Niektóre filmy powstały zapewne tylko po to, by cieszyć oko widza bądź przekształcić wizję twórcy w namacalne dzieło. Są to produkcje na tyle surrealistyczne, dziwne i charakteryzujące się znikomą linią fabularną, że ciężko się je ogląda zwyczajnemu odbiorcy, który nie oczekuje od filmu wielkich artystycznych doznań czy dogłębnego poznania, co też autor miał na myśli, wybierając taką formę przekazu. Takim tworem jest "Miasto zaginionych dzieci" w reżyserii duetu – Jean-Pierr Jeunet i Marc Caro, którzy już wcześniej zdołali wzbudzić zainteresowanie europejskiej sceny filmowej swoim równie niepokojącym obrazem kanibalizmu – "Delicatessen".
Akcja rozgrywa się w przemysłowej, nadmorskiej aglomeracji, nad którą unoszą się kłębiaste chmury smogu i fetor pochodzący z miejskiego rynsztoku. W zatoce, na strzeżonej platformie, rezyduje przerażający Krank. Jego potworność wynika z faktu, że porywa on dzieci i wykorzystuje je, by móc choć przez chwilę śnić, przez co jednocześnie jest bohaterem tragicznym, gdyż brak wizji sennych wpływa na jego mentalność. Jedną z jego ofiar staje się mały chłopczyk, będący podopiecznym niezbyt rozgarniętego, cyrkowego osiłka imieniem Jeden. Dryblas, będąc świadkiem uprowadzenia, podejmuje próbę odnalezienia dziecka, spotykając na swojej drodze najdziwniejsze postaci nadbrzeżnego miasta.
Jest to jeden z droższych francuskich filmów lat ’90 za sprawą futurystycznych, steampunkowych rekwizytów i detali art deco. Nie da się ukryć, że para reżyserska czerpała inspirację z twórczości Juliusza Verne’a. Mózg w akwarium oglądający świat za pomocą obiektywu starego aparatu, kapsuły do transmisji snów czy zabójcze pchły kontrolowane dzięki muzyce. To tylko kilka dziwów "Miasta zaginionych dzieci", nie wspominając o samych mieszkańcach, których kreacje graniczą z makabrą. Wśród nich widz znajdzie klony karłów, sektę cyklopów o wzmocnionym słuchu czy szajkę sierot wykorzystywanych do kradzieży przez syjamskie stare panny. Pod względem przedstawionych subtelnych okropieństw i poczwar, produkcja należy do nielicznych, które potrafią samym obrazem wywołać u odbiorcy dyskomfort.
Elementy wizualne i sama koncepcja filmu są interesujące. Gdyby był to twór przeznaczony wyłącznie do podziwiania, nie zrozumienia i śledzenia historii, byłoby to bardzo dobre dzieło steampunkowej makabry; typowa sztuka dla sztuki nagrodzona Cezarem za scenografię. Niestety, jest to film i poza swoimi walorami estetycznymi, jakikolwiek dziwny mają one charakter, musi przedstawiać pewną zwięzłą, choć nieco logiczną całość. Oglądając "Miasto zaginionych dzieci", trudno od razu dać się wciągnąć w nurt fabuły. Narracja prowadzona jest dość oszczędnie, zmuszając widza do chwytania skrawków historii, która w rezultacie nie wydaje się pełna. Po seansie brakuje poczucia, że wszystkie działania bohaterów miały jakiś cel i przyczyniły się do logicznego rozwiązania fabuły. Nie da się ukryć, że reżyserzy postanowili omotać odbiorcę, pozostawiając go w stanie zakłopotania tym, co właśnie obejrzał. Możliwe, że był to cel twórców, który ewidentnie osiągnęli, jednak nie sądzę, by szersza widownia była zadowolona z wywołanego w niej skonfundowania. Choć sam jestem typem kinomana, który uwielbia, gdy po seansie czuje się wyzuty z emocji, a jego umysł rozpadł się na cząsteczki pierwsze, to "Miasto zaginionych dzieci" swoją koncepcją wzbudziło we mnie ciekawość, która w ostateczności nie przerodziła się w zachwyt, a raczej odczucie, że mogło być lepiej. Zwłaszcza w sferze fabularnej będącej główną wadą produkcji.
Obsada idealnie została wpasowana do specyficznego charakteru filmu. Daniel Emilfork ("Piękna niewolnica"), wcielający się w postać nękanego przez deprywację snu Kranka, za sprawą swojej aparycji i ekstensywnej mimiki wykreował makabryczną postać zmęczonego życiem człowieka. Mimo to udawało mu się wywołać w pewnych scenach sympatię i współczucie ze względu na jego tragiczne położenie. Do roli cyrkowego osiłka wybrano Rona Perlmana ("Hellboy", "Imię róży"), dobrze znanego ze swoistej fizjognomii. Dzięki temu Jeden zdecydowanie odznaczał się nie tylko mało rozgarniętym zachowaniem, ale także wyglądem podręcznikowego draba. Co więcej, fakt braku znajomości przez aktora języka francuskiego i fonetyczna wymowa swoich kwestii jeszcze bardziej uwidoczniła luki w bystrości bohatera. Warto zwrócić także uwagę na rolę ulicznej sieroty nazywanej Kruszynką. Grająca ją Judith Vittet mimo młodego wieku dobrze ukazywała nieco zgorzkniały, cyniczny charakter porzuconego dziecka, jednocześnie niekiedy emanując dziecięcym strachem i chęcią doznania rodzinnej bliskości. Niestety, aktorka pomimo nominacji za swoją kreację do nagrody Saturn, nie kontynuowała przygody związanej z kinematografią.
"Miasto zaginionych dzieci" to zdecydowanie produkcja stworzona, by urzeczywistnić wizje pary reżyserskiej i zaskakiwać widza dziwnością poszczególnych postaci oraz zdarzeń. Za sprawą oszczędnej narracji film wydaje się niedokończony. Brakuje w nim bardzo dobrej i zaplanowanej fabuły, która świetnie współpracowałaby ze stworzonym miastem. W ostatecznym rozrachunku jest to nieco ponadprzeciętna produkcja, która mogła zostać czymś o wiele więcej.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz