"Zginęły tysiące. Kolejne tysiące zostały osierocone. Miasto było w ruinie, w kanałach zalegała padlina, i chociaż wygraliśmy, zyskaliśmy tylko tymczasowy spokój" – to jedne ze zdań kończących pierwszy tom cyklu "Znak Kruka". Od tamtych wydarzeń minęły cztery lata, co wydaje się wystarczającą ilością czasu na wylizanie ran. A jednak nie wszystko jeszcze wróciło do normy, miasto nie zdążyło jeszcze całkowicie stanąć na nogi i nie każdy odzyskał dawny spokój.
Kapitan Ryhalt Galharrow na pozór nie zmienił się ani na jotę. Jest ponury, cyniczny i każdą wolną chwilę poświęca na wlewanie w siebie nadmiernych ilości rozmaitych trunków. Nihil novi. Ale do tej pory nie do końca pogodził się ze śmiercią ukochanej kobiety. Ukojenie bólu przychodzi tym trudniej, że w mieście przybywa ludzi twierdzących, że widzieli Jasną Panią, która miałaby być duchem czy odbiciem zmarłej Ezabeth. Nie czas jednak na roztrząsanie przeszłości. Ze skarbca Wroniej Stopy skradzione zostaje Oko Shavady, a Galharrow musi go odnaleźć. I jak zwykle – to dopiero początek kłopotów.
Tę odsłonę czytało mi się ciut przyjemniej od poprzedniej części. Przede wszystkim odniosłam wrażenie, że autor trochę lepiej zapanował nad głównym bohaterem. Co prawda nadal targają nim życiowe rozterki i wciąż postrzega siebie jako nieudacznika, który wszystko psuje, ale stał się poniekąd mniej jękliwy, wydaje mi się też, że nieco rzadziej zbiera mu się na wynurzenia rozgoryczonego życiem starca. Choć może to tylko moje odczucia, bo natknęłam się na opinie, że to właśnie w "Zewie Kruka" Galharrow zrobił się nadmiernie sentymentalny. Skąd taka rozbieżność wrażeń – nie wiem.
Powieść wydała mi się również mniej monotonna. Wszystko za sprawą bardziej zróżnicowanego klimatu. W dalszym ciągu przez większość czasu jest ponuro i niebezpiecznie, jednak pojawiło się też kilka luźniejszych chwil, zwłaszcza na początku książki. Dzięki temu udało się uniknąć poczucia ciągłego przygnębienia, które towarzyszyło mi wcześniej przy lekturze.
A jednak daleka jestem od zachwytu. Cykl ma zamknąć się w trzech częściach, tymczasem trudno nie odnieść wrażenia, że fabuła niemal nie ruszyła do przodu. Temat wojny między Królami Głębi a Bezimiennymi został jakby zawieszony, zamiast tego pojawił się nowy wróg. Powtarza się wykorzystany już wcześniej schemat: Galharrow dostaje do wykonania misję, w jej trakcie okazuje się, że cała sprawa sięga głębiej, niż można się tego było spodziewać, i koniec końców znów trzeba ratować miasto. Nie wątpię, że McDonald ma jakiś pomysł na całość, ale póki co tego nie widać.
Mam poczucie, że autor albo osiadł na laurach po sukcesie "Czarnoskrzydłego", albo też bardzo szybko wyczerpały mu się pomysły. Nie dość bowiem, że fabuła jest cokolwiek wtórna, to na dodatek rozczarowuje konstrukcja świata przedstawionego. Nie pojawia się prawie nic nowego, McDonald bazuje głównie na tym, co opisał już wcześniej. Gwoździem programu nadal jest pełne niebezpieczeństw Nieszczęście, do którego Galharrow znów musi wyruszyć. To interesujące miejsce, ale szkoda, że autor nie zaserwował czegoś nowego.
"Zew kruka" wywołał u mnie mieszane uczucia. Poczucie wszechogarniającej beznadziei tym razem nie było aż tak przytłaczające, a główny bohater minimalnie ograniczył liczbę komentarzy na temat niespełnionej miłości. Wszystko to ma jednak małe znaczenie, jeśli wziąć pod uwagę wtórność fabuły. Zamiast ciekawego rozwinięcia zarysowanej historii dostajemy tylko więcej tego, co już było.
Dziękujemy wydawnictwu MAG za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz