Po „Daredevilu” usilnie poszukiwałem nowego serialu – najlepiej czegoś w klimatach superbohaterów. Padło na „The Flash”, ale dotychczas wyemitowane odcinki zostały przeze mnie dość szybko obejrzane (swoją drogą warto, z epizodu na epizod jest coraz lepiej). W ten magiczny sposób powróciłem do niesławnych „Agentów T.A.R.C.Z.Y.”. Produkcja, skupiająca się na perypetiach drużyny Coulsona, wcześniej mnie rozczarowała. Pierwszy sezon był nudnym proceduralem (czyli opowiadał o niezwiązanych ze sobą sprawach) z papierowymi bohaterami, który odrzucił od siebie wielu widzów. Sytuacja uległa zmianie gdzieś w połowie serii, jakby twórcy zdali sobie sprawę, że tracą widownię. Przełomowy moment stanowiła historia prowadzona równolegle do wydarzeń z „Kapitana Ameryki: Zimowego Żołnierza”. Scenarzyści przysolili zwrotami akcji, a fani byli z tego powodu ukontentowani. Przyznam jednak, że mnie wciąż czegoś brakowało, więc sezonu nie dokończyłem. Powrót rozpocząłem od nowej serii. Jest lepiej?
„Agenci T.A.R.C.Z.Y.” stali się zupełnie innym serialem. Tak po prostu wywalono cały proceduralny bajzel odciągający od ciekawszego głównego wątku. Pstryk i nie ma. W zamian wszystkie odcinki skupiają się na znacznie atrakcyjniejszej treści, która znokautuje każdego nieprzygotowanego na tak wysoką jakość. Ja nie byłem na nią gotowy, więc nadrabianie epizodów zajęło mi raptem kilka nocy. Nie brakowało okrzyków zdumienia czy komentarzy kierowanych do samego siebie, a będących wyrazem uznania dla kunsztu twórców. Produkcja ABC zmiotła konkurencję i, jeśli mam być absolutnie szczery, momentami bawiłem się przy niej lepiej niż podczas oglądania „Daredevila”. A hity ze świata DC – „Arrow”, „The Flash”, „Gotham” – pozostają daleko w tyle.
Bohaterów poprawiono w zdumiewający sposób. Wydarzenia z pierwszego sezonu odcisnęły na nich piętno, co widać i czuć od pierwszych minut. Skye przestała być irytującym żółtodziobem, wokół którego (wydaje się) zrządzeniem przypadku kręci się akcja. Potrafi być użyteczna, nie podejmuje bezsensownych decyzji i umie o siebie zadbać. Jej problemy są niezwykle zajmujące – poczynając od tych dotyczących pochodzenia dziewczyny, przez relacje z otoczeniem, a kończąc na kompletnie fantastycznych wątkach. Trudno tutaj nie spoilerować, więc wystarczy powiedzieć, że wymienione sprawy świetnie się przeplatają. Twórcy poruszają zagadnienia zupełnie pozbawione realizmu, ale wchodzą również w epizody, które mogą być bliskie widzowi, bez robienia z serialu melodramatu. To powoduje zaś, że ze Skye można się łatwo utożsamić, a co najważniejsze, trudno nie trzymać za nią kciuków. Tego brakowało poprzedniej serii.
Pozostała plejada bohaterów wypada równie dobrze. Ekipa Coulsona jest zbiorem przemyślanych osobowości. Postacie borykają się z różnymi problemami – nawet duet Fitz/Simmons przeszedł zaskakującą metamorfozę. Kiedyś para zdolnych naukowców miała za zadanie błyskać wiedzą i uroczą niezdarnością. Teraz nabrała dużo dojrzalszych rysów. Wyraźne jest to szczególnie u Fitza, który zdradzony przez towarzysza ledwo uszedł z życiem, lecz niestety z uszczerbkiem na zdrowiu. Brzmi to doprawdy ponuro, ale „Agenci T.A.R.C.Z.Y.” stanowią przede wszystkim wyśmienitą rozrywkę, więc mimo że serial wkroczył na wyższy poziom, potrafi rozbawić i zabłysnąć ciętym dialogiem. Od tego między innymi jest Hunter, typowy Han Solo. Nigdy nietracący poczucia humoru kobieciarz, inteligentny, lojalny oraz w paru sytuacjach genialnie oddający myśli widza na temat rozwoju wydarzeń. Sympatyczny mechanik, piękna agentka urzekająca swoimi wdziękami, milcząca wojowniczka, żartujący i wyluzowany agent – razem tworzą zgrany zespół, którego przygody jeszcze chętniej się ogląda.
Celowo nie wspomniałem o ogniwie spajającym drużynę, czyli dowodzącym pozostałymi bohaterami Coulsonie. Przyznam, że jeszcze w „Avengers” uważałem go za obowiązkowy, choć nużący element – ot, poczciwy facet, który budzi zaufanie, jednak nie wyróżnia się i pozostaje w cieniu Fury'ego. Ale żeby odgrywał ważniejszą rolę? To było nie do pomyślenia, póki nie powstali „Agenci T.A.R.C.Z.Y”. Nie spodziewałem się, że twórcom uda się aż tak rozbudować charakter Phila. Sceny z nim łyka się jak powietrze – zdajesz sobie z nich sprawę dopiero, gdy się skończą.
Postać grana przez Clarka Gregga jest niezwykle charyzmatyczna. Zapomnijcie o obrazie uczciwego i niewychylającego się agenta, ponieważ Coulson nie należy do tych przewidywalnych osobowości. On ma służyć nie tylko za lidera – szczególnie, że o takiego trudno po tym, co się zdarzyło w „Zimowym Żołnierzu”. Dowodzi, owszem, ale ujawnia też ojcowskie uczucia względem Skye (na tyle rzadko i bez zbędnej ckliwości, aby podobnych sytuacji niecierpliwie się wyczekiwało) oraz skrywa intrygujące tajemnice. Jego działania mogą budzić wątpliwości. Nieraz misje nie wychodzą, wróg okazuje się za sprytny, są ofiary. Czy gdyby podjął inne decyzje, obyłoby się bez nieprzyjemnych konsekwencji? Takie dylematy miewają zarówno bohaterowie, jak i oglądający. Przyznacie, że czynią one z Phila niejednoznaczną, wielowymiarową oraz barwną postać. I tak, potrafi też żartować.
Mamy doskonały obraz drużyny – z problemami, humorem i wyróżniającym się przywódcą, ale razem stawiającą czoła zagrożeniom. Niestety ten obraz dość łatwo można zniszczyć, na co twórcy uczulają widza od pierwszej minuty. Obawa o losy bohaterów jest nieustannym towarzyszem serialu. W obliczu szybkiego rozwoju wydarzeń zdecydowanie uzasadnionym. „Agenci T.A.R.C.Z.Y” nie tracą czasu na odcinkowe zapychacze, serwując historię na wysokim poziomie z rewelacyjnymi zwrotami akcji. Dzieje się dużo i prędko, więc nie liczcie na stabilizację – że postacie będą bez spięcia walczyły z wrogiem, a po każdym starciu piły piwko przy kolacji.
Celem scenarzystów było trzymanie w napięciu, więc epizody często zmieniają porządek rzeczy, udowadniając, że nic nie jest stałe. Co więcej, praktycznie nie znajdziecie proceduralnych wątków. Drugi sezon skupia się wokół kilku zarysowanych wcześniej grubych spraw (Ward, Hydra, Skye, ożywiony Coulson, próby odbudowania T.A.R.C.Z.Y.) i z nich nie zbacza. Jedynie nimi żongluje, żeby nie było przesytu. Nie ma żadnego haczyka – każda z wymienionych treści jest piekielnie wciągająca, zaskakująca i nie trzeba długo czekać na jej przełom. Wydarzenia, które wszędzie indziej prawdopodobnie zostałyby rozłożone w czasie na cały sezon, tutaj dzieją się w ciągu kilku epizodów. Czyżby „Agenci T.A.R.C.Z.Y.” tworzyli nową modę?
Również przeciwnicy często są interesujący – to nie klasyczni źli z zamiarem zniszczenia świata. Mają ciekawe charaktery, są nieobliczalni, a w niektórych przypadkach trudno nie dojść do wniosku, że winę za ich pobudki ponosi otoczenie. Przyłapałem się na tym, że jednemu antagoniście szczerze współczułem – coś, co ostatnio zdarzyło się w „Daredevilu”. Jednak w produkcji Netflixa osobowości były starannie rozwijane, między innymi przez niemałej długości retrospekcje. „Agenci T.A.R.C.Z.Y.” muszą sobie radzić inaczej – świetnych wrogów zawdzięczają umiejętnemu rozłożeniu treści, aby w dialogach przekazać jak najwięcej informacji, oraz doskonałej grze aktorskiej. Wirtuozem jest szczególnie Kyle MacLachlan, jedna z najbardziej doświadczonych osobistości w obsadzie, genialnie kreująca Cala na absolutnie agresywnego, ale też momentami troskliwego faceta.
Do odgrywania pozytywnych postaci też nie można się przyczepić. Chloe Bennet (Skye) zdecydowanie nabrała doświadczenia, a jej zachowanie na ekranie przestaje się wydawać wymuszonym. Mówiąc szczerze, w pierwszych chwilach nie mogłem wyjść z zaskoczenia, jak bardzo rozwinęła się ta młoda, dwudziestotrzyletnia aktorka. Elizabeth Henstridge (Jemma Simmons) musiała wyjść poza swoją dotychczasową rolę, ponieważ jej bohaterka zaczyna się poruszać nie tylko na płaszczyźnie naukowej. Moim zdaniem spisuje się nadzwyczaj dobrze, jakby nowe wyzwanie dodało jej skrzydeł. Podobnie sytuacja ma się z Iainem De Caesteckerem (Leo Fitz), który to stanął przed trudnym zadaniem – grany przez niego agent cierpi na zdrowotne problemy, utrudniające mu komunikację z towarzyszami. Aktor rewelacyjnie oddał targające Fitzem uczucia: zniecierpliwienie powolną rehabilitacją, osaczenie przez przyjaciół pragnących mu pomóc oraz rosnącą desperację. W początkowych epizodach jego wątek wypada najciekawiej.
Każdy trzyma tutaj co najmniej przyzwoity poziom, ale wyróżnić należy jeszcze Clarka Gregga. Wciela się on w agenta Coulsona, niełatwego do odegrania bohatera. Sceny z Philem ograniczają się przeważnie do rozmów, więc aktor musiał innymi sposobami zyskać sympatię widowni. Udaje mu się to dzięki świetnie rzucanym żartom, niewciskanym na siłę, niespecjalnie pogrubionym – tylko lekko wypowiadanym, bez traktowania widza niczym idioty, który nie wyłapie śmiesznego tekstu, jeśli odpowiednio się go nie zaakcentuje. Coulson w wydaniu Gregga promieniuje pewnością siebie oraz buduje atmosferę bezpieczeństwa. Za takiego człowieka oddałoby się życie. Najlepiej wypadają sceny, gdy obok dyrektora T.A.R.C.Z.Y. znajdują się Fitz oraz Lance Hunter (nowy w serialu: Nick Blood). Czuć, że lubią przebywać w prawdziwie męskim towarzystwie, co scenarzyści rozważnie wykorzystują, kreując ich na doskonale rozumiejących się kumpli.
Komputerowe efekty w „Agentach T.A.R.C.Z.Y.” nie są wykorzystywane tak często, jak w filmowych produkcjach Marvela. Rzadkie pokazy nadnaturalnych mocy wypadają jednak naprawdę dobrze, a akrobacje podczas walk cieszą oko. Nie należy spodziewać się wyśmienitych pojedynków na wzór „Daredevila”, lecz nie oznacza to, że twórcy nie potrafią zabłysnąć kreatywnością. Tutaj też znajdziecie kręconą w jednym ujęciu potyczkę, w której Skye staje naprzeciw pokaźnej grupy rywali. Scena wyróżnia się szybszą akcją oraz mniejszym realizmem, ale wypada niespodziewanie świetnie. Czyli przy skromniejszym budżecie również można coś ciekawego zmajstrować. Tylko raz zdarzyło mi się zauważyć twarz dublerki... Co więcej, niezwykłe wrażenie robi dbałość o detale w charakteryzacji kilku odmienionych fizycznie postaci.
Niektórzy pewnie liczą na nawiązania do filmów Marvela. Oczywiście padają one w serialu, już wspólną cechą są występy paru aktorów pojawiających się na ekranach kin oraz w telewizji. Jednak historia nie łączy się ściśle z wydarzeniami ukazanymi w blockbusterach. Największy przełom w pierwszym sezonie wiązał się z „Zimowym Żołnierzem”, za to w drugiej serii jedynie 19. odcinek stanowi wprowadzenie do „Czasu Ultrona”, a potem fabuła skupia się na swoich wątkach. Część osób to rozczaruje, ale myślę, że atrakcyjny scenariusz „Agentów T.A.R.C.Z.Y.” jest satysfakcjonującą rekompensatą.
Prawie półtoragodzinny finał sezonu trzyma poziom wcześniejszych odcinków. Scenarzyści nadal zaskakują, pod koniec jeszcze racząc widzów niespodziewanym cliffhangerem. Ponadto epizod niesie ze sobą ładunek emocjonalny – prezentuje pełne brutalnej przemocy sceny oraz wzruszające zwieńczenia występujących wątków. Wszystko zamyka się w tak interesujący sposób, że pozostaje tylko niecierpliwe wyczekiwanie trzeciej serii.
„Agenci T.A.R.C.Z.Y.” są nielicznym wyjątkiem wśród seriali świadczącym o tym, iż można wysłuchać próśb fanów i znacznie poprawić jakość przedstawianej historii. Scenariusz to rozrywka stojąca na najwyższym poziomie. Bez wciskania oglądającym nudnych banałów, za to z wciągającymi wątkami. Proceduralny charakter poszedł w odstawkę, co się opłaciło. Bohaterowie zostali rozwinięci, więc ich losy śledzi się z większą przyjemnością. Sezon drugi może nie jest idealny (co takie jest?) – zauważyłem, że utwory muzyczne w tle albo nie istnieją, albo są ledwie zauważalne, a przecież mogłyby wzmocnić wydźwięk niektórych scen. Jak wszędzie, czasami coś zabrzmi zbyt naiwnie w dialogach – ale mimo to bawiłem się wybornie i zachęcam do dania Agentom T.A.R.C.Z.Y. jeszcze jednej szansy.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz