fotografa.
– Ale stworzenie na zdjęciu nie przypomina w niczym dorosłego mężczyzny, nieprawdaż?
– Nie przypomina – zgodził się Rzewuski.
– Pamięta pan może, jak wyglądał tamten człowiek za plecami kobiety? Nie wydawał się panu jakiś dziwny?
– Nie pamiętam. Wyglądał chyba zwyczajnie – odparł Rzewuski.
– To znaczy?
– Płaszcz, cylinder, laska...
– Na zdjęciu nie widać żadnej z tych rzeczy...
– Czego to niby dowodzi?
– Chciałbym coś panu przeczytać. – Emanuel sięgnął do kieszeni kamizelki i wyjął z niej złożoną kartkę, jak się okazało, wycinek z gazety. – Oto notatka z „Czasu”. Pochodzi z listopada tysiąc osiemset siedemdziesiątego siódmego roku, a więc niemal z tego samego okresu, kiedy zrobił pan to zdjęcie. Proszę łaskawie posłuchać: „W dniu wczorajszym o godzinie dziesiątej w nocy wracała p. Rozalia Żalewska”... znaczy Zalewska, przepraszam... „żona doktora Franciszka Zalewskiego, dorożką z miasta do swojego mieszkania na ulicy...”
– Nie znam tej pani – zastrzegł się z miejsca Rzewuski.
– Nic nie szkodzi – odparł Henzelmann. – Nie o nią mi akurat chodzi. Na czym to ja?... Aha, dorożką, do domu, tak, tak... o, teraz będzie najważniejsze: „Gdy wysiadła, w bliskości domu dostrzegła dziwne zwierzę do małpy podobne”... coś tam, coś tam... „...które z nadzwyczajną chyżością przebiegło na drugą stronę ulicy. Na trotuarze zatrzymało się, będąc jak gdyby... następnie przerażona kobieta z krzykiem powiadomiła stróża, p. Józefa Czarnego, od wielu lat...”
– Skończył pan nareszcie?
– „...ale poszukiwania osobliwego stworzenia okazały się daremne”.
– I co z tego?
– „Jak dowiadujemy się z najpewniejszego źródła...”
– Panie Henzelmann – powiedział fotograf, wstając gwałtownie. – Skończmy wreszcie tę komedię, przestań pan dukać, na miłość boską, bo tego się nie da słuchać! Moja cierpliwość ma naprawdę swoje granice. Czytasz mi pan jakieś brednie, płody dziennikarskiego umysłu, a ja prowadzę tu interes. Poważny interes. Mam zamówienia, które muszę na dziś wieczór zrealizować. Gazety przeglądam sobie po pracy.
– Dostrzegam związek tego artykułu z pańskim zdjęciem – odparł niezrażony Emanuel, składając starannie wycinek.
– Tak, pan dostrzega związek wszystkiego ze wszystkim!
– Fotograf nawet nie starał się zachowywać pozorów grzeczności. Widać było, że ta wizyta kosztuje go wiele nerwów. – Ja wiem, że jest pan pogromcą spirytystów, mesmerystów czy kogo tam jeszcze; że wszędzie widzi pan subtelne energie, zjawy, drapieżniki wysysające na Błoniach krew naszym biednym krowom.
– Nie na Błoniach, tylko w Krzesławicach – poprawił go komisarz.
– Nieistotne, panie Henzelmann. Wiem, że jest pan człowiekiem zawsze i wszędzie szukającym taniej sensacji. No i dobrze, no i na zdrowie. Pańska sprawa. Proszę tylko o jedno: niech pan nie szuka jej w moim zakładzie. Zbyt wiele czasu i pracy kosztowało mnie osiągnięcie dzisiejszej pozycji. Widzi pan ten szklany sufit?
– Owszem, widzę – odparł Emanuel.
– Prawdziwe cudo, nieprawdaż? – Walery Rzewuski podniósł ręce jak postać z religijnego obrazu.
– Rzeczywiście piękny – zgodził się niechętnie Emanuel, ponieważ szczegóły architektoniczne pracowni, choćby tak imponujące jak ów szklany dach nad ich głowami, najmniej go w tym momencie interesowały.
– Tak, piękny. Ale jakże kruchy, panie Henzelmann, jakże kruchy...
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz