Duet pisarzy ukrytych pod pseudonimem James S.A. Corey nie ma zbyt wysokiego mniemania o ludzkości i patrzy ponuro na jej przyszłość. Cykl "The Expanse" pokazuje nasz gatunek jako wewnętrznie skłócony, uwięziony w gąszczu wojenek i podziałów zahaczających o rasizm. Jako rasę impulsywną, kierującą się strachem i chorobliwie pielęgnującą urazy. Układ Słoneczny tak naprawdę podbiliśmy przez przypadek, choć nigdy go nie ujarzmiliśmy, jakby zadowoleni z tych nielicznych bogactw, jakie udało nam się zagarnąć, i popadliśmy w marazm. Niby wszystko zmieniła protomolekuła, tajemnicza substancja wystrzelona przez kosmitów miliardy lat temu, ale tylko ubodła ona zadufaną w siebie ludzkość w najboleśniejszy punkt. Zburzyła mit o wyjątkowości naszego gatunku, a w obliczu czegoś wykraczającego poza schematy pojmowania zachowujemy się niczym pijana małpa z karabinem maszynowym. Smutna wizja. Niestety, jakże prawdziwa i prawdopodobna.
Jules-Pierre Mao, który pociągał za sznurki i uosabiał największe mankamenty ludzkości, trafił za kratki, a wszystkie jego plany zostały zdemaskowane i runęły niczym domek z kart. Otrzeźwiający cios dla społeczeństwa? Nic bardziej mylnego. Za sprawą enigmatycznej protomolekuły koło Uranu pojawiła się brama prowadząca... no właśnie niespecjalnie wiadomo gdzie. Rzecz jasna – Ziemianie, Marsjanie i Pasiarze – żrą się między sobą i zastanawiają się, kto ma do niej większe prawo, choć paradoksalnie nawet nie wiedzą, co się za nią znajduje. Podobnie jak z odkryciem napędu pozwalającego przemierzać Układ Słoneczny, zupełnie przypadkowy incydent otwiera bramę i zmusza ludzkość do eksploracji. Ta charakteryzuje się ciekawością, jednak ze zdecydowanie zbyt dużą dawką strachu, rywalizacji, walki o władzę i w cieniu konfliktu z demonami przeszłości. No i rzecz jasna w centrum wydarzeń, mimo że mu się to niespecjalnie podoba, kolejny raz znajduje się kapitan James "Pieprzony" Holden, który jest coraz częściej nawiedzany przez ducha swojego zmarłego przyjaciela – detektywa Millera.
Choć "Wrota Abaddona" kręcą się wokół wspomnianej bramy i tajemnic, jakie ona za sobą kryje, to paradoksalnie całość skupia się na wspomnianych międzyludzkich problemach, które uwypukla nieznane środowisko. Tak, jakby nasz gatunek musiał najpierw zrobić porządny rachunek sumienia i uporządkować swoje brudy, zanim w ogóle postara się zrozumieć tajemnice, które od miliardów lat skrywał wszechświat. Już samo zmierzenie się z nieznanym byłoby ciekawe i skutecznie nakręcało napięcie powieści, ale dorzucenie wewnętrznych tarć prowadzących do interesujących refleksji na temat natury ludzkiej, a także płynących z niej konsekwencji, czyni książkę jeszcze ciekawszą. Dorzućcie do tego spiski, dylematy moralne przeplatane koniecznymi decyzjami, wypełnioną adrenaliną i zwrotami akcję, a otrzymacie solidny obraz sytuacji. Syndrom jeszcze jednego rozdziału wchodzi tu naprawdę mocno. Szczególnie w dalszej części powieści, gdy już myślicie, że wydarzenia nie mogą się jeszcze bardziej skomplikować i spieprzyć – przewracacie kolejną stronę i... o cholera jasna!
Biorąc pod uwagę całą tę dobroć, można "Wrotom Abaddona" wybaczyć kilka dyskusyjnych zbiegów okoliczności, chodzenie na skróty i kilkukrotne łapanie się klisz. Jasne, rzucają się w oczy i wypadałoby o nich wspomnieć, ale trzeba przyznać, że kompletnie nie przeszkadzają. Kurczę, przyznam nawet bez bicia, że czasem i one mają sens, bo prowadzą do emocjonalnych wzruszeń, a to już świadczy o naprawdę dobrym warsztacie pisarskim i doskonałym rozplanowaniu narracji. Historia angażuje, nęci i nie pozwala na chwilę oddechu, więc nie rozmyślamy o pierdołach, tylko kupujemy wszystko z dobrodziejstwem inwentarza.
Autorzy ewidentnie wyciągnęli wnioski. O ile głównym mankamentem "Wojny Kalibana" były kiepskie i mało ciekawe postacie wiodące, to w przypadku trzeciego tomu "The Expanse" mamy prawdziwą mieszankę atrakcyjnych bohaterów
Carlos "Byk" Baca w końcu daje nam wgląd w kosmiczną rywalizację z perspektywy Pasiarzy (związki załogi "Rosynanta" z SPZ były dosyć luźne i dalekie od ukazania pełnej perspektywy), młodej siły politycznej w Układzie Słonecznym, która uporczywie stara się być graczem w regionie, a nie kimś, kto zjada resztki z pańskiego stołu. To prawdziwy tygiel osób i opinii, gdzie od umiejętności czy faktycznych talentów ważniejsze jest twoje miejsce urodzenia. W Sojuszu Planet Zewnętrznych uprzedzenia do "dawnych władców" wciąż są żywe, więc czegokolwiek byś nie dokonał i ile lat nie siedziałbyś w "słusznej sprawie", zawsze będziesz traktowany ze sporą rezerwą, jeżeli nie urodziłeś się na Pasie. Dlatego zabieg, aby ukazać tę siłę polityczną z perspektywy weterana stacji Ceres, całego ruchu SPZ i wieloletniego przyjaciela Freda Johnsona, lecz przy okazji gościa urodzonego na Ziemi, jest genialny. Byk, mimo że cieszy się szacunkiem wśród swojej nacji, musi cyklicznie udowadniać swoje oddanie dla sprawy i łykać gorzkie pigułki, jakie wręcza mu życie. To postać niedająca się wstawić w ramy. Z jednej strony kieruje się poczuciem obowiązku, praworządnością i ewidentnie dba o bezpieczeństwo przydzielonych mu ludzi (nawet kosztem własnego zdrowia). Z drugiej to człowiek niemający problemu z ustawicznym podważaniem decyzji swoich przełożonych, gdy uważa je za idiotyczne z jego punktu widzenia i gość, któremu nawet powieka nie zadrży, kiedy ma kogoś wyrzucić w przestrzeń kosmiczną bez skafandra za prozaiczną zbrodnię. Twardy, inteligentny, często zmuszany do wybierania mniejszego zła, które skazuje na udrękę jego duszę. Warto zaznaczyć, że w tym wątku świetnie rozwijane są też postacie znajdujące się na drugim planie. Znana z epizodycznych wstawek z poprzednich tomów rudowłosa inżynier Sam Rosenberg czy zupełnie nowi bohaterowie – Serge i Michio Pa – dostają tutaj sporo czasu. Ich historie są dobrze nakreślone, znamy ich motywacje i wiemy, o kim mowa, co powoduje, że nie są nam obojętni i interesujemy się ich losami. Kupujemy ich od pierwszych stron. Coś jak z załogą Holdena.
No właśnie! Na wspomnianym wątku, a także położeniu nacisku na rywalizację nacji, najbardziej cierpi postać kapitana Rosynanta i jego drużyny. Jasne, dziarski "Jim", jak to on, dorzuca do historii swoje trzy grosze i razem ze zjawą Millera odkrywa parę tajemnic uniwersum, kreślących naprawdę intrygujące plany na przyszłość. Jego obecność w centrum intrygi jest katalizatorem wielu wydarzeń, ale trudno nie oprzeć się wrażeniu, że w tym tomie został odstawiony trochę na boczny tor, a jego załoga kompletnie zmarginalizowana. Nie traktuję tego jako wady, biorąc pod uwagę miodność historii i to, że jego rozdziały nadal czyta się z niekłamaną przyjemnością, ale niektórzy mogą kręcić tutaj nosem.
Kolejna postać, Melba, zawiera w sobie klasyczny motyw vendetty za upokorzenia, jakie doznała ona i jej rodzina poprzez impulsywne działania Holdena. To dziewczyna z bogatego domu, której jedynym paliwem jest zemsta. Stara się odnaleźć w zupełnie nowej pozycji i środowisku, kierowana obsesją. Nierzadko zostaje zmuszona do niemoralnych, wręcz tragicznych poświęceń, aby tylko osiągnąć obrany cel. Choć podobnie jak w przypadku "Bobby" z "Wojny Kalibana", cały wątek jest zamknięty w sposób dość przewidywalny i tani, to ciągłe rozterki czy walka z barierami stojącymi jej na drodze (tymi namacalnymi, jak i psychicznymi) powodują, że śledzi się go z satysfakcją. Zadaje on pytanie, ile gotów jest poświęcić człowiek, aby zaspokoić obsesję? Czy tak naprawdę nie jesteśmy tylko ofiarami manipulacji naszych uczuć, pragnień i nadziei? Czy zemsta nie prowadzi do autodestrukcji i nie zamyka nam jedynej szansy na odkupienie?
Z kolei rozdziały poświęcone pastor Annie Wołowodowej zmierzają w stronę filozofii i religii w czasach podbojów kosmicznych, w świetle wiedzy, że nie jesteśmy jedyną myślącą formą życia we wszechświecie. Bóg dał nam we władanie Ziemię, ale nic nie powiedział o kosmosie. Czy dalsza eksploracja nie jest więc grzechem pychy? A może koncept boskości powinien pójść w końcu w krzaki? Książka niestety nie odpowiada na to pytanie, jednak w ciekawy sposób porusza ekumeniczne struny. Daje do myślenia w kwestii tego, że może w tym wszystkim nie jest ważne bezmyślne klepanie formułek modlitewnych i ślepe podążanie za wersetami, lecz istotna jest wspólnota idei, miłości do bliźniego, empatii i dobra, do jakiego ona prowadzi. Jedyny problem, jaki mam z tym wątkiem, to, że gdy autorzy wrzucają kolejne biegi i akcja zaczyna pędzić jak po niemieckiej autostradzie, postać Anny staje się zbędna. Często jest wrzucana w strefy walk trochę na siłę, jej osoba nagle zyskuje na ogromnym znaczeniu w mało przekonujący sposób i jest źródłem wątpliwych zbiegów okoliczności. To kolejna bohaterka po Praksie, która staje się takim piątym kołem u wozu i nie ma na nią zbytnio pomysłu, gdy fabularne gówno wpada prosto w wentylator.
Polskiemu wydaniu książki ponownie trudno coś zarzucić. Twarda oprawa, dobrej jakości papier i fantastyczna grafika na okładce, która wzbudza szacunek na równi z chorą zazdrością zagranicznych fanów cyklu. Owszem, znajdziemy tu kilka literówek i złośliwych chochlików (m.in. "Psiarze" zamiast "Pasiarze" – wredna autokorekta), ale w tego typu pozycjach te rzeczy jawią się jako coś, czego chyba nie da się uniknąć. W skrócie – dobra robota.
"Wrota Abaddona" to świetna kontynuacja i twórcze rozwinięcie cyklu "The Expanse". Poruszająca wiele interesujących kwestii moralno-filozoficznych, znakomicie wplecionych w wypełnioną akcją i intrygami fabułę. Są emocje, są refleksje, są zwroty akcji, są tajemnice, ale przede wszystkim – jest dobra zabawa. No i rzecz jasna, zgodnie z tradycją, to kolejny tom, który z gracją zgniata ustaloną wcześniej równowagę, nęci przygodą i kusi tajemnicami, jakie skrywa jeszcze kosmos. Pytanie, czy chwycisz za kolejną część sagi, należy rozpatrywać jedynie w kategoriach retorycznych.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz