Pierwsze rozdanie:
KIER
1. KONIEC
Ręka otwiera książkę.
Oczy biegną od lewej do prawej strony, a potem, kiedy sięgną już końca linijki, schodzą niżej.
Oczy otwierają się szerzej.
Powoli słowa interpretowane przez mózg dają początek obrazowi, ogromnemu obrazowi.
W głębi czaszki włącza się wewnętrzny, gigantyczny panoramiczny ekran. To początek.
A pierwszy obraz przedstawia…
2. SPACER PO LESIE
…olbrzymi wszechświat, granatowy i lodowaty.
Przyjrzyjmy się bliżej temu obrazowi i zróbmy zbliżenie na obszar obsypany miriadami różnokolorowych galaktyk.
Na końcu ramienia jednej z tych galaktyk: stare połyskujące słońce.
Obraz wysuwa się jeszcze bardziej do przodu.
Wokół tego słońca: malutka i ciepła planeta pokryta żyłkami opalizujących obłoków.
Pod tymi chmurami fiołkowo-różowe oceany, obrębione kontynentami w kolorze ochry.
A na tych kontynentach: łańcuchy górskie, równiny i kłębiące się turkusowe lasy.
Pod konarami drzew: tysiące gatunków zwierząt. A pośród nich dwa, które osiągnęły wyjątkowy poziom ewolucji.
Słychać odgłos kroków.
Ktoś przeszedł przez wiosenny las.
Była to młoda istota ludzka płci żeńskiej. Miała długie gładkie i ciemne włosy. Ubrana była w czarny żakiet i długą spódnicę w takim samym kolorze. Na jasnoszarej tęczówce jej oczu wyrysowane były skomplikowane motywy o niemal wypukłym reliefie.
Tego marcowego poranka kobieta szła zdecydowanym krokiem. Raz po raz jej klatka piersiowa unosiła się z wysiłkiem.
Kilka kropli potu perliło się na czole i powyżej ust. Kiedy zsunęły się do warg, od razu je połknęła.
Ta młoda dziewczyna o jasnoszarych oczach nazywała się Julie i miała dziewiętnaście lat. Przemierzała las w towarzystwie swojego ojca, Gastona, i psa Achillesa, gdy nagle stanęła jak wryta. Przed nią wznosił się niczym palec ogromny głaz z piaskowca zawieszony nad wąwozem.
Podeszła tuż pod głaz.
Wydawało się jej, że w dole dostrzega prowadzącą do niecki drogę, z dala od ubitych ścieżek.
Uniosła dłonie do ust i krzyknęła:
– Hej, hej, tato! Chyba odkryłam nową drogę. Chodź za mną!
3. CIĄG DALSZY
Pędzi przed siebie. Zbiega po zboczu. Biegnie slalomem, starając się omijać młode pączki topoli, które wznoszą się wokół niej niczym purpurowe spadochrony.
Bicie skrzydeł. Motyle rozwijają swoje ozdobione galonami żagle i mielą powietrze, ścigając się.
Naraz piękny liść przyciąga jej uwagę. Tak, to ten wyśmienity gatunek, który sprawia, że zapomina się o wszystkim, co miało się zamiar zrobić. Przerywa swój bieg, podchodzi bliżej.
Wspaniały liść. Wystarczy pociąć go na małe kawałki, nieco rozetrzeć, a następnie pokryć warstwą śliny, aż zacznie fermentować, tworząc białą kulkę wypełnioną aromatyczną i słodką grzybnią. Jednym cięciem żuwaczki stara mrówka rudnica odcina łodyżkę u podstawy i unosi liść nad głową, niczym rozłożysty żagiel. Niestety, owad nie zdaje sobie zupełnie sprawy z zasad żeglowania. Mimo swoich twardych mięśni, stara mrówka jest zbyt lekka, by stanowić dla liścia przeciwwagę. Straciwszy równowagę, zatacza się. Ze wszystkich sił chwyta się gałęzi, lecz podmuch wiatru jest zbyt silny. Odrywa się od ziemi.
Zdąża jeszcze puścić swój łup, zanim ten uniesie się zbyt wysoko.
Liść miękko opada, zataczając kręgi w powietrzu.
Stara mrówka obserwuje go i stwierdza, że nic się nie stało. Są jeszcze inne, mniejsze.
Liść spada i spada, falując. Dużo czasu zajmuje mu wylądowanie na ziemi.
Ślimak również zwraca uwagę na ten przepiękny liść topoli. Zanosi się na pyszny podwieczorek!
Jaszczurka dostrzega ślimaka, szykuje się do połknięcia go, gdy także zauważa liść. Wygodniej będzie poczekać, aż ślimak go zje – będzie wtedy tłuściejszy. Czekając w bezpiecznej odległości, przygląda się posiłkowi ślimaka.
Łasica trafia na ślad jaszczurki i postanawia ją pożreć, gdy naraz zauważa, że ta zdaje się czekać, aż ślimak zje swój liść, zatem również postanawia się wstrzymać. Wśród gałęzi trzy istoty uzupełniające się w systemie ekologicznym czyhają jedna na drugą.
W pewnej chwili do ślimaka zbliża się drugi osobnik tego gatunku. A jeśli będzie chciał porwać jego skarb? Nie tracąc czasu, ślimak zabiera się do jedzenia smakowitego liścia i pochłania go aż do ostatniego włókna.
Ledwie ukończył swój posiłek, jaszczurka rzuca się na niego i połyka niczym nitkę makaronu. Nadszedł czas dla łasicy, żeby zapolować z kolei na jaszczurkę. Wyskakuje z ukrycia wśród korzeni, pędzi, lecz nagle uderza w coś miękkiego…
4. NOWA DROGA
Dziewczyna o jasnoszarych oczach nie zauważyła nadbiegającej łasicy. Wyskakując z zarośli, zwierzątko zderzyło się z jej nogami.
Podskoczyła z wrażenia, a jej stopa poślizgnęła się na skraju piaskowej skały. Z trudem łapiąc równowagę, spoglądała w dół, w głęboką przepaść. „Byle nie upaść”. Najważniejsze, żeby nie upaść.
Dziewczyna zamachała rękami, mieszając powietrze i próbując odzyskać równowagę. Niewiele brakowało. Czas jakby zwolnił swój bieg.
Spadnie? Nie spadnie?
Przez chwilę sądziła, że uda jej się z tego wyjść cało, lecz nagły powiew wiatru przemienił jej długie czarne włosy w potargany woal.
Wszystko sprzysięgło się, żeby upadła na złą stronę. Popchnął ją wiatr. Jej stopa znowu się poślizgnęła. Ziemia usunęła się spod stóp. Jej jasnoszare oczy otworzyły się szeroko. Źrenice się rozmyły. Rzęsy zatrzepotały.
Młoda dziewczyna bezwolnie zaczęła zsuwać się do jaru. Kiedy spadała, długie czarne włosy pokryły jej twarz tak, jakby chciały ją chronić. Próbowała się wczepić w nieliczne rośliny porastające zbocze, ale te wymykały się spomiędzy jej palców, pozostawiając jej ledwie swoje kwiaty i iluzje. Staczała się teraz po kamieniach.
Nierówności terenu były zbyt duże, aby była w stanie się podnieść. Poparzyła się o kurtynę pokrzyw, próbowała wczepić się w kępę jeżyn, a potem stoczyła się na dywan paproci, gdzie miała nadzieję, że wreszcie się zatrzyma. Niestety, gęste łodygi skrywały kolejny jar, o jeszcze bardziej stromych zboczach. Na kamieniach poobcierała sobie ręce. Kolejna kępa paproci okazała się równie zdradliwa jak poprzednia. Dziewczyna przebiła się przez nią i spadała dalej. Wszystkiego razem pokonała siedem ścian roślin, znowu otarła sobie skórę, tym razem wpadając w dzikie maliny, a nad nią, niczym obłok gwiazd, wznosiły się teraz kłęby kwiatów mniszka. Wciąż się zsuwała.
Uderzyła stopą o wielki i zaostrzony kamień, a po chwili poczuła przeszywający ból w pięcie. Na koniec wpadła do kałuży wypełnionej beżowym błotem, która powitała ją jak lepka przystań. Usiadła, wstała, wytarła się kiścią traw. Wszystko było beżowe. Ubranie, twarz, włosy, wszystko pokryte było błotnistą ziemią. Czuła ją także w ustach, a jej smak był gorzkawy. Młoda dziewczyna o jasnoszarych oczach rozmasowywała obolałą piętę. Jeszcze nie całkiem otrząsnęła się ze zdziwienia, kiedy poczuła jak coś zimnego i śliskiego przesuwa się po jej nadgarstku. Przeszedł ją dreszcz. Wąż. A raczej węże! Wpadła prosto do ich gniazda, a one teraz starały się do niej przylgnąć.
Krzyknęła z przerażenia.
Chociaż węże nie mają słuchu, to jednak niezwykle wrażliwy język pozwala im odbierać wibracje powietrza. Dla nich ten krzyk zabrzmiał jak detonacja. Teraz one z kolei były przerażone i uciekały we wszystkich kierunkach. Zaniepokojone wężowe matki przygarnęły do siebie małe wężyki, zwijając się nerwowo w kształt litery „S”.Dziewczyna przesunęła dłonią po twarzy, odsunęła kosmyk włosów, który zakrywał jej oczy, wypluła gorzką ziemię i spróbowała wspiąć się po zboczu. Było jednak zbyt stromo, a ból w pięcie był coraz silniejszy. Postanowiła jednak usiąść i zawołać.
– Na pomoc! Tato, na pomoc! Jestem tutaj, na samym dole. Pomóż mi! Na pomoc!
Krzyczała tak przez dłuższy czas. Daremnie. Była teraz sama, na dnie przepaści, a ojciec nie przybywał jej z pomocą. Czyżby i on się zgubił? W takim razie kto odnajdzie ją w tym gęstym lesie, daleko za masywami paproci?
Dziewczyna o jasnoszarych oczach oddychała głęboko, starając się uspokoić mocno bijące serce. „Jak wydostać się z tej pułapki?”. Otarła błoto, które przywarło jej do czoła, i popatrzyła wokół siebie. Po prawej stronie, na brzegu niecki, dostrzegła trochę ciemniejszy obszar przecinający wysokie trawy. Z trudem bo z trudem, ale ruszyła w tę właśnie stronę. Oset i cykoria maskowały wejście do czegoś w rodzaju tunelu wykopanego w ziemi. Zastanawiała się, jakież to zwierzę mogło zbudować tę ogromną norę. Za duże jak na zająca, lisa czy borsuka. A niedźwiedzi w tym lesie nie było. A może to kryjówka wilka?
W każdym razie było wystarczająco dużo miejsca, żeby osoba średniego wzrostu mogła wejść. Czuła się trochę nieswojo, decydując się tam zagłębić, ale liczyła na to, że przejściem tym uda się jej w końcu dokądś dotrzeć. Na czworaka ruszyła gliniastym korytarzem.
Poruszała się po omacku. Było tam coraz ciemniej i coraz bardziej zimno. Jakaś kulista forma pokryta kolcami wymknęła się spod jej dłoni. Bojaźliwy jeż zwinął się w kulkę na jej drodze, a po chwili pomknął w przeciwną stronę. Ona zaś posuwała się dalej, w całkowitych ciemnościach, słysząc wokół siebie trzepotanie.
Ze schyloną głową posuwała się do przodu, opierając się na łokciach i kolanach. Dość długo trwało, zanim jako dziecko najpierw nauczyła się stać prosto, a potem chodzić. Podczas gdy większość niemowląt zaczyna chodzić mając rok, jej zabrało to osiemnaście miesięcy. Pozycja pionowa wydawała się dla niej stanowczo zbyt niepewna. Na czterech łapkach było zdecydowanie bezpieczniej. Można było z bliska przyjrzeć się temu, co leżało na podłodze, a jeśli się spadało, to z mniejszej wysokości. Zresztą z chęcią pozostałą część swojej egzystencji spędziłaby na poziomie wykładziny, gdyby jej matka i opiekunki nie zmuszały jej do stania prosto.
Tunel wydawał się nie mieć końca… Żeby dodać sobie odwagi i podążać dalej, zmusiła samą siebie do podśpiewywania takiej oto wyliczanki:
Zieloną myszkę,
Która po trawie biegnie,
Złapmy za ogonek
I pokażmy tym panom.
A panowie ci rzekną:
Zanurzcie ją w oliwie,
Zanurzcie ją w wodzie,
A zrobi się z niej gorący ślimaczek!
Trzy czy cztery razy, za każdym razem coraz głośniej, powtarzała tę piosenkę. Jej nauczyciel śpiewu, profesor Yankélévitch, nauczył ją operować wibracjami głosu tak, aby tworzył on obronny kokon. Ale tutaj było naprawdę zbyt zimno, żeby wydzierać się na cały głos. Po pewnym czasie z wyliczanki pozostała jedynie para wydobywająca się z zimnych ust, która potem przemieniła się w rzężący oddech.
Niczym dziecko, które trwając w uporze, chce dobrnąć aż do samego kresu głupoty, ani przez chwilę nie pomyślała o tym, by zawrócić. Julie czołgała się pod naskórkiem planety.
Wydało się jej, że w oddali widzi jakieś światełko.
Wycieńczona pomyślała, że to halucynacja, gdy nagle światło rozpadło się na wiele drobnych migocących na żółto światełek; niektóre z nich pulsowały.
Dziewczyna o jasnoszarych oczach pomyślała przez chwilę, że podziemia te pełne są diamentów. Przysuwając się bliżej, rozpoznała świetliki, fosforyzujące insekty, które obsiadły idealny sześcian.
Sześcian?
Wyciągnęła palce i natychmiast świetliki zgasły i znikły. Julie nie mogła liczyć na swój wzrok w całkowitych ciemnościach. Dotknęła tego sześcianu, odwołując się do najbardziej odległych obszarów zmysłu dotyku. Był gładki. Twardy. Zimny. Nie był to ani kamień, ani też odłamek jakiegoś głazu. Rączka, zamek… Był to przedmiot wykonany ludzką ręką.
Malutka walizka w kształcie sześcianu.
Ledwie żywa ze zmęczenia, wydostała się wreszcie z tunelu. Na górze radosne szczekanie uzmysłowiło jej, że ojciec ją odnalazł. Stał tam razem z Achillesem, a swoim miękkim głosem krzyczał gdzieś z oddali:
– Julie, jesteś tam, moja córeczko? Odpowiedz, proszę, daj mi jakiś znak!
5. ZNAK
Głową wykonuje ruch po linii trójkąta. Liść topoli rozdziera się. Stara mrówka rudnica chwyta inny i kosztuje go, stojąc u podnóża drzewa, nie czekając, aż sfermentuje. Nawet jeśli posiłek nie jest zbyt smaczny, jest przynajmniej wzmacniający. Zresztą i tak nie przepada za liśćmi topoli, woli mięso, ale ponieważ nic jeszcze nie jadła od momentu ucieczki, nie może wybrzydzać.
Zjadłszy, nie zapomina o tym, by się umyć. Końcem pazura chwyta długi prawy czułek i przyciąga go ku przodowi, aż do pyszczka. Następnie przesuwa czułek pod żuwaczkami, kierując do otworu gębowego, i ssie, aby go oczyścić.
Pokrywszy oba czułki pianką ze śliny, wygładza je maleńką szczoteczką mieszczącą się poniżej piszczeli.
Stara rudnica przeciąga mocno stawy odwłoka, klatki piersiowej i szyi. Pazurkami oczyszcza także setki swoich siatkowych oczu. Mrówki nie mają powiek, które chroniłyby i nawilżały ich oczy – jeśli zaniedbają ciągłe przecieranie soczewek ocznych, po jakimś czasie są w stanie odróżniać jedynie niewyraźne kształty.
Im czystsze są oczy, tym lepiej widzą, co się przed nimi znajduje. No proszę, tu coś jest. Wielkie, wręcz olbrzymie, pokryte kolcami, rusza się.
Uwaga, niebezpieczeństwo: gigantyczny jeż wychodzi z jamy!
Trzeba uciekać, i to szybko. Jeż – ogromna kula składająca się z ostrych żądeł – szarżuje z otwartą paszczą.
6. SPOTKANIE Z KIMŚ ZADZIWIAJĄCYM
Była pogryziona na całym ciele. Instynktownie obmyła odrobiną śliny najgłębsze ukąszenia. Kuśtykając, zaniosła sześcienną walizeczkę do swojego pokoju. Na chwilę usiadła na łóżku. Powyżej na ścianie, od lewej do prawej strony, wisiały plakaty z Callas, Che Guevarą, Doorsami i Attylą Hunem.
Julie z trudem podniosła się, żeby pójść do łazienki. Wzięła gorący prysznic i nacierała się energicznie mydełkiem o zapachu lawendy. Potem owinęła się w wielki ręcznik, wsunęła stopy w gąbczaste papucie i zabrała się do oczyszczania czarnych ubrań z beżowej ziemi, którą były pokryte.
Nie było mowy o tym, żeby założyć z powrotem buty. Jej poraniona pięta powiększyła się dwukrotnie. W głębi szafki znalazła parę starych letnich sandałów, których rzemyki miały tę podwójną zaletę, że nie opierały się na pięcie, a duży palec pozostawał odsłonięty. Owszem, Julie miała małe, ale jednocześnie bardzo szerokie stopy. Tymczasem większość producentów butów proponowała obuwie wąskie i długie, co powodowało u niej nieprzyjemny skutek w postaci bolesnych nagniotków. Jeszcze raz rozmasowała piętę. Po raz pierwszy wydawało się jej, że odczuwa wszystko to, co znajduje się wewnątrz tej części stopy, jakby kości, muskuły i ścięgna czekały właśnie na ten moment, żeby dać o sobie znać. Teraz były obecne w całej okazałości na samym końcu nogi. Istniały. Manifestowały swoją obecność, wysyłając sygnały o ratunek.
Cichym głosem pozdrowiła ją: „Dzień dobry, moja pięto”. Rozbawiło ją witanie się z cząstką własnego ciała. Zainteresowała się piętą tylko dlatego, że była ona obolała. Ale gdy dobrze się nad tym zastanowić, to właściwie czyż nie zdarza jej się myśleć o zębach tylko wtedy, gdy pojawia się próchnica? Podobnie odkrywamy, że istnieje wyrostek robaczkowy dopiero wtedy, gdy następuje atak. W taki sam sposób musi istnieć w ciele cała masa różnych organów, których istnienia nie podejrzewała dlatego właśnie, że nie były one na tyle nieuprzejme, żeby wysyłać jej sygnał, że cierpią.
Jej wzrok znowu powędrował ku walizce. Była zafascynowana tym przedmiotem wydobytym z wnętrzności ziemi. Biorąc walizkę w ręce, potrząsnęła nią. Skrzyneczka była ciężka. Zestaw pięciu przycisków, każdy z kodem, strzegł zamknięcia.
Walizeczka wykonana była z grubego metalu. Potrzebny byłby młot pneumatyczny, żeby się przewiercić przez jej ściankę. Julie przyjrzała się dokładniej zamkowi. Na każdym z pięciu przycisków były wyryte cyfry i symbole. Manewrowała, zdając się na przypadek. Miała może jedną szansę na milion, żeby wpaść na właściwą kombinację.
Znowu potrząsnęła walizeczką. W środku coś było, jakiś pojedynczy przedmiot. Tajemnica coraz bardziej rozbudzała jej ciekawość.
Do pokoju wszedł ojciec: wysoki, rudy, silny facet z wąsami. W spodniach do gry w golfa wyglądał na szkockiego myśliwego.
– I jak, lepiej? – zapytał.
Kiwnęła głową.
– Wpadłaś na teren, na który można się dostać tylko przebijając się przez prawdziwą ścianę pokrzyw i ostu – wyjaśnił. – Coś jakby polanę, którą natura stara się ukryć przed ciekawskimi i spacerowiczami. Miejsce nie jest nawet zaznaczone na mapie. Całe szczęście, że Achilles wywąchał, że tam byłaś! Co byśmy zrobili bez psów?
Pogłaskał czule irlandzkiego setera, który wszedł wraz z nim do pokoju, a teraz, jakby w odpowiedzi, oślinił nogawkę jego spodni i zaszczekał radośnie.
– Ha, co za historia! – powiedział ojciec. – Dziwny ten zamek zabezpieczony kombinacją cyfr. Może to coś w rodzaju sejfu, którego nie udało się otworzyć włamywaczom?
Julie wstrząsnęła czarnymi włosami.
– Nie – odpowiedziała.
Ojciec zważył przedmiot w ręce.
– Gdyby w środku były jakieś monety albo sztabki, ważyłoby to znacznie więcej, a gdyby tam były zwoje banknotów, słyszelibyśmy, jak obijają się jedne o drugie. Może jakaś torba z narkotykami porzucona przez przemytników. A może… bomba.
Julie wzruszyła ramionami.
– A gdyby tak w środku była ludzka głowa?
– W takim razie najpierw łowcy z plemienia Jivaros musieliby ją zmniejszyć – odrzekł ojciec. – Twoja skrzyneczka nie jest na tyle duża, żeby zmieściła się w niej ludzka głowa normalnych rozmiarów.
Spojrzał na zegarek, przypomniał sobie o ważnym spotkaniu i wyszedł. Jego pies, zadowolony bez żadnych wyraźnych powodów, poszedł za nim, merdając ogonem i głośno posapując.
Julie raz jeszcze potrząsnęła walizką. Bez wątpienia było tam coś miękkiego, a jeśli była to głowa, to po takim obracaniu we wszystkie strony, z pewnością złamała jej już nos. Nagle walizka wzbudziła w niej odrazę i pomyślała sobie, że lepiej będzie się nią już nie zajmować. Za trzy miesiące zdawała maturę i nie chciała zimować czwarty rok w maturalnej klasie, czas więc najwyższy zająć się powtarzaniem materiału.
Julie wyciągnęła książkę do historii i zabrała się do czytania. Rok 1789. Rewolucja francuska. Zdobycie Bastylii. Chaos. Anarchia. Najważniejsze postaci: Marat, Danton, Robespierre, Saint-Just. Terror. Gilotyna…
Krew, krew i jeszcze raz krew. „Historia jest jedną wielką rzezią” – pomyślała, naklejając plaster na jednym ze skaleczeń, które się znowu otworzyło. Im dłużej czytała, tym większe narastało w niej obrzydzenie. Myśl o gilotynie przypomniała jej obraz odciętej głowy w walizce.
Pięć minut później, uzbrojona w gruby śrubokręt, zaatakowała zamek. Walizka opierała się jednak skutecznie. Julie wzięła młotek i uderzyła w śrubokręt, żeby zwiększyć jeszcze efekt dźwigni, ale rezultat był taki sam. Pomyślała więc: „Potrzebne byłoby imadło”, a zaraz potem: „Cholera, nie dam sobie z tym rady”.
Wróciła do książki i do rewolucji francuskiej. Trybunał ludowy. Konwencja. Hymn Rouget de Lisle’a. Flaga niebiesko-biało-czerwona. Wolność – Równość – Braterstwo. Wojna domowa. Mirabeau. Chénier. Proces króla. I wciąż gilotyna… Jak można interesować się taką masakrą? Słowa wchodziły jednym okiem, a wychodziły drugim.
Skrobanie w jednej z drewnianych belek przyciągnęło jej uwagę. Ten pracujący termit podsunął Julie pewną myśl.
Słuchać.
Przyłożyła ucho do zamka w walizce i powolutku przesunęła pierwszy przycisk. Wychwyciła coś jakby leciutkie stuknięcie zapadki. Zębaty trybik znalazł swój odpowiednik. Julie cztery razy powtórzyła tę operację. W końcu mechanizm zaskoczył, a zamek zazgrzytał. Bardziej zatem skuteczniejszy od gwałtownych działań z użyciem śrubokrętu i młotka okazał się jej wyostrzony słuch.
Oparty o framugę drzwi, ojciec zapytał ją ze zdziwieniem:
– Udało ci się to otworzyć? W jaki sposób?
Przyjrzał się zamkowi, na którym można było odczytać: „1 + 1 = 3”.
– Hm…, nic nie mów, już wiem. Zastanowiłaś się. Jest tak: szereg liczbowy, ciąg symboli, szereg liczbowy, ciąg symboli, szereg liczbowy, ciąg symboli, szereg liczbowy, ciąg symboli i wreszcie szereg liczbowy i ciąg symboli. Wydedukowałaś, że chodzi o równanie. A potem pomyślałaś, że ktoś, kto chciałby zachować tajemnicę, nie zastosuje logicznego równania w rodzaju dwa plus dwa równa się cztery. Spróbowałaś więc z jeden plus jeden równa się trzy. Takie równanie można często znaleźć w dawnych rytuałach. Oznacza ono, że dwa połączone talenty są czymś więcej niż prostym ich zsumowaniem i dodaniem do siebie.
Ojciec uniósł rude brwi i wygładził wąsy.
– Naprawdę tak się do tego zabrałaś?
Julie popatrzyła na niego z leciutką przekorą w jasnoszarych oczach. Ojciec nie lubił, kiedy się z niego żartowało, ale nic nie powiedział. Uśmiechnęła się.
– Nie.
Nacisnęła na guzik. Sprężyna w jednej chwili uniosła przykrywkę sześciennej walizki.
Ojciec i córka nachylili się.
Podrapane dłonie Julii chwyciły to, co było w środku, i położyły na biurku w świetle lampy.
Była to książka. Wielka i gruba księga, z której wysuwały się miejscami poprzyklejane kartki.
Na okładce wielkimi stylizowanymi literami wykaligrafowano:
PROFESORA EDMUNDA WELLSA
Gaston zaczął zrzędzić.
– Dziwny tytuł. Rzeczy są albo względne, albo absolutne. Nie mogą być jednocześnie i takie, i takie. Jest w tym antynomia.
Poniżej, mniejszymi literami, uwaga:
A jeszcze niżej – rysunek: okrąg z wpisanym weń trójkątem, z wierzchołkiem u góry, a w nim jeszcze coś przypominającego literę „Y”. Gdy lepiej się temu przyjrzeć, ramionami „Y” były mrówki dotykające się nawzajem czułkami. Mrówka po lewej stronie była czarna, mrówka po prawej stronie – biała, a mrówka w środku, jako odwrócona podstawa litery „Y”, była w połowie biała i w połowie czarna.
Wreszcie pod trójkątem powtórzony był wzór pozwalający otworzyć zamek sześciennej walizeczki:
1 + 1 = 3
– Wygląda jak grymuar – mruknął ojciec.
Julie widząc, że okładka jest całkiem nowa, uznała z kolei, że wręcz odwrotnie. Pogładziła dłonią okładkę. Była śliska i miła w dotyku.
Dziewczyna o czarnych włosach i jasnoszarych oczach otworzyła księgę na pierwszej stronie i zaczęła czytać.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz