Mężczyzna miał jasne, kręcone włosy; jego szeroką, grubo ciosaną twarz o perkatym nosie i prostokątnej szczęce znaczyły liczne ślady po ospie. Ubrany był w stary, wielokrotnie łatany garnitur o niemodnym kroju, taki, jakie robotnicy kupowali od handlarzy starzyzną, by – w swoim mniemaniu – szykownie wyglądać w świątyniach. Kapitan Arthur Wellington ze zdumieniem zauważył, że garnitur denata przypomina jeden z noszonych dawno temu przez jego ojca. A może to był właśnie ten? Rzeczy, które ich dawni właściciele wyrzucili na śmietnik, potrafiły czasem przebyć naprawdę zadziwiającą drogę…
Wellington przyglądał się mężczyźnie z uwagą, zastanawiając się, kim mógłby być. Zgadywał chłopskie pochodzenie denata. Wyglądał on bowiem na jednego z prostych ludzi, którzy przyciśnięci nędzą porzucali swoje rodzinne wioski i w poszukiwaniu lepszego życia udawali się do dużych miast. Może właśnie tak było w tym przypadku? Trzeba to będzie jeszcze sprawdzić. Na razie pewne było jedno: skądkolwiek mężczyzna pochodził i czegokolwiek szukał, w stolicy Republiki znalazł jedynie śmierć.
Jego pozbawione życia ciało spoczywało teraz na ulicznym bruku z kłutą raną serca i poderżniętym gardłem. Spoczywało, co trzeba przyznać, w idealnym porządku: denat został ułożony na plecach, z dłońmi splecionymi na piersiach. Na jego twarzy zabójcy umieścili trzy asowe monety: dwie na powiekach, a trzecią na ustach, tak że razem tworzyły odwrócony trójkąt. Zgodnie z logiką ciało mężczyzny powinno leżeć w kałuży krwi, jednak mordercy starannie zebrali ją z chodnika i wykorzystali do namalowania siedmiu okręgów wokół ciała w ten sposób, by zwłoki stanowiły średnicę najmniejszego z nich. Po obu stronach owej „średnicy” pyszniły się krwistoczerwono dwa rzędy równo zapisanych znaków: lengijskich ideogramów po lewej oraz kambyzeskich klinów po prawej. Opisane były również poszczególne okręgi, z tym że dominowały tu znaki lengijskie, gdzieniegdzie przetykane piktogramami, których pochodzenia Wellington wolał nawet nie dociekać.
– Nie ma co, pięknie nam się dzień zaczyna – mruknął kapitan, zapalając cygaro.
Rozejrzał się dookoła i westchnął ciężko. Za cienką taśmą, której podlegli mu funkcjonariusze użyli do odizolowania denata i jego najbliższego otoczenia od „normalnego życia”, tłoczyli się gapie, wśród których były nawet dzieci. Pomimo wczesnej pory tłum gęstniał z każdą chwilą. Co gorsza, oprócz gapiów „cywilnych” zaczęli pojawiać się też ci „urzędowi”. Jeden z nich, młodzieniec z rudą zwichrzoną czupryną, dziko wymachując legitymacją prasową, szarpał się właśnie z próbującym przeszkodzić mu w przekroczeniu taśmy umundurowanym na czarno policjantem.
– Panie oficerze! Oficerze! – wykrzykiwał w kierunku Wellingtona przedstawiciel czwartej władzy. – Jestem z „Gazety Ludowej”! Proszę pozwolić mi wejść! Obywatele Republiki mają prawo wiedzieć, co im grozi w ich własnej stolicy!
– Nie wycieraj sobie gęby Republiką, śmieciu! – zahuczał basem niski, obdarzony bujnym wąsem, elegancko ubrany grubas w meloniku, który dopiero co wyłonił się z tłumu. – Już my wszyscy wiemy, co ty i twoi koledzy zrobilibyście z Republiką, gdyby tylko dać wam wolną rękę!
Nowo przybyły majestatycznym krokiem podszedł do innego pilnującego miejsca zbrodni policjanta i wyciągając rękę, podstawił mu niemal pod sam nos dokumenty.
– William Harvey, „Głos Republiki” – oświadczył. – Oficjalny organ rządowy, rozumie pan? Żądam, aby ktoś kompetentny udzielił mi informacji na temat tego, co tu się stało.
Stanowcze żądanie pana Harveya spotkało się z milczącą odmową funkcjonariusza, którego jedyną reakcją na bezczelne zachowanie dziennikarza w meloniku był… całkowity brak reakcji. Policjant stał nieruchomo niczym posąg, a jego wzrok błądził gdzieś ponad niewysokim przedstawicielem „Głosu Republiki”, jakby w ogóle nie zarejestrował obecności mężczyzny. Pojawienie się kolegi po fachu zauważył za to dziennikarz „Gazety Ludowej” i wywołało to natychmiastową zmianę w jego zachowaniu. Młodzieniec zaprzestał beznadziejnych prób pokonania blokującego mu drogę policjanta i sforsowania barierki. Ledwie usłyszał z ust Williama Harveya epitet, jego twarz poczerwieniała, obrzucił niskiego reportera morderczym spojrzeniem i wrzasnął na przytrzymującego go funkcjonariusza:
– Puszczaj, senacki pachołku! Skoro nie mogę zobaczyć z bliska miejsca zbrodni, to niech choć obiję ryj tej optymackiej świni!
Tymczasem „optymacka świnia”, widząc kompletny brak zainteresowania ze strony blokującego przejście policjanta, zaczęła coraz głośniej domagać się rozmowy z kimś kompetentnym. Wellington powoli tracił cierpliwość.
– Ja jestem ten kompetentny. Dawaj pan dokumenty! – warknął, podchodząc do barierki. Rozradowany przedstawiciel „Głosu Republiki” natychmiast spełnił żądanie kapitana. Wellington zaczął dokładnie oglądać podaną mu legitymację prasową, marszcząc przy tym co chwila krzaczaste brwi, tak jakby raz za razem odnajdywał w tej małej książeczce jakieś nieprawidłowości. Po dłuższej chwili legitymacja powróciła do pana Harveya, który schował ją do kieszeni marynarki. Wyjął za to pióro oraz notes, a następnie wziął głęboki wdech i otworzył usta, chcąc zadać kapitanowi pierwsze z długiej listy pytań. Niestety, spotkało go gorzkie rozczarowanie.
– Charlie! – Wellington zwrócił się do policjanta, któremu przed chwilą dziennikarz bezskutecznie próbował przedstawić swoje dokumenty. – Ta legitymacja jest fałszywa. Pokaż panu, jak służby mundurowe traktują oszustów.
Na twarzy młodszego funkcjonariusza Charlesa Warda, ciężko przeżywającego niedawne odejście z wojska, gdzie służył jako działonowy golema, zagościł szeroki uśmiech, po czym w ruch poszła wisząca u jego boku gumowa pałka.
***
– Czy zastanawiałeś się kiedyś, Arthurze, nad znaczeniem słowa „dyplomacja”? – zapytał podwładnego komisarz John Dust.
Szef Wydziału do spraw Okultyzmu Departamentu Policji w Denet był grubym, wyłysiałym sześćdziesięciolatkiem o czerwonej twarzy i dużych, wiecznie spoconych dłoniach, którego podwładni w rozmowach nazywali pieszczotliwie „Starym”. Pytaniu komisarza towarzyszyło piorunujące spojrzenie rzucone znad zdobiących jego nos złocistych binokli. Spojrzenie to sprawiło, że stojący po drugiej stronie biurka Wellington, pomimo wzrostu, którym znacznie górował nad przełożonym, poczuł się nagle wyjątkowo mały. Kapitan nerwowym ruchem dłoni przeczesał swoją rudą brodę.
– Coś mi się obiło o uszy… – zaczął, próbując obrócić całą sytuację w żart. To był jednak błąd.
– Obiło ci się o uszy, baranie?! Jakoś bardzo w to wątpię! – ryknął komisarz, po czym oskarżycielsko wskazał palcem na leżący przed nim stosik gazet.
– Wiesz, co piszą w wydaniach popołudniowych? Wiesz?! Chyba nie! To pozwól, że ci powiem! „Głos Republiki” donosi o, ekhm… proszę, posłuchaj sobie: „Podczas gdy kwiat naszej młodzieży ryzykuje swoje życie w walce z yorycką nawałą, szeregi służb, mających chronić społeczeństwo przed bandytyzmem, zapełniają rozmaitej maści dekownicy, brutale i życiowi nieudacznicy, rekompensujący sobie własną miałkość stosowaniem przemocy względem porządnych obywateli i…”. Słyszysz, kim jesteś!? Brutalem i dekownikiem, cholera jasna! Zapomnieli, że jeszcze jesteś jakimś cholernym cudotwórcą, bo po raz pierwszy za mojej pamięci „Gazeta Ludowa” zgadza się z tą… jak to szło, aha, z tą „propagandową tubą senackich łajdaków”. Nie śmiej się, do jasnej cholery! Na twoje polecenie spałowano niewinnego człowieka, i w dodatku dziennikarza z gazety będącej oficjalnym organem senatu! Czy ty wiesz, że będę musiał stanąć na głowie, żeby ci, kretynie jeden, uratować dupę?! A teraz siadaj!
Wellington posłusznie przysunął sobie krzesło i usiadł naprzeciw komisarza.
– Gadaj, co z tym facetem, którego znaleziono dziś rano. Wiemy już, kto to jest?
– Jeszcze nie, szefie, ale pracujemy nad tym. Na razie zajęliśmy się przede wszystkim tłumaczeniem znaków z rytualnego kręgu i ustaleniem, z czym właściwie mamy do czynienia…
– À propos tego, z czym mamy do czynienia… – Komisarz gwałtownym ruchem wyciągnął jedną z gazet i podsunął ją Wellingtonowi.
– „Zaranie”? Wybaczy szef, ale to gazeta Młodych Smoków, a ja z reguły nie czytam prasy nacjonalistycznych bojówek…
– Mniejsza o to, co czytasz! Strasznie podniecili się tym morderstwem i poświęcili mu aż dwa artykuły. Autor pierwszego stawia tezę, że za mordem stoją yoryccy agenci, bo, cytuję, „Yoryci to fanatycy religijni, zdolni do popełniania wszelkiej niegodziwości w imię swojego fałszywego boga”. Ten, kto popełnił drugi tekst, dowodzi zaś, że za zbrodnię odpowiedzialne są, tu znowu cytat, „elementy rasowo obce”, i nawołuje do, jak to określa, „oczyszczenia” stolicy z, ekhm… „kolorowej lengijsko-chagańsko-malahudańsko-romajskiej zarazy”. Uf… Swoją drogą, co za idiota mógł wymyślić takiego potworka?! – Dust wziął głęboki oddech, zdjął binokle, pobawił się nimi przez chwilę, po czym z powrotem założył je na nos.
– Może ty nie czytasz „Zarania”, ale nasz princeps już tak i, co gorsza, to głównie z tej gazety czerpie swoją, bardzo zresztą ograniczoną, wiedzę o otaczającym świecie. Zaledwie przed godziną zadzwonił do mnie z pytaniem, czy skoro sprawa dotyczy yoryckich szpiegów, to nie powinien zająć się nią kontrwywiad. Aha… Chciał jeszcze wiedzieć, jak zapatruję się na projekt uderzenia wszystkimi siłami na dzielnicę lengijską w celu jej likwidacji, ot tak, na wszelki wypadek. Na szczęście udało mi się jakoś wyperswadować mu te pomysły. – Prawa dłoń komisarza zacisnęła się w pięść. – Princeps jest idiotą, człowiekiem konsula Dragomirova, a swoją funkcję sprawuje z politycznego nadania. Jedynymi jego, wątpliwymi zresztą w mojej opinii, atutami są przynależność do Falangi i psia wierność, jaką okazuje swojemu smirnovskiemu protektorowi… Tak, princeps jest idiotą, niestety idiotą na stanowisku, a tacy są właśnie najbardziej niebezpieczni. Posłuchaj mnie teraz uważnie, Arthurze… Chcę, żebyś jak najszybciej dorwał morderców tego biedaka. Masz ich złapać, nie tylko po to, by ich przykładnie ukarać, ale przede wszystkim, by pokazać, że to nie żadni szpiedzy ani Bogom ducha winni imigranci, tylko nasi rodzimi czciciele demonów. Rozumiesz, o co mi chodzi? Nie chcę, aby to zabójstwo stało się sprawą polityczną.
– Jest tylko jeden problem… – Wellington westchnął, wyciągając z kieszeni niewielki kartonik i podając go komisarzowi.
– Jaki?
– To już jest sprawa polityczna.
***
Wellington pamiętał, że jego ojciec przez bardzo długi czas popierał Optymatów. Zmieniło się to w dniu czternastych urodzin Arthura. Arthur Wellington senior zamknął wtedy sklep kilka godzin wcześniej i udał się do miasta kupić prezent dla syna. Po drodze nabył jeszcze gazetę, którą zamierzał czytać, czekając na tramwaj. Przeczytawszy jednak artykuł na stronie tytułowej, ojciec wykonał „w tył zwrot” i pognał do domu. Ku przerażeniu małżonki wpadł do mieszkania czerwony na twarzy i – wymachując przy tym trzymanym w dłoni czasopismem – wrzasnął histerycznie na całe gardło:
– Łajdaki!
Od tamtego dnia Wellington senior nigdy już nie zagłosował na żadną partię. Arthurowi nie udało się dowiedzieć, co tak bardzo wzburzyło ojca, ale potrafił w pełni zrozumieć jego gniew. W tej chwili sam go czuł. Gniew i coś jeszcze… Upokorzenie?… Tak, upokorzenie tym, że on, wolny człowiek, obywatel Republiki, stoi z pochyloną głową i oczami utkwionymi w wyściełającym podłogę drogocennym dywanie, byleby tylko nie patrzeć na tego, kto siedział przed nim – na przedstawiciela ludu, który cały ów lud, a zwłaszcza tę jego jednoosobową cząstkę, jaką był Wellington, miał najwyraźniej w głębokim poważaniu.
– Piękny dywan, panie kapitanie, prawda? – szydził senator John Edwyn, czyli wyżej wzmiankowany przedstawiciel ludu. – Kosztował znaczną sumkę. Sprowadziłem go aż z Harun al Raszid… Nie wiem, czy pan o nim słyszał, ale to takie miasto na Pustyni Cyruskiej, gdzie…
– Dość! – warknął Wellington, podnosząc wzrok i spoglądając senatorowi prosto w oczy. – Doskonale wiem, gdzie leży Harun al Raszid, ale nie o tym chcę z panem rozmawiać.
– Mówi się: „Nie w tym celu prosiłem o audiencję u szanownego pana senatora”. – Edwyn uśmiechnął się złośliwie. – Grzeczniej proszę, grzeczniej, jeśli nie chce pan, żeby moi ludzie pana stąd wyprowadzili. – Tu wskazał głową na pełniącego funkcję ochroniarza czarnoskórego olbrzyma, który stał w kącie pokoju. – A musi pan wiedzieć, że niekiedy bywają oni dość brutalni.
Kapitan poczuł, że za chwilę wybuchnie. Przez całe ich spotkanie senator Edwyn na każdym kroku okazywał Wellingtonowi, że uważa go za podczłowieka. Pasmo kolejnych zniewag, które znosił Arthur, wydawało się nie mieć końca. Najpierw do rezydencji senatora wpuszczono go drzwiami przeznaczonymi dla dostawców, potem był zmuszony przez godzinę siedzieć w kuchni, czekając aż „szlachetny pan Edwyn”, jak określała go służba, skończy się kąpać, a kiedy wreszcie jeden z pilnujących willi osiłków poprowadził go do gabinetu młodego senatora, okazało się, że Wellington będzie musiał poczekać jeszcze chwilę na korytarzu, bo „szlachetny pan Edwyn” jest zajęty. Kwadrans później wyszło na jaw, co tak bardzo go zaabsorbowało: ciężkie hebanowe drzwi gabinetu otwarły się szeroko i, dysząc, wybiegła z nich młodziutka pokojówka w wymiętej sukience, z potarganymi włosami i zaczerwienioną twarzą. Najmocniejszym policzkiem był jednak groteskowy widok, jaki ukazał się oczom Arthura po wejściu do środka. W przestronnym pomieszczeniu, którego ściany pokrywała złocona hebanowa boazeria, na bogato rzeźbionym, obitym czerwoną materią fotelu z esowatymi nóżkami zasiadał senator Edwyn. Przestrzeń wokół niego wypełniały wymyślnie zdobione, inkrustowane szlachetnymi kruszcami meble z egzotycznych gatunków drewna. W głębi pokoju, w kącie po lewej, stał monstrualnych rozmiarów porcelanowy zegar, którego tarczę przytrzymywały figurki dwóch pucułowatych chłopców. W gabinecie senatora porcelana występowała zresztą w nadmiarze: na stojących wzdłuż ścian konsolach pyszniły się malowane wazy i kosztowne, acz kiczowate rzeźby przedstawiające młodych pasterzy i nagie nimfy. Na ścianie za fotelem wisiał wielki obraz portretujący senatora i starszego mężczyznę. Obydwaj ubrani byli we fraki. Towarzyszyła im młoda kobieta w sukni ślubnej. Rysy jej twarzy i młodego senatora były uderzająco podobne. O ile Arthur orientował się w meandrach polityki, to uwiecznionym na portrecie starszym mężczyzną był senator Edward Kellog, jeden z liderów Optymatów, prywatnie zaś szwagier Edwyna. Wszystko to bladło jednak wobec stroju gospodarza. Przedstawiciel senatu witał bowiem Wellingtona niemal nago, ubrany jedynie w grantowe slipki.
Edwyn, muskularny, niezwykle przystojny mężczyzna o regularnych rysach i gęstych czarnych włosach, siedział w swoim fotelu całkowicie rozluźniony, z wyrazem absolutnego spełnienia na twarzy. W dwudziestosiedmioletnim polityku bez wątpienia było coś, co sugerowało, że pod tą piękną powłoką kryje się serce czarne jak noc i przegniłe niczym padlina. Przez większą część rozmowy jego oczy pozostawały półprzymknięte, a gdy otwierał je szerzej, Wellington dostrzegał w nich szyderstwo.
Kapitan ciężko przełknął ślinę.
– A zatem prosiłem o audiencję u szanownego pana senatora – mimo iż poruszał ustami i słyszał swój głos, nie był w stanie uwierzyć, że naprawdę wypowiada te słowa – aby omówić pewną delikatną kwestię.
– Byle szybko! – warknął Edwyn. – Śpieszę się.
„Pewnie do kolejnej pokojówki, pieprzony wieprzu” – pomyślał Wellington i żałując, że nie może głośno wyartykułować tej myśli, powiedział:
– Dzisiejszego ranka na ulicy Bohaterów Republiki zostało znalezione ciało pewnego mężczyzny, którego tożsamości nie udało nam się do tej pory ustalić. Człowiekowi temu najpierw poderżnięto gardło, a następnie, już umierającemu, przebito serce.
– No i co z tego? To jest Denet, tu codziennie ktoś ginie od noża. – Edwyn wzruszył ramionami.
– To inna sprawa – kontynuował, ledwie już panując nad sobą Arthur. – Ten człowiek został zamordowany w celach rytualnych, zabójcy położyli mu na twarzy trzy asowe monety a wokół ciała wyrysowali pokryte okultystycznymi symbolami okręgi…
– I co to ma, kurwa, wspólnego ze mną?! – wrzasnął senator, zrywając się z fotela i próbując spojrzeć na kapitana z góry. Ze względu na potężny wzrost Wellingtona efekt był raczej mizerny i zrezygnowany Edwyn opadł z powrotem na fotel. – Na zbyt wiele sobie pozwalasz – wycedził przez zęby. – Powinieneś być mi wdzięczny, że w ogóle wpuściłem cię do swojego domu, a nie kazałem ochronie wyrzucić cię na zbity pysk i poszczuć psami.
– Od kiedy to jesteśmy z „szanownym panem senatorem” na ty? – syknął Wellington, zadowolony, że udało mu się wytrącić Edwyna z równowagi.
– Milcz! – ryknął senator. – Łaskawie poświęcam ci mój cenny czas, a ty co? Oskarżasz mnie o oddawanie czci demonom?!
– Jak w takim razie wyjaśni mi szanowny pan, że w ranie na piersiach denata znaleziono to? – zapytał z ironią w głosie Wellington, wyjmując z portfela kawałek zakrwawionej tektury i podając go senatorowi.
Gospodarz niechętnie wziął go do ręki. Gdy mu się przyjrzał, na jego twarzy odmalowało się najpierw niedowierzanie, a zaraz potem lęk. Przedmiot okazał się wyciętą z gazety i naklejoną na karton fotografią. Przedstawiała ona senatora Johna Edwyna.
***
Twarz młodzieńca otaczała grzywa czarnych loków. Jego ciało było smukłe, skóra opalona, a pod rozpiętą na piersi jedwabną koszulą rysował się umięśniony tors. Nazywał się John Mayor, ale w kręgach, w których zdobył ostatnimi laty dużą popularność, znany był raczej pod „artystycznym” pseudonimem „Leonardo”. Cóż, wszystko wskazywało na to, że miłośnicy męskich wdzięków będą musieli poszukać sobie innego obiektu uwielbienia, gdyż John Mayor vel Leonardo leżał martwy na środku ulicy Leśnej. Ktoś poderżnął mu gardło nożem, a potem prawdopodobnie tym samym narzędziem zadał cios w samo serce. Następnie wytoczoną krew wykorzystał do narysowania wokół ciała ofiary siedmiu okręgów i opisania ich lengijskimi i kambyzeskimi znakami. Na twarzy zamordowanego umieszczono trzy asowe monety, oznaczając w ten sposób wierzchołki odwróconego trójkąta, a jego ręce spleciono na piersi. Innymi słowy, denat został potraktowany dokładnie tak samo jak wciąż jeszcze niezidentyfikowany mężczyzna, którego ciało przed dwudziestoma czterema godzinami znaleziono na ulicy Bohaterów Republiki.
Patrząc na zamordowanego, Arthur Wellington westchnął ciężko, zapalił cygaro i pomyślał, jakim dobrodziejstwem jest posiadanie kumpli w Wydziale Obyczajowym. Gdyby nie kilku znajomych policjantów z obyczajówki, z którymi kapitan regularnie pił na umór w pubie Pod Złotym Lwem, stałby teraz bezradny, patrząc na trupa i zastanawiając się, kim jest ofiara. Oczywiście prędzej czy później Leonardo zostałby zidentyfikowany, zwłaszcza że jego nazwisko widniało w policyjnym wykazie prostytuujących się osób, ale z pewnością zajęłoby to trochę czasu, którego Wellington przecież nie miał. A tak wystarczyło jedno spojrzenie na twarz zamordowanego, by przypomniał sobie, skąd zna denata. Podczas pewnej imprezy któryś z jego kolegów, mając już mocno w czubie, wyciągnął z kieszeni niewielki, zatłuszczony zeszycik. Wklejał do niego kopie policyjnych zdjęć z rejestru, do którego wpisywano wszystkie osoby trudniące się w stolicy nierządem. Kolega ów, o ile Wellington dobrze pamiętał, przez resztę nocy otwierał kajet na chybił trafił, pokazywał mu zdjęcia poszczególnych pań i panów oraz opowiadał o nich rozmaite anegdoty, nie szczędząc przy tym ani wulgaryzmów, ani pikantnych szczegółów. John Mayor vel Leonardo był jedynym zapamiętanym przez kapitana przedstawicielem owego zbioru ladacznic obojga płci. Na początku snucia opowieści Wellington z pitego do tej pory piwa przerzucił się na brandy i nie spoczął, póki nie osuszył dwóch butelek. Po ich opróżnieniu sięgnął jeszcze po whisky. W efekcie z każdą upływającą sekundą Wellington coraz mniej rozumiał z opowieści swojego rozmówcy, a następnego ranka obudził się w zajezdni tramwajowej. Jak się tam znalazł, po dziś dzień nie udało mu się dowiedzieć. Na szczęście Leonardo był pierwszą męską dziwką, o jakiej kolega opowiedział Wellingtonowi, więc to on zapadł Arturowi w pamięć, podczas gdy reszta handlarzy i handlarek miłości rozpłynęła się gdzieś w alkoholowej mgle.
Kapitan uśmiechnął się do wspomnień i doszedł do wniosku, że teraz też chętnie by się napił. Niestety, był na służbie, a co gorsza, sytuacja wyglądała na coraz poważniejszą.
„O co tu w ogóle chodzi?” – pomyślał zirytowany. „Najpierw ten biedak, którego wciąż jeszcze nie zidentyfikowaliśmy, potem męska dziwka. Jeden i drugi zabici dokładnie w ten sam sposób i… zaraz, zaraz, która jest godzina?” – zerknął na zegarek. „Piąta rano. Patolog twierdzi, że tamtego ospowatego zabito około północy, tego pewnie też. Szczęście w nieszczęściu, że pijaczek, który wracając do domu po libacji, natknął się na ciało, miał jeszcze na tyle rozsądku, by pobiec na najbliższy komisariat, zamiast narobić hałasu. Wtedy musielibyśmy jeszcze walczyć z tłumem gapiów, a tak…”
Kapitan podniósł wzrok i spojrzał na ciąg ściśle przylegających do siebie odrapanych kamienic przy ulicy Leśnej. Mieszkańcy nie spali już od dłuższego czasu, obudzeni przybyciem policji. Tłoczyli się na balkonach i wyglądali przez okna, uważnie obserwując to, co działo się na dole. Niektórzy pokazywali zamordowanego palcami i szeptali sobie coś na ucho. Szczególne zainteresowanie wykazywały kobiety. Zwłaszcza jedna – tłusta baba o ordynarnej twarzy, z papilotami we włosach, ubrana w tandetny różowy szlafrok. Wychylała się ze swojego położonego na wysokości pierwszego piętra balkonu i wrzeszczała wniebogłosy:
– Zbóje, mordercy, Yoryty przeklęte! Wymordować nas chcą w naszych własnych łóżkach!
Za plecami podekscytowanej kobieciny pojawił się jej mąż – niewysoki, łysy człowieczek w szlafroku, który położywszy dłoń na ramieniu swojej połowicy, próbował ją uspokoić. W odpowiedzi wściekła małżonka warknęła na niego, wepchnęła z powrotem do mieszkania i powróciła do swojej litanii.
– I na co mi to, biednej, przyszło – zawodziła – żeby pod moim domem człowieka Yoryty ubiły! Pomordują nas!
– Do cholery! Pani Stibbons! – wrzasnął jakiś męski głos z sąsiedniej kamienicy. – Niech pani zamknie ryj, bo kompletnie nie słychać, co policja gada!
– Ty łachudro, ty dziwkarzu jeden! – odkrzyknęła kobieta. – Sukinsynu!… Ty myślisz, że kto ty jesteś, żeby tak do mnie...?!
– Kto ja jestem, to moja sprawa! Chrzań się, głupia babo!
– Xavier przyjdź tu i powiedz coś! – ryknęła na to w głąb mieszkania pani Stibbons.
Łysy mężczyzna ponownie pojawił się na balkonie i po-wiedział cichutko coś, czego Wellington nie dosłyszał. Prawdopodobnie nie usłyszał tego też mężczyzna z sąsiedniej kamienicy, ale na pani Stibbons słowa męża musiały zrobić piorunujące wrażenie, gdyż cały swój gniew obróciła teraz przeciwko niemu.
– Ty wypierdku! – krzyczała, okładając go ręką po łysinie. – Tylko na tyle cię stać, gryzipiórku?! Inaczej zaraz sobie porozmawiamy, oj, inaczej! – Zafrasowany człowieczek na powrót wycofał się do mieszkania, ale niestety żona podążyła w ślad za nim. Po chwili z wnętrza dało się słyszeć krzyk bólu.
Wellington westchnął po raz kolejny, wyobrażając sobie, co mogłoby się dziać, gdyby zawczasu nie umieścił po dwóch funkcjonariuszy przy bramie każdej z kamienic. Najprawdopodobniej mieszkańcy wylegliby na ulicę, aby z bliska cieszyć się sensacją, utrudniając tym samym zbadanie miejsca zbrodni. W ciągu ostatniej godziny wielu już próbowało dokonać tej sztuki, ale nieodmiennie byli zatrzymywani przez rosłych funkcjonariuszy w mundurach, którzy spoglądali na poszukiwaczy przygód ponurym wzrokiem i tak wymownie klepali się po wiszących u ich boków policyjnych pałach, że jasne stawało się, iż dla własnego dobra lepiej udać się z powrotem do mieszkania.
Arthur wrócił do oglądania znaków, którymi opisano okręgi. Nie odczytywał ich, gdyż lengijski znał słabo, a zresztą gdyby nawet potrafił płynnie posługiwać się tym starożytnym językiem, to i tak dla bezpieczeństwa duszy i umysłu wolałby nie wypowiadać, nawet w myślach, znaczenia namalowanych ludzką krwią symboli. Dlatego nie czytał także kambyzeskich klinów, mimo iż ten rodzaj pisma był mu doskonale znany. Zamiast tego uważnie badał każdy znak, a następnie sprawdzał, czy jest on identyczny z zapisanymi w jego notesie symbolami, wykorzystanymi przy składaniu poprzedniej ofiary. Po półgodzinie stwierdził, że zgadzały się co do jednego. Podobnie było z wielkością poszczególnych kół. Na pozór więc wszystko wyglądało identycznie jak we wcześniejszym przypadku, jednak była tu pewna subtelna różnica.
„Dziwne” – pomyślał kapitan; niepokój, który temu towarzyszył, nie pozwalał mu się skupić. Rozbolała go głowa i jakby tego było mało, pojawiło się osobliwe wrażenie, że ktoś stoi za jego plecami i go obserwuje. Głosy dobiegające z okien i balkonów stawały się coraz bardziej denerwujące, słowa mieszały się ze sobą, zmieniając się w uszach kapitana w niezrozumiały bełkot. Z każdą upływającą sekundą narastała w nim nienawiść do tych głupich, małostkowych ludzi, którzy gapili się na niego, jakby był małpą w cyrku. Czuł w środku buzującą wściekłość, najchętniej pozabijałby ich wszystkich jednego po drugim. Pragnął gołymi rękami otwierać ich spasione, obrzydliwe brzuszyska, wyrywać wnętrzności i rozkoszować się wypływającymi z nich ciepłymi płynami. Tak właśnie zrobi, po co czekać choć chwilę dłużej? Wellington uśmiechnął się sam do siebie i ruszył w kierunku bramy najbliższej kamienicy.
I wtedy rozległ się mrożący krew w żyłach wrzask.
Zdumiony kapitan zatrzymał się w pół kroku i spojrzał w kierunku, z którego dobiegł krzyk. Pani Stibbons z powrotem stała na swoim balkonie. Niebezpiecznie przechylała się przez barierkę, a jej oczy były nienaturalnie rozszerzone. To ona wrzasnęła, teraz jednak milczała, a jej ciałem raz po raz wstrząsały konwulsje. Trwało to kilkanaście nieznośnie długich sekund, po czym martwe już ciało kobiety wypadło z balkonu i uderzyło o bruk. Do leżącej natychmiast podbiegł sierżant Scott McCoy.
– Szefie! – zawołał do Wellingtona. – Ktoś dźgnął ją czymś ostrym w plecy!
W tym momencie na balkonie pojawił się Xavier Stibbons. W dłoni trzymał długi na dwadzieścia centymetrów zakrwawiony nóż kuchenny, a jego twarz wykrzywiał złośliwy uśmiech.
I wówczas kapitanowi wróciła pełna świadomość. Co więcej, teraz już rozumiał, czym dokładnie ten przypadek różnił się od poprzedniego.
– Scotty! – krzyknął do McCoya. – Biegnij po posiłki! Tych ludzi trzeba stąd natychmiast ewakuować! To cholerstwo – tu wskazał na ciało Leonarda i otaczające je okręgi – jest aktywne!
***
– No to teraz mamy poważny problem – mruknął Wellington, kończąc swoją opowieść.
– Trudno zaprzeczyć – powiedział jego zastępca, porucznik Aristides Cajun, któremu kapitan od ponad godziny streszczał przebieg śledztwa.
Porucznik nie brał udziału w wydarzeniach ostatniej doby, ponieważ od tygodnia przebywał na zwolnieniu chorobowym. Do pracy wrócił dopiero dzisiejszego ranka. Wiedział co nieco o pierwszym z morderstw, gdyż wczorajsza prasa szeroko rozpisywała się na ten temat, jednak wersja, jaką gazety podawały swoim czytelnikom, była odległa od rzeczywistości. Zresztą większość redakcji opisywała rytualny mord na nikomu nieznanym biedaku w tonie sensacji, traktując go wyłącznie jako sposób na podniesienie nakładu. Dziennikarze nawet nie starali się zbliżyć do prawdy, zamiast tego woleli raczyć swoich czytelników zmyślonymi opowieściami o krwiożerczych kultystach i yoryckich szpiegach. Jeden z pismaków, posługując się karkołomną logiką, starał się połączyć z morderstwem jedną z licznych działających w stolicy bojówek partyjnych.
Tymczasem policjanci z Wydziału do spraw Okultyzmu zdawali sobie sprawę, że to, co media postrzegały jako sensacyjną historyjkę, jest w rzeczywistości sprawą życia i śmierci. Z wszelkiego rodzaju okultystycznymi bractwami, prorokami wyklętych kultów, mrocznymi rytuałami i inkantacjami ku czci demonów spotykali się na co dzień i dobrze wiedzieli, jak wielkie stanowią zagrożenie. Tego typu spraw nie wolno było lekceważyć, a wszelkie przejawy paktowania z istotami z Otchłani należało bezlitośnie zwalczać. Wymagało to szaleńczej wprost odwagi i determinacji, gdyż w trakcie tej służby pracownicy wydziału musieli się mierzyć z niedającą się oddać słowami grozą, okrucieństwem i szaleństwem. Co gorsza, ich misja wydawała się beznadziejna, gdyż na miejsce każdego rozbitego kultu powstawało kilka kolejnych, a stare i, zdawałoby się, dawno już zapomniane organizacje lubiły nagle powracać do życia. Pogromcy okultyzmu działali z pełną świadomością tego ponurego stanu rzeczy, a nadzieję na ostateczne zwycięstwo porzucili już dawno. Ich głównym celem nie była całkowita eksterminacja wyznawców ciemnych mocy, lecz maksymalne utrudnienie im działalności. W całej Republice rekwirowano i palono księgi traktujące o demonologii, polowano na handlarzy zakazanymi artefaktami, niszczono tajne drukarnie, bezlitośnie tropiono członków wszelkich grup okultystycznych i rozbijano sabaty. Nagrodą za cały ten trud była niewysoka pensja oraz narastające z każdą zakończoną sprawą przerażenie. I zniechęcenie. No bo cóż z tego, że zniszczy się choćby setki egzemplarzy zakazanej książki, cóż z tego, że schwyta się i zabije iluś tam demonologów? Prawdziwymi wrogami byli ci, których owe traktaty opisywały, ci, do których zatrzymani kierowali swoje modły. Gdzieś w głębiach Otchłani czyhały istoty prastare, złe i całkowicie obce ludzkiemu pojmowaniu. Demony uchodzące za starożytne już w czasach, gdy Ekumeną władały wielkie gady, a nawet jeszcze wcześniej, gdy lądowe formy życia dopiero co wypełzały z ciepłych mórz. A kiedy pojawili się ludzie, zawsze znajdowali się tacy, którzy decydowali się oddawać im cześć. Kto zliczyłby, ile niewinnych istot przez tysiąclecia zostało zarżniętych jako ofiary dla Władców Otchłani? Dziesiątki, setki tysięcy czy może miliony? Kto potrafiłby wskazać, który małpolud jako pierwszy poderżnął gardło swojemu bratu krzemiennym nożem, by jego duszą nakarmić Pana Snów, a który pierwszy oddawał pokłon Pełzającemu w Głębinach? Nikt tego nie pamiętał i, co ważniejsze, nikogo to nie interesowało. Ważne było tylko jedno: Przedwieczni spoglądali na ludzkość żarłocznym wzrokiem i nic nie dało się z tym zrobić. Byli poza zasięgiem, całkowicie obojętni na wszelkie podejmowane przez ludzi próby walki z nimi. Dopóki te demoniczne bestie istniały, dopóty mogły ingerować w rzeczywistość za pośrednictwem swoich coraz to nowych sług. Nic dziwnego, że prędzej czy później większość oddelegowanych do walki z okultyzmem funkcjonariuszy załamywała się psychicznie. Niektórzy rezygnowali ze służby i odchodzili do cywila, ale to nie pomagało. Wciąż pamiętali i wciąż budzili się w nocy z krzykiem. Inni popadali w obłęd, a część, i to niestety dość liczna, przechodziła na drugą stronę barykady, zaczynała zgłębiać mroczne arkana i oddawać cześć Władcom Otchłani.
Aristides zdjął okulary i zaczął je czyścić, co zwykł czynić wówczas, gdy coś rozważał.
– Wiadomo już, jaki rodzaj rytuału jest odprawiany? – zapytał po dłuższej chwili, zakładając okulary z powrotem na nos.
W odpowiedzi Wellington wzruszył ramionami.
– Szczerze mówiąc, po raz pierwszy spotykam się z czymś takim i o ile mi wiadomo, nikt w naszej jednostce nie miał z tym wcześniej do czynienia. Za dziesięć minut odbędzie się odprawa szefów wszystkich zespołów, więc jeśli Działowi Analiz udało się ustalić cel tych rytuałów, to Stary nam o tym powie, a jeśli nie… no cóż…
– A co dokładnie kryje się pod tym „no cóż”?
– Wtedy będziemy musieli działać na ślepo, a to może oznaczać, że będziemy tu mieć drugi Optimation.
– Niech to szlag… – mruknął porucznik.
– Dobrze powiedziane, oj, dobrze powiedziane! – zauważył Arthur, odchylając się na krześle i patrząc na swojego zastępcę spod półprzymkniętych powiek.
Lubił tego gościa, i to nawet bardzo. Pracowali razem już od dwóch lat i w tym czasie Cajun niejednokrotnie dowiódł, że jest wyśmienitym oficerem śledczym, nie tylko inteligentnym, ale jeszcze obdarzonym niezawodną intuicją. Swojej pracy Aristides poświęcał się z fanatycznym wręcz oddaniem, sprawiał wrażenie, jakby całe jego życie kręciło się wokół walki z okultyzmem. Po służbie długie godziny spędzał na studiowaniu zgromadzonych w wydziałowej bibliotece dzieł z zakresu demonologii, bo jak mawiał, „żeby zniszczyć wrogów, należy dobrze ich poznać”. Wiedza Cajuna na temat najróżniejszych sekt i ich rytuałów była tak ogromna, że spokojnie mógłby się przenieść do Działu Analiz. Kilka miesięcy temu komisarz Dust nawet mu to zaproponował, mówiąc:
– Twój łeb, Cajun, jest zbyt cenny, żeby ci go ktoś rozwalił w jakiejś ciemnej uliczce.
Porucznik odrzucił jednak sugestię przełożonego i nadal z podziwu godną determinacją wykonywał obowiązki operacyjne.
„On naprawdę może zajść bardzo daleko” – niespodziewanie przyszło Wellingtonowi do głowy. „Kto wie, czy nie zostanie kiedyś nowym komisarzem? To byłaby wielka korzyść dla naszego wydziału, Stary miałby godnego następcę. Facet jest bystry i odważny, a do tego lojalny. Nie pamiętam, ile to już razy ratowaliśmy sobie nawzajem tyłki w czasie akcji. Dobry z niego kumpel, ma tylko jedną wadę: nie jest Archiem”.
Ta myśl sprawiła, że humor kapitana, z powodu ostatnich wydarzeń i tak nie najlepszy, popsuł się do reszty. Wellington szybko zerknął na wiszący na ścianie kalendarz i zaklął bezgłośnie.
„Cholera” – pomyślał. „Za dwa tygodnie jest rocznica! Znowu pójdziemy z Karlem do pubu, siądziemy przy stoliku w kącie i będziemy całą noc pić na umór i wspominać. Archie, niech cię szlag, dlaczego dwa lata temu to musiałeś być akurat ty?!”
Wściekły kapitan przestał się huśtać na krześle, walnął pięścią w blat swojego biurka, a raczej w ten jego fragment, który wystawał spod zaścielających mebel papierzysk, i wbił wzrok w jakiś bliżej nieokreślony punkt przestrzeni. Cajun nerwowo odskoczył od przełożonego.
– Nie, nie… to nie ma związku z tobą – uspokoił porucznika Wellington. – Po prostu przyszło mi do głowy coś wyjątkowo nieprzyjemnego. Chyba też będę musiał wziąć sobie kilka dni wolnego, bo to napięcie mnie wykończy. Od momentu, gdy zaczęła się ta sprawa, nie zmrużyłem oka.
– Nie dziwię się, wizja powtórki wydarzeń z Optimation każdemu mogłaby spędzić sen z powiek.
– Więc lepiej się módlmy, żeby do tego nie doszło – westchnął Wellington, zerkając na zegarek. – Wiesz co, chodźmy już. Gabinet Starego do wielkich nie należy, więc lepiej być tam nieco wcześniej i zająć dobre miejsca.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz