Nie jestem miłośnikiem "Gwiezdnych Wojen", lecz daleko mi do antyfana. Oglądałem kilka filmów z tego uniwersum, jak dla mnie jest to taka efekciarska bajka, gdzie miecze świetlne robią "zium – zium" i przecinają ludzi. Owszem, delikatnie sobie pokpiwam w tym momencie, ale to całkiem niezły "odmóżdżacz". Dałem więc piętnastemu tomowi zbiorów komiksów "Star Wars Komiks: Łotry i Rebelianci" szansę... Nie skorzystał z niej.
Seria "Star Wars Komiks" począwszy od samej okładki wprost krzyczy do czytelnika: "jestem budżetowy!". Niektóre magazyny mają lepszą jakość wydania niż ona. Jedynym usprawiedliwieniem tego stanu rzeczy jest cena: równie budżetowa, bo wynosząca 19.99. Poszczególne komiksy nie mają nawet okładki – tytuł i autorzy są podani w lewym górnym rogu pierwszego kadru każdego z nich. Poza jednym paradoksalnym wyjątkiem, do którego jeszcze wrócę...
"Nie ocenia się po okładce!" – ludzie mawiają. Tym, co mnie okłamywali całe życie podobnym frazesem, pokazałbym zawartość tej serii komiksowej. W tym przypadku budżetowy charakter jest kwestią nie tylko wydania. Sensu powstania części opowiadań po prostu nie rozumiem. Z nieznanych powodów ktoś stwierdził, że dobrym pomysłem byłoby stworzenie kilkustronicowych prequeli do już wydanych komiksów. Redaktor polskiego wydania z trudem próbuje to tłumaczyć, że "Gwiezdne Wojny" zawsze miały pomieszaną chronologię. Ale na Moc! Co miał przykładowo wnieść ten krótki wstępniak o tym wypadku przy drążeniu tuneli? Nie znam komiksu, do którego był on "dorobiony" – i wcale mnie nim nie zainteresował. Gdybym go znał, wątpię bym tą drobną scenką poczuł chęć uzupełnienia jakiegoś istotnego braku. Są to komiksy: "Echo zwycięstwa" (cykl "Star Wars"), "W służbie Imperium" ("Darth Vader"), "Każdy blaster ma dwa końce" ("Łowcy nagród") i "Epilog" ("Doktor Aphra"), każde z nich ma po dziesięć stron.
Samodzielne opowiadania są dwa. Pierwsze z nich, tytułowe "Łotry i Rebelianci", to jakaś kompletna bajka dla dzieci. Ogólny zarys fabuły może brzmieć nawet interesująco: intrygi mające naszczuć na siebie kilka stronnictw, planeta rozumnych stworzeń skalnych, Darth Vader. Jednak infantylizm postaci i dialogów wprost poraża i ledwo zmęczyłem tę opowieść, puenta zaś jakby żywcem wyjęta z kreskówki dla dzieci. Takich naprawdę małych dzieci.
Na przeciwległym skraju, nie tylko poprzez umieszczenie w zbiorze, leży ostatnie opowiadanie w tym numerze – "DJ – poszukiwany". Jego główny bohater jest hakerem i cynicznym przekręciarzem, który zarabia na oszustwach w kasynach. Nie jest ono "dobre", co najwyżej "poprawne". Na tle konkurencji to prawdziwy wyczyn. Paradoksalnie autorzy tej perełki nie zostali podpisani, nie podano również jego tytułu. Owszem, figuruje on w spisie treści, gdzie wymieniono także twórców, niemniej jego początek nie został w zbiorze jakkolwiek zasygnalizowany, przez co można pomyśleć, że to przeskok opowieści w poprzednim komiksie.
Trudno mi właściwie znaleźć właściwego adresata dla tego komiksu. Komuś, kto chciałby zacząć od niego "Gwiezdne Wojny", zdecydowanie odradzam. Tymczasem takie wydawnictwa powinny być pod te właśnie osoby robione, jako rodzaj materiału promocyjnego – tak mi się przynajmniej wydaje. Podobnie nie polecałbym pobieżnym fanom. Być może najwięksi fani (fanatycy?) zniosą wszystkie mankamenty, zaspokajając głód obcowania z tym uniwersum poprzez tego "fast-fooda". Jak dla mnie jest to 2/10, gdzie "DJ – poszukiwany" jest jedynym, względnym, atutem.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz