Fragment książki

17 minut czytania

Rozdział 1
Musisz zapłacić

Kiedy pierwszy raz spotkałam Toma Warda, ucznia stracharza, uczyłam się na wiedźmę, o tak. Powinniśmy zostać wrogami, lecz po bardzo niepewnym początku w końcu się zaprzyjaźniliśmy. Pomagałam mu i walczyłam z Mrokiem u jego boku. To wtedy poznałam straszliwą prawdę o swoim pochodzeniu – jestem jedną z córek Złego, a Koścista Lizzie to moja prawdziwa matka.

Nadal jednak pomagałam Tomowi i staremu Gregory’emu, stracharzowi. Mimo swojego pochodzenia nie mogłam przejść na stronę Mroku. Razem walczyliśmy ze Złym, pomagała nam też Grimalkin, wiedźma zabójczyni, i w końcu zadaliśmy straszliwy cios: odcięliśmy mu głowę, a ciało przybiliśmy srebrnymi włóczniami, by pozostał uwięziony w martwej skórze.

Wiedząc, że jego słudzy będą bezlitośnie ją ścigają, Grimalkin rzuciła się do ucieczki z głową Złego owiniętą w skórzaną torbę. Walczyła z każdą istotą, która stanęła jej na drodze. Wiedziałam, że to kwestia czasu, nim zostanie schwytana – nawet potężna wiedźma zabójczyni nie zdołałaby pokonać tak wielu mrocznych stworów. Zabiwszy Grimalkin i odzyskawszy głowę, zabiorą ją do Irlandii i połączą z resztą ciała Złego. Wówczas znów będzie mógł swobodnie poruszać się po świecie i rozpocznie się nowa era ciemności i grozy.

Tylko jedno może go powstrzymać – istnieje jeden sposób, by zniszczyć go na zawsze. W następne święto zmarłych, od którego dzielą nas niecałe cztery miesiące, mój przyjaciel Tom Ward musi o północy odprawić rytuał ofiarny. Rytuał wymaga użycia trzech kling zwanych mieczami bohaterów. Tom ma już dwie z nich, trzecią jednak ukryto w Mroku i to ja muszę ją odzyskać.

Szczegóły rytuału przekazała mu jego własna matka, pierwsza i najpotężniejsza ze wszystkich lamii. Zginęła w Grecji, walcząc z Ordyną, jedną ze starych bogów, lecz jej duch zachował swą siłę i próbowała nam pomóc rozprawić się ze Złym.

Ale Tom ukrył przede mną część rytuału; sama musiałam ją odkryć…

Chodzi o ofiarę. Musi mieć na podorędziu chętną ofiarę. Ktoś musi zginąć.

Tom ma poświęcić osobę, którą kocha najbardziej ze wszystkich.

Czyli mnie.

Ruszyłam zatem w Mrok, by odzyskać sztylet zwany Posępnym – ostrze, które mnie zabije.

Jest tylko jedna rzecz gorsza od Mroku, mam rację? To, co kryje się w jego wnętrzu – stwory nazywające go domem…

***

Trafiło tam mnóstwo moich wrogów – zwolenników Złego. Zamaskowałam się zatem z użyciem najpotężniejszej znanej mi magii. Nie byłam pewna, czy to wystarczy. Magia wywodzi się właśnie z Mroku, ojczyzny starych bogów. A ja byłam sama.

Już raz odwiedziłam Mrok – porwana przez Złego. Każdy ze starych bogów ma w Mroku swój dom – osobiste królestwo, należące wyłącznie do niego – i jeden z nich mi pomógł. Sprowadził z powrotem na ten świat, o tak. Pan, podobnie jak inni, pragnie, by zostawiono go w spokoju i niechętnie wita intruzów. Gdybym znalazła drogę do jego królestwa, nie czekałby tam na mnie żaden z moich wrogów. Oczywiście, nie miałam gwarancji, że on sam nie zniszczyłby mnie w zemście za wtargnięcie.

Pan ma dwa aspekty, dwie różne postaci. Jedna jest tak straszna, że większość ludzi popada w obłęd spojrzawszy w jego oblicze; mam nadzieję, że nigdy nie będę musiała jej oglądać. Druga postać to ta, z którą pragnęłam porozmawiać.

Dostanie się do królestwa Pana nie powinno być trudne, dysponowałam bowiem potężną magią. Pan zazwyczaj mieszka w Mroku, ale jest także bogiem natury. Jego dom nigdy nie leży zbyt daleko od naszego świata.

Każdy, kto samotnie przebywał w lesie, wyczuwał jego obecność. Czasami wokół zapada cisza i bezruch, i wszystko, co żyje, zdaje się powstrzymywać oddech. W poszyciu nic nie szeleści, nie wieje najlżejszy wietrzyk, czuje się tylko obecność czegoś gigantycznego i niewidzialnego.

To oznacza, że Pan jest w pobliżu.

Wybrałam zatem lasek na południowy wschód od Chipenden, niedaleko rzeki Ribble. Gdybym faktycznie zdołała wrócić bezpiecznie ze sztyletem, nie musiałabym długo wędrować, by znów odnaleźć Toma Warda.

Znalazłam samotne miejsce, usiadłam w długiej trawie i oparłam się wygodnie plecami o pień drzewa. Bałam się, cała dygotałam ze strachu, zaczęłam zatem oddychać powoli, głęboko, by się uspokoić. Potem zaczekałam na właściwy moment.

Nadszedł tuż przed zmierzchem.

Wszystko wokół ucichło i znieruchomiało; wiedziałam, że tak będzie. W pobliżu przebywał Pan. Zupełnie jakby stał tuż za zasłoną, tak blisko, że mogłam go dotknąć.

Przywołałam swoją magię i spróbowałam wniknąć do jego krainy. Okazało się to znacznie trudniejsze, niż oczekiwałam – dopiero po bardzo długim czasie znalazłam drogę. Zupełnie jakbym szukała maleńkiego zamka w wielkich drzwiach, mając zasłonięte oczy. Wciąż nie mogłam znaleźć wejścia, opierało się wszelkim moim wysiłkom tak długo, iż sądziłam już, że się nie uda. I wtedy nagle znalazłam się tam i zalała mnie fala uczuć: mieszanina radości z powodu sukcesu, niepokoju po dotarciu do krainy Pana i odrobiny lęku.

Stałam niedaleko jeziora, jarzącego się ostrym zielonym blaskiem. Niebo nade mną było ciemne, wiedziałam więc, że nie jest to odbite światło. Wszystko wokół jaśniało tą samą zielenią – nawet pnie drzew. Zieleń to kolor natury. Kolor Pana.

Na brzegu rzeki rosły wysokie trzciny, za nimi, po drugiej stronie cienkie, młode jesiony, wszystko jednak trwało w bezruchu. Nic się nie poruszało oprócz mojej piersi, wznoszącej się i opadającej gwałtownie. Trzy razy odetchnęłam głęboko, próbując spowolnić szalejące serce.

Musiałam zachować spokój.

Tuż za drzewkami zaczynał się las, wysokie, liściaste drzewa z gatunku, którego nie rozpoznałam. Pokrywające je kwiaty sugerowały wczesną wiosnę – nie były jednak białe ani różowe, ale również zielone.

Zupełnie jakby las żył i słuchał mojego urywanego oddechu i łomotania serca. Słowo „panika” wywodzi się od imienia Pana. Mówią, że jeśli pojawi się w swej strasznej postaci, jego przybycie poprzedza obezwładniająca groza. Niewielu przeżyło, by móc o tym opowiedzieć.

Czy teraz zbliżał się do mnie w tym właśnie swoim aspekcie? Jeśli tak, to nie odczuwałam grozy.

W tym momencie usłyszałam z dali wysoką, piskliwą melodię. Czyżby to Pan w swej dobrotliwej postaci grał na trzcinowej fletni?

Pozostała mi tylko nadzieja.

Okrążyłam zatem zielone jezioro, przecisnęłam się przez gąszcz młodych drzewek i znalazłam się w lesie. Pospieszyłam w stronę, z której dobiegała muzyka, i wkrótce ujrzałam szeroką polanę, gęsto porośniętą paprociami. Jej środek udeptało wiele stworzeń: zające, króliki, szczury, myszy, nornice, parę borsuków i rudy lis z puchatą kitą; gałęzie w górze uginały się od ptaków. Wszystkie milczały i w bezruchu słuchały zafascynowane, wpatrując się w źródło owej cudownej muzyki.

Pan, wyglądający niczym młody, blady chłopiec o jasnych włosach, siedział na pniu, grając na trzcinowym flecie. Wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętałam. Zdawało się, że ma na sobie strój spleciony z trawy, liści i kory, jego twarz przypominała ludzką, lecz uszy, wystające spomiędzy długich, potarganych włosów, były wydłużone i szpiczaste. Zauważyłam też zielone paznokcie u bosych stóp, tak długie, że spiralami zakrzywiały się ku górze.

Stary bóg spojrzał na mnie i przestał grać, tym samym łamiąc czar muzyki. Leśne stworzenia umknęły, ptaki wzbiły się w niebo tak szybko, że gałęzie nad nami zaczęły tańczyć. Po chwili zostaliśmy sami.

Zmierzył mnie gniewnym wzrokiem i jego twarz zaczęła zmieniać się w coś groźnego i zwierzęcego. Poczułam lodowaty dreszcz strachu. Jeszcze kilka sekund i chłopiec zniknie, a ja będę musiała stawić czoło drugiemu złowrogiemu aspektowi boga.

– Proszę! Proszę! – zawołałam. – Jestem Alice, pamiętasz mnie? Raz już mi pomogłeś. Proszę, wysłuchaj mnie. Nie chciałam cię przecież urazić, o nie!

Ku mojej uldze zmiana ustała i powoli odwróciła się tak, że znów patrzyłam na chłopca – choć twarz miał bardzo poważną, bez cienia uśmiechu. Potem wykrzywił ją grymas gniewu.

– Na zbyt wiele sobie pozwalasz – warknął. – Wyjaśnij, dlaczego nie powinienem porazić cię z miejsca?

– Nie mam złych zamiarów – odparłam. – Przepraszam, że wtargnęłam tu bez zezwolenia. Raz już mi pomogłeś, o tak, i jestem ogromnie wdzięczna, a teraz znów potrzebuję twojej pomocy. Muszę przynieść coś z mroku, a to najbezpieczniejsze miejsce, jakie przyszło mi do głowy. Mam tu wielu wrogów, ale wiem, że nie odważą się tu przybyć ze względu na ciebie.

– Ale ty się odważyłaś! I musisz zapłacić za taką bezczelność!

– Zapłacę, co tylko zechcesz, jeśli tylko nie odbierzesz mi życia. Nie boję się śmierci – wszyscy kiedyś musimy umrzeć – ale muszę oddać je komuś innemu. Moje życie ma zostać złożone w ofierze. Pomóż mi, proszę. Muszę znaleźć sztylet, ukryty pod tronem Złego. Wskaż mi tylko granicę jego królestwa i pozwól później znów tędy uciec… Tylko o to proszę.

Pan wyglądał na zaintrygowanego.

– A czemu tak ci zależy na odzyskaniu tego sztyletu?

Dzięki postrzeganiu dowiedziałam się, że mam zostać złożona w ofierze, lecz później, kiedy Tom Ward leżał nieprzytomny, dochodząc do siebie po walce z Sis-coi, wampirzym bogiem, wyjęłam mu list z kieszeni i przeczytałam kilka razy, by dobrze wszystko zapamiętać. Nie widziałam powodu, aby teraz nie powtórzyć tego bogu – ostatecznie wiedział już, jak skrępowaliśmy Złego. To właśnie osłabienie jego mocy pozwoliło Panowi powrócić do świata w górze.

– Potrzebne nam trzy święte przedmioty do rytuału, który na zawsze zniszczy Złego: miecze bohaterów wykute przez starego boga kowala. Tom Ward musi je mieć przy sobie, kiedy go odprawi.

– Wiem o tych klingach – odrzekł Pan. – Zadały ludziom wiele cierpienia i nieszczęść. Który z nich ukryto w ciemności?

– Tom ma już Klingę Przeznaczenia i Rębacza Kości. Ten, po którego mnie tu przysłano, nazywa się Posępny – wyjaśniłam.

– Ach, ale Brzeszczot Smutków to zdecydowanie najgorszy z całej trójki. Dla ludzkości byłoby lepiej, gdyby nie powrócił do waszego świata.

– Lecz dzięki niemu możemy zniszczyć naszego najgorszego wroga!

Pan powoli pokręcił głową i przyjrzał mi się z przejmującą litością.

– Niemądra ludzka istoto: nie rozumiesz, co się stanie? Może i zdołacie zniszczyć Złego, ale nie Mrok, bo on zawsze znajdzie sposób, by osiągnąć równowagę ze Światłem. Jeśli zniszczycie obecne zagrożenie, pojawi się nowe. Zabijcie najpotężniejszą istotę z Mroku, a inna zyska w końcu dość mocy, by ją zastąpić.

Nie takie słowa pragnęłam usłyszeć. Czy oznaczało to, że poświęcę życie nadaremnie? Ale on mówił o długofalowych skutkach naszych wysiłków, my natomiast musieliśmy rozwiązać sytuację tu i teraz. To, co wydarzy się w odległej przyszłości, miało mniejsze znaczenie.

– Jeśli tak będzie, to trudno, nic na to nie poradzę, prawda? Ale zaatakowaliśmy już Złego i mocno go zraniliśmy. Jeśli dojdzie do siebie i odzyska dawne moce, wywrze straszliwą zemstę. Nie mówię tylko o sobie, Tomie i starym Gregorym – ucierpi cały świat. Musimy zatem jakoś go powstrzymać, a rytuał trzeba odprawić w nadchodzące Święto Zmarłych, inaczej będzie za późno.

Pan wpatrywał się we mnie bardzo długo, aż zaczęły mi dygotać kolana pode mną. Dysponowałam potężną magią, przez moment zastanawiałam się nawet, czy jej nie użyć, ale wiedziałam, że nie mam szans w starciu z jednym ze starych bogów w samym sercu jego krainy. Mógłby zabić mnie natychmiast, a wówczas wszystko, co uczyniłam, poszłoby na marne.

Skinął szybko głową.

– Opowiedz mi coś więcej o tym rytuale – polecił.

– Trzeba go odprawić na specjalnym wzgórzu w Hrabstwie, zwanym Kamieniem Strażniczym. Należy zbudować tam kuźnię – wyjaśniłam. – Ofierze nie wolno krzyknąć, nieważne jak bardzo będzie cierpieć. Sztylet zwany Rębaczem Kości nosi właściwe miano – to on odetnie jej kości kciuków. Jeśli krzyknie, gdy będą jej odrąbywać palec z prawej dłoni, ofiara pójdzie na marne. Po wrzuceniu kości w ogień to samo spotka lewą dłoń, następnie sztyletem, po który przybyłam, zostanie wycięte serce ofiary i wciąż bijące zostanie ciśnięte w płomienie.

– Mówisz „ofiara”, „kości kciuków”, „serce ofiary” jakby należały do kogoś innego, ale ten straszliwy los czeka ciebie. Nie wiesz o tym? – spytał Pan.

Skinęłam głową i niezdolna spojrzeć mu w płonące oczy, spuściłam wzrok.

– Oczywiście, że wiem. Tylko odsuwając od siebie myśl o tym, mogę znieść tę wiedzę.

– I sądzisz, że kiedy nadejdzie właściwa chwila, zdołasz znieść ból? Kiedy odetną ci kości dłoni, ciało może nie posłuchać i krzyknąć. Być człowiekiem, to być słabym – dla was pewne rzeczy są nie do zniesienia.

– Postaram się najlepiej, jak umiem – to wszystko, co można zrobić, czyż nie?

Pan przytaknął i po raz pierwszy wydawał się mniej rozgniewany. Kiedy odpowiedział, jego głos zabrzmiał łagodniej.

– Może jesteś niemądra, ludzka istoto, ale też odważna. Przeprowadzę cię przez swoje ziemie i wskażę następny etap twojej podróży.

Wędrowaliśmy w milczeniu, Pan wyprzedzał mnie o pięć kroków, maszerując pośród drzew. Wokół zalegała cisza, miałam wrażenie, że maszerujemy bez końca, w Mroku bowiem trudno ocenia się upływ czasu. I to mnie niepokoiło.

Ze swej ostatniej wizyty wiedziałam, że czas zachowuje się tu inaczej: zdawało mi się, że spędziłam wiele lat w niewoli u Złego, lecz po powrocie na ziemię odkryłam, iż minęły jedynie tygodnie. Wiedziałam, że równie dobrze może wydarzyć się coś odwrotnego. Czas w Hrabstwie mógł płynąć szybciej, a od Święta Zmarłych dzieliły nas zaledwie cztery miesiące. Nawet gdyby udało mi się odzyskać sztylet, mogę wrócić za późno.

Las powoli zaczynał rzednąć, wielkie, pradawne drzewa ustępowały miejsca młodszym oraz zaroślom. Dokładnie przed nami widziałam coś, co przypominało rozległą równinę, którą przecinała ścieżka, zaczynająca się tuż za ostatnim drzewem. Poza zasięgiem zielonego blasku lasu w krainie panowała ciemność – prócz wąskiej ścieżki, ułożonej z małych, białych kamieni.

– Tutaj muszę cię zostawić – oznajmił Pan. – Podążaj białą ścieżką przez otchłań, leżącą pomiędzy królestwami. Zaprowadzi cię do następnego.

– Na terytoria Złego? – spytałam.

Pan pokręcił głową.

– Któż może rzec? Krainy Mroku nieustannie się przesuwają i zmieniają położenie względem siebie. Nic nie zostaje długo takie samo. Jeśli jednak zdołasz jeszcze tu trafić, pomogę ci wrócić do twojego świata. Przybyłaś jednak do mego królestwa bez zaproszenia, pamiętaj zatem, że nim odejdziesz, zażądam, byś zapłaciła za to zuchwalstwo.

Jeszcze przez moment wpatrywałam się w ścieżkę. Kiedy odwróciłam się, by spytać Pana, jaka będzie cena, już zniknął.

Stałam bez ruchu, ale zielone drzewa oddalały się. Na moich oczach las skurczył się szybko, aż w końcu wydawał się nie większy niż księżyc na ziemi. Chwilę później rozmiarami dorównywał gwieździe, a potem zupełnie zniknął. Czy naprawdę zmalał, czy też po prostu odsunął się ode mnie? Nie potrafiłam stwierdzić.

Zostałam sama, a wszędzie wokół niepodzielnie władała ciemność. Powęszyłam trzy razy, szukając zagrożenia. Uznawszy, że nic mi nie grozi, weszłam na ścieżkę i ruszyłam naprzód. Każdemu ostrożnemu krokowi szpiczastych trzewików towarzyszył głośny chrzęst kamieni. Droga była idealnie prosta, z każdą chwilą coraz mniej wyraźna, aż w końcu w dali stawała się zaledwie cieniutką kreską. Widziałam tylko białe kamienie. Przyspieszyłam kroku, maszerując naprzód.

I znów z trudem oceniałam upływ czasu, nie wiem zatem, jak długo tak szłam, gdy gdzieś po lewej usłyszałam odległe wycie. Brzmiało jak zew myśliwski wilka bądź też innego wielkiego drapieżnika.

Z nagłym niepokojem jeszcze przyspieszyłam kroku, wytężając słuch. Znów uświadomiłam sobie, z jak głośnym chrzęstem moje stopy uderzają o kamienistą ścieżkę. Jeśli to naprawdę wilk i nadal mnie nie wywęszył, z pewnością zwabi go odgłos kroków? Postanowiłam iść dalej obok ścieżki, nie po niej.

Kiedy jednak spróbowałam z niej zejść, mój lewy but nie natrafił na żaden opór – niczego tam nie było, nawet ziemi.

Pan wspomniał, że między krainami rozciąga się otchłań. A czymże jest otchłań, jeśli nie wielką pustką, bezdenną przepaścią?

Lecąc naprzód w mrok rozpaczliwie przekręciłam się i zdołałam upaść z powrotem na ścieżkę. Potem, cudem uniknąwszy katastrofy, z gwałtownie walącym sercem uklękłam i spojrzałam w dół. Lewą dłonią sięgnęłam tam i niczego nie poczułam. Cóż mi zatem pozostało? Musiałam iść dalej, trzymając się dróżki.

Serce zwolniło do zwykłego rytmu. Do wtóru chrzęstu i zgrzytania maszerowałam dalej, starając się znaleźć najlepsze wyjaśnienie tego, co zaszło. Albo ziemia zniknęła, albo też cała ścieżka w jakiś sposób wzniosła się w górę – a w takim razie co ją podtrzymuje?

Łowiecki zew zabrzmiał znowu, tym razem znacznie bliżej, ale z dołu. Faktycznie zatem zostawiłam pod sobą grunt. Na razie byłam bezpieczna – chyba że stwór w jakiś sposób zdoła dostać się na ścieżkę.

Wkrótce znów usłyszałam wycie – tym razem bliżej – i natychmiast ogarnął mnie lęk. Czy już natrafił na mój trop? Szłam teraz szybko, zastanawiając się, jakie stworzenie mnie ściga. Czy na mnie poluje? Czy to jakiś demon? Obejrzałam się i w dali dostrzegłam coś pędzącego ku mnie na czterech łapach. Przypominało niewielkiego psa, ale może sprawił to fakt, iż wciąż dzieliła nas spora odległość. Tak naprawdę nie miałam pojęcia o jego rozmiarach. Puściłam się biegiem. Trudno było poruszać się zbyt szybko na tych kamieniach, pośliznęłam się i o mało nie upadłam na twarz.

Zaryzykowałam kolejne spojrzenie i natychmiast tego pożałowałam.

Stwór, który mnie ścigał, wydawał się teraz bardzo duży, bardziej podobny do wilka niźli psa; doganiał mnie z każdą sekundą. Jego pysk miał w sobie coś osobliwego. Owszem, przypominał zwierzęcy pysk wilka, był jednak podstępny, przebiegły, niemal ludzki.

Nagle pojęłam dokładnie, co mnie ściga.

To był krecz, stwór stworzony przez czarownice, by doścignąć i zabić Grimalkin, dźwigającą głowę Złego. Spłodzony przez demona Tanakiego, dysponował ogromną mocą regeneracji i stopniowo nabierał coraz więcej sił, ucząc się z każdego kolejnego starcia z wiedźmą zabójczynią. Jedną z jego broni stanowiła śmiertelna trucizna – osłabił nią Grimalkin tak bardzo, że tylko z pomocą mojej magii wiedźma zdołała go w końcu zabić.

Teraz na nowo istniał w Mroku.

A ja byłam jego celem. Miałam nadzieję przekraść się przez Mrok niepostrzeżenie, spotykając tylko Pana. Cóż za głupota! Tutejsze stwory zachowywały czujność, a ten już mnie znalazł.

Nie chciałam posłużyć się magią – nie była niewyczerpana, a może się zdarzyć, że będzie mi jeszcze potrzebna i nie tylko… Każde użycie mrocznej magii przybliżało mnie do zostania prawdziwą bezecną wiedźmą o okrutnym, kamiennym sercu. To właśnie martwiło mnie najbardziej.

Ale w tym przypadku nie miałam wyboru. Postanowiłam oszczędzać swą moc i wykorzystać jedynie minimum. Wysiliłam wolę i ścieżkę zasnuła gęsta mgła, tak że nie widziałam już krecza. Dodałam do tego zaklęcie mylące.

Nie wiedziałam, czy w ogóle zadziała na podobnego stwora, lecz po paru sekundach znów zawył – nie tryumfalnie i okrutnie, jak przystało łowcy, lecz żałośnie i ze zdumieniem.

Nie potrafiłam orzec, jak długo pozostanie oszołomiony, znów zatem pobiegłam, aż w końcu mgła i krecz zostały daleko w tyle.

Wkrótce pojawił się nowy powód do niepokoju, gdy pojęłam, iż w dali widzę koniec ścieżki. Biała linia kamieni po prostu się urywała, za nią leżała wyłącznie ciemność.

Co, jeśli pozostanę uwięziona w przestrzeni między krainami? Czy ścieżka zaczynała się i kończyła pustką? W końcu przed sobą ujrzałam mroczne, skalne urwisko i zrozumiałam, że biała ścieżka jednak się nie kończy: po prostu znikała w wylocie niewielkiej jaskini.

Czy to była brama do następnego królestwa?

Wewnątrz płonęło żółte światło. Jeśli się nie myliłam, rzucał je migoczący płomyk świecy. Do kogo należała? Ostrożnie zbliżyłam się do wejścia i przystanęłam, zaglądając do środka.

Spojrzała na mnie para lśniących, szafirowych oczu. Ujrzałam dziewczynę mniej więcej w moim wieku. Przycięte krótko czarne włosy okalały twarz, na której lewym policzku widniał niewielki tatuaż przedstawiający niedźwiedzia. Dziewczyna siedziała na ziemi ze skrzyżowanymi nogami, unosząc ku mnie ręce. Okaleczono je – kapała z nich krew i natychmiast dostrzegłam dlaczego. W miejscu kciuków widniały dwie paskudne rany.

– Ty musisz być Alice – powiedziała. – Ja nazywam się Thorne.

Rozdział 2
Krecz

Thorne była dziewczyną, którą Grimalkin szkoliła na wiedźmę zabójczynię. Nigdy się nie spotkałyśmy; czarownica ukrywała jej istnienie przed większością ludzi, ale wiedziałam o niej wszystko, a zwłaszcza to, jak zginęła. Zamordowali ją słudzy Złego na skraju Wiedźmiego Jaru. Jeszcze za życia odcięli jej kciuki.

Oczy, przyglądające mi się z taką powagą, były zaskakująco łagodne, lecz gibkie ciało opasane licznymi rzemieniami, z których zwisały najróżniejsze klingi, świadczyło o tym, iż mam do czynienia z wojowniczką.

– Wiesz, że coś cię ściga? – spytała.

– Tak. To chyba krecz – odparłam. – Zatrzymałam go magią, ale nie podziała zbyt długo.

Stwór znajdował się już poza zasięgiem śmierci. Jak można go powstrzymać?

Zupełnie jakby usłyszał, że o nim rozmawiamy, z ciemności dobiegło kolejne wycie, ponownie drapieżne i zwycięskie; dochodziło z bardzo bliska.

– Musimy się spieszyć! – Thorne zerwała się z ziemi. – Weź świeczkę i choć za mną.

Spojrzałam za nią i przekonałam się, że jaskinia przechodzi w tunel.

Thorne odwróciła się ku niemu, ja chwyciłam świecę i pobiegłam śladem dziewczyny.

Czasami sklepienie tunelu zniżało się tak bardzo, że musiałyśmy pochylać głowy, nawet pełznąc na czworakach. W pewien sposób dzięki temu czułam się lepiej – jak bowiem krecz zdołałby się przecisnąć przez tak ciasne przejście? Potem jednak na moment trafiałyśmy do grot tak olbrzymich, iż blask świecy nie sięgał powały. Wysoko nad nami wznosiły się półki i wyczuwałam patrzące na nas wrogie, złowieszcze oczy.

– Czyje to królestwo? – spytałam wstrząśnięta, gdy mój głos, odbijając się echem, wypełnił podobną przestrzeń.

Słysząc to pytanie, Thorne zatrzymała się nagle i odwróciła, przykładając palec wskazujący do ust na znak, bym zachowała milczenie. Z okrutnie okaleczonych dłoni wciąż kapała krew.

– Nadal znajdujemy się w miejscu między krainami, ale czasami biała ścieżka ustępuje miejsca tunelom. Jest w nich nieco bezpieczniej – są zbyt ciasne, by pomieścić coś dużego i niebezpiecznego.

– W takim razie jak duży jest krecz? Grimalkin mówiła, że rozmiarami dorównuje niewielkiemu koniowi. Zdoła pójść za nami?

– Zdoła i pójdzie – odparła Thorne. – Tutejsze prawa rządzące rozmiarem, materią i odległością bardzo różnią się od tych obowiązujących na ziemi. Możliwe, że już nas dogania, ale wielkość to nie najgorsza jego cecha. Spłodził go Tanaki, jeden z ukrytych demonów żyjących w otchłani, on także może nas ścigać. Na szczęście jednak krecz jest zbyt duży, by przedostać się do sieci tuneli.

– Czekałaś na mnie? – spytałam.

Thorne przytaknęła.

– Masz tu nie tylko wrogów, ale i przyjaciół. Dołożę wszelkich starań, by ci pomóc. Ale po co przybyłaś? Żywi nie powinni wkraczać w Mrok.

Przez moment zawahałam się. Czy mogłam zaufać Thorne? Potem jednak przypomniałam sobie, jak bardzo Grimalkin wychwalała swoją uczennicę: nigdy nie słyszałam, by wiedźma zabójczyni mówiła o kimś tak ciepło. Poza tym byłam sama w Mroku i nie spodziewałam się pomocy. Dzięki wsparciu dzielnej sojuszniczki, takiej jak Thorne, moje szanse powodzenia znacznie wzrosną.

– Muszę odnaleźć królestwo Złego – oznajmiłam. – Pod jego tronem leży sztylet. Można go użyć w specjalnym rytuale, który raz na zawsze zniszczy Złego. Ale co z tobą, Thorne? Skąd wiedziałaś, kiedy przybędę i gdzie mnie znaleźć?

– Później porozmawiamy i opowiem ci część z tego, co wiem o Mroku – obiecała Thorne. – Musisz się wiele nauczyć, najpierw jednak trzeba dotrzeć do następnej krainy. Jeśli się nam poszczęści, będzie należała do Złego – wówczas zrobisz co należy i opuścisz to miejsce.

Wolałabym usłyszeć odpowiedź na swoje pytanie, jednakże, choć spędziłam sporo czasu w Mroku jako więzień, to Thorne tu przeżyła. Na razie zatem uznałam, iż najlepiej będzie przyjąć, że wie więcej ode mnie i pozwolić jej prowadzić.

Wkrótce dotarłyśmy do końca systemu tuneli i przed sobą znów ujrzałyśmy biegnącą w ciemność nad otchłanią białą ścieżkę. Wyglądała identycznie jak ta, którą przybyłyśmy. Kto wie, może w jakiś sposób zatoczyłyśmy pełny krąg i wróciłyśmy w miejsce, z którego zaczęłam wędrówkę po jaskiniach?

Thorne pierwsza wyszła na ścieżkę, zdmuchnęłam zatem świecę i wcisnęłam do kieszeni spódnicy.

– Ile czasu trzeba, byśmy dotarły do następnej krainy? – spytałam.

Wzruszyła ramionami.

– Tu wszystko porusza się i przesuwa. Nie potrafię ci odpowiedzieć. Niezbyt długo przebywam w Mroku. Wiele tutejszych istot znacznie lepiej orientuje się, zwłaszcza demony: mogą dotrzeć z miejsca na miejsce niemal w mgnieniu oka.

Było to niebezpieczne i straszne miejsce. Thorne mnie znalazła; skoro jej się udało, równie dobrze może tego dokonać służący Złemu demon. Uznałam jednak, że nie ma sensu rozważać podobnych ewentualności: zajmę się zagrożeniami kiedy już się pojawią.

Gdy tak wędrowałyśmy w ciemności, zdawało się, że poza nami dwiema i białą ścieżką nie istnieje nic poza rytmicznym chrzęstem kamyków pod stopami.

Trudno było ocenić upływ czasu, zaczęłam zatem liczyć kroki, by się zorientować. Dotarłam niemal do tysiąca, gdy usłyszałyśmy za plecami złowrogie wycie krecza. Zdołał się przedostać przez wąski tunel!

Thorne przyspieszyła kroku. Gdy dźwięk znów zabrzmiał, pomknęła naprzód, a ja popędziłam za nią bez chwili wahania.

Teraz wycie rozlegało się coraz głośniej i częściej. Stwór nas doganiał. Thorne zatrzymała się gwałtownie i odwróciła, spoglądając przez ramię. Uczyniłam to samo: na razie ledwie było go widać, ale pędził ku nam susami, zbliżając się coraz bardziej. Wkrótce dostrzegłam już szczegóły.

Wyglądał tak, jak opisała go Grimalkin – podobny był do gigantycznego wilka – gdy jednak dotarł bliżej, zauważyłam znaczące różnice. Choć biegł, jak się zdawało, na czterech łapach, pierwsze dwie kończyny bardziej przypominały potężne, muskularne ręce, zdolne zgruchotać kości przeciwnika i rozszarpać ciało na krwawe strzępy. Futro miał czarne, ale na potężnym grzbiecie jaśniały srebrzystoszare plamki. W ciele otwierały się sakwy, z których sterczały rękojeści broni, miał jednak także ostre, zatrute szpony. Jedno zadrapanie niemal zabiło Grimalkin; pozostały po nim wciąż nawiedzające ją ataki słabości, podczas których mogła paść ofiarą nieprzyjaciół.

Nie chciałam, by to samo spotkało mnie. Byłam gotowa znów użyć magii, ale Thorne miała inne plany.

– Zostań za mną, Alice! – poleciła, potem wystąpiła naprzód, by stawić czoło Kreczowi.

Ku memu zdumieniu zrzuciła szpiczaste trzewiki i balansując na jednej nodze, sięgnęła lewą stopą do skórzanych pasów przecinających ciało. Chwyciwszy palcami rękojeść, dobyła klingi z pochwy.

Teraz krecz pędził wprost ku niej, oczy miał pełne złości i nienawiści, zęby gotowe rozszarpać ciało. Thorne kopnęła gwałtownie i klinga wyfrunęła z jej palców u nogi, odbijając się rykoszetem od czoła bestii i o włos omijając oko.

Zmieniła nogi, teraz balansując na lewej. Tym razem to palce prawej stopy wybrały nóż.

Podziwiałam jej spokój. Krecz prawie ją dopadł, gdy druga klinga pomknęła naprzód i wbiła się po rękojeść w lewe oko bestii – dokładnie w sam środek celu. Stwór ryknął z bólu i wspiął się na tylne łapy, próbując wyszarpnąć sztylet z oczodołu. W tym momencie Thorne cisnęła nożem po raz trzeci, trafiając w drugie oko.

Krew płynęła po pysku krecza, lepiąc futro i skapując z brody. Oślepiony, zamachnął się szaleńczo, dziewczyna jednak uskoczyła. Wyjąc z wściekłości i bólu, stracił równowagę i spadł ze ścieżki. Krzyk cichnął, gdy potwór spadał w otchłań, coraz słabszy i słabszy, aż w końcu przestałyśmy go słyszeć.

Szukałam wzrokiem Thorne, by spytać, czy możemy mieć pewność, że z nim koniec, ona jednak minęła mnie w pędzie i pomknęła naprzód.

– Szybko! To może sprowadzić jego ojca, demona Tanakiego!

Ile sił pędziłyśmy ścieżką, Thorne niosła w okaleczonej lewej dłoni własne buty. Zaimponowało mi to, jak rozprawiła się z kreczem, lecz z tego, co mówiła, teraz groziło nam jeszcze większe niebezpieczeństwo. Tanaki mógł się zjawić w mgnieniu oka: musiałyśmy dotrzeć do następnej sieci tuneli.

Teraz widziałam już przed nami kolejne urwisko, ścieżka ponownie znikała w jaskini. Gdy się zbliżyłyśmy, usłyszałyśmy dźwięk, z każdym kolejnym krokiem coraz bardziej niepokojący i przerażający. Zaczął się jako niski grzmot, szybko jednak począł narastać i wkrótce małe, białe kamienie ścieżki zaczęły dygotać, podskakując.

– Te dźwięki! To Tanaki! – zawołała Thorne. – Jest wielki – naprawdę wielki – i im bardziej się zbliża, tym będzie głośniej!

Do tej pory wibrowały mi już nawet zęby. A potem sklepienie ciemności nad nami rozdarła nagle błękitno-biała błyskawica, towarzyszył jej ogłuszający huk gromu.

– Biegnij! Szybko! – krzyknęła Thorne, pędząc z całych sił naprzód. – Błyskawica oznacza, że prawie tu jest!

Wciąż nie widziałam Tanakiego, lecz czułam, że zbliża się coraz bardziej. Biegłam zatem tuż za Thorne, przerażona, że w każdej chwili może się zjawić. Wkrótce jednak, ku mej uldze, schroniłyśmy się ponownie w wylocie jaskini.

– Na razie jesteśmy bezpieczne. – Thorne osunęła się na kolana. – Ale Tanaki nigdy nie rezygnuje. Będzie na nas polował za każdym razem, gdy wkroczymy na ścieżkę między krainami.

Rozdział 3
Jakiż to stwór?

Thorne wyglądała na wyczerpaną, z ran po odciętych kciukach nadal kapała krew. Próbowała stanąć, ale nogi ugięły się pod nią i musiała usiąść.

– Przepraszam, ale wygląda na to, że potrzebuję chwili odpoczynku. To mnie wiele kosztowało – wyjaśniła.

– Nie ma sprawy, odpocznij, póki nie poczujesz się lepiej. To niesamowita sztuczka tak rzucać nożem stopami! – odparłam.

Przyglądała mi się przez chwilę.

– Musiałam się tego nauczyć. Mogę chwytać sztylety dłońmi, ale nie tak dobrze jak wtedy, gdy miałam kciuki. Poza tym to boli i utrudnia koncentrację. Ale szkoliła mnie Grimalkin i nauczyła improwizować oraz nigdy się nie poddawać.

– Musiało być fajnie uczyć się u wiedźmy zabójczyni – rzekłam. – Ja wyciągnęłam gorszy los – mnie uczyła Koścista Lizzie i musiałam znosić dwa lata okrucieństwa i znęcania się.

– Nigdy bym z nią nie wytrzymała – oznajmiła Thorne.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...