Smok Balthromaw przybywa do Onaniasza, który oddaje się maratonowi "zaciekłej izolacji" w Jaskini Kapucyna. Nadchodzi wielka walka: za Balthromawem podążają przebrane w stroje BDSM Smokociągi, pragnące zakończyć erę Smoczych Szmat. A to dopiero dwie pierwsze strony tej historii...
"Rick and Morty. W innych światach" to czwarty z kolei album ze świata Ricka i Mortiego spoza głównej serii fabularnej. Tym razem otrzymujemy w zasadzie dwie różne, równoległe historie. Rick dążył będzie do stworzenia utopijnego systemu (a wiemy, jak kończą się utopie), walcząc jednocześnie z Miśkiem Rickiem i jego faszystowską dyktaturą. Morty ze swoim dziadkiem Leonardem wyruszą tymczasem na pomoc Smoczym Szmatom.
Fabuła tego komiksu to z założenia pseudogorszący absurd, mający w założeniu pokazywać "krawędziową historię" – coś jak niegdyś nasze rodzime "Włatcy Móch" – choć zarazem celuje to niby w bardziej cyniczne i jakoby dojrzalsze, inteligentniejsze tony. Poszukując kontekstów kulturowych nie mogłem się oprzeć skojarzeniu przedstawionego świata z The Elder Scrolls V: Skyrim, który został potraktowany o jednym modem z serwisu Loverslab* za dużo. O seksualności znowu sporo, nie brakuje też próby "doradztwa" jak się zdaje. Dziadzio Leonard jest na przykład, jak to się mówi w internetowym żargonie, "cuckoldem", to znaczy lubi, jak jego żona go zdradza. Ogólnie jedną z tez opowieści w zakresie edukacji seksualnej przez popkulturę ma być, że tak zacytuję samego Leonarda z końca opowieści: "Prawdziwa moc pochodzi z zaufania i zrozumienia". No dobra, konserwą nie jestem, jednak to nie o to chodzi. Typowo dla wizji progresywnych, postępowych, świat relacji międzyludzkich (kiedy jest taka potrzeba) potrafi się zrobić taki prosty, wyidealizowany i słodki. Zwykle realnie taki nie jest. Zasłyszałem niegdyś w kolejce sklepowej coś przeciwnego: "Kiedyś, to dałabym za swojego męża głowę... I gdybym to zrobiła, to dziś bym jej nie miała".
Starcie faszyzmu z utopią Ricka, podkreślam z naciskiem, utopią według fantazji Ricka, to już o wiele lepsze, komiczne wydarzenie. Rick spuszczony ze smyczy i pozbawiony jakichkolwiek hamulców dokazuje wyjątkowo niszczycielsko, choć spotyka się to z pewnymi konsekwencjami dla niego i jego adwersarza, Miśka Rickiego.
Kreska i kolor utrzymane w konwencji cyklu komiksów i serialu, miłe dla oka i bez uchybień, aczkolwiek nie wywołujące wizualnego zachwytu. Bardzo dobrze zrealizowane zostało przedstawienie postaci wraz z ich adekwatną do wydarzeń mimiką.
Autorzy celowali w humor soczysty i kontrowersyjny, a jednocześnie mający nieść w założeniu modne przesłanie. Rezultat nie zawsze jednak pokrywa się z intencją, a przynajmniej nie w pełni. To takie "Włatcy Móch" skrojone pod typowego konsumenta Netflixa. W sumie jest to lekki i w miarę zabawny komiks, któremu mogę przyznać nawet całkiem dobrą notę – pomimo jego wad.
*Nawet nie sprawdzajcie zawartości tego serwisu. A jak sprawdzicie, albo o zgrozo skorzystacie, miejcie na biurku chusteczki.
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz