Wojna na ziemiach wygnańców rozpętała się na dobre. Młody król Naithar sprzymierzył się z Rhin, przebiegłą władczynią Cambrenu, i razem z nią dąży do całkowitego przejęcia władzy w regionie. Przeciwko sobie mają między innymi znajdującą się na wygnaniu królową Ardanu Edanę i jej sprzymierzeńców, w tym pozornie tylko przeciętnego młodzieńca Corbana.
Brzmi nieskomplikowanie, ale to przecież nie byle jaka wojna. To przepowiadana od dawna wojna bogów i wszystko wskazuje na to, że Naithar i Corban okażą się jej głównymi bohaterami, chociaż obaj mają bardzo mylne wyobrażenia na temat swoich ról w tym spektaklu. A skoro mowa o spektaklu, to ten nie może się obejść bez rekwizytów, takich jak magiczne przedmioty, których pozyskanie może dać jednej ze stron ogromną przewagę. Do tego jeszcze oswojone dzikie zwierzęta i trochę magii, która w odpowiednim momencie w końcu zaczyna działać.
Zaczyna zalatywać sztampą? Może dlatego, że powieść jest sztampowa. Jak z podręcznika dla twórców fantastyki, można odhaczać kolejne punkty z listy. To samo w sobie byłoby jeszcze wybaczalne, gdyby "Męstwo" i ogólnie cała seria wyróżniała się w jakiś sposób spośród zastępu podobnych opowieści. Otóż wyróżnia się. Rozmachem. Tylko czy to aby na pewno pozytyw?
Obie dotychczas wydane w Polsce części cyklu liczą sobie po około 800 stron, na których spisano poczynania bez mała kilkudziesięciu postaci pochodzących z kilkunastu królestw. Najważniejsze postaci stosunkowo łatwo zapamiętać i odróżnić, ale jeśli do tego dodać krewnych i znajomych wszystkich króli(ków), licznych wymienionych z imienia wojowników, doradców i innych -ów, którzy na dodatek na potęgę spiskują, zdradzają się i zmieniają fronty, to zwyczajnie można zwątpić.
Autorowi prawdopodobnie zależało na stworzeniu wartkiej, ukazanej z różnych perspektyw historii, stąd też powieść składa się ze stosunkowo krótkich, często zaledwie kilkustronicowych rozdziałów. Niestety ciągłe przeskoki między postaciami skutkują tym, że nie sposób wczuć się w wydarzenia. Król X zrobił coś bardzo zaskakującego? Wrócimy do tego potem, bo oto banita Y znalazł się w tarapatach. Ale o tym za chwilę, teraz zaś jesteśmy świadkami jak niewolnik Z radzi sobie w zupełnie nowej dla niego sytuacji. Powtórzę się – można zwątpić.
John Gwynne chciał stworzyć coś wiekopomnego, wielowątkową, złożoną historię rozgrywającą się w bogato opisanym uniwersum. Czego tu nie ma! Mitologia, historia, zalążki obcych języków, mityczne stworzenia i oczywiście magia – wszystkiego po trochu. I dużo za dużo. Zwracałam uwagę na ten zbędny dobrobyt już przy okazji recenzji "Zawiści", ale wtedy liczyłam, że autor ma w zanadrzu coś naprawdę interesującego i po przydługim początku nareszcie rzeczywiście zacznie się coś dziać. Niestety nadzieje okazały się płonne. Spora objętość nie oznacza niestety obfitości ciekawych momentów. Autor stworzył wydmuszkę. Dużo słów, ale niewiele treści. Książkę dałoby się odchudzić nawet o połowę, rezygnując z fragmentów, które zamiast cokolwiek wnosić, tylko zaciemniają obraz.
Na domiar złego zawodzi kreacja bohaterów. W całym tym zalewie postaci większość jawi się jako grupa trudnych do odróżnienia ludzi bez twarzy i charakteru. Autor powinien albo zdecydować się na znacznie mniejszą obsadę, albo zrezygnować z ciągłego przeskakiwania od bohatera do bohatera, bo akurat w tym przypadku od nadmiaru głowa boli (w spisie na końcu książki wymieniono ponad 90 imion). Jeśli zaś chodzi o protagonistów, to i tu mam spore zastrzeżenia. Ci co prawda wyróżniają się na tle zastępu statystów, lecz giną w szarym tłumie bohaterów innych powieści fantasy. Mimo ukazania fabuły z różnych perspektyw, od razu widać, kto reprezentuje siły dobra, a kto zła. Ten dobry jest oczywiście zupełnie przeciętnym chłopakiem, ale ma przy tym wspaniały charakter, zawsze postępuje w zgodzie ze swoim sumieniem, a inni prości, jednak dzielni ludzie, lgną do niego jak ćmy do ognia. Zły z kolei usiłuje się maskować, choć idzie mu to równie dobrze jak dwulatkowi zabawa w chowanego.
Druga część cyklu "Wierni i upadli" na dobrą sprawę trzyma podobny poziom, co pierwsza (może za wyjątkiem warstwy redakcyjnej, tym razem do książki wkradło się trochę błędów), ale mimo to oceniam ją niżej. Liczyłam, że "Zawiść" stanowiła przydługie wprowadzenie w realia świata, a od drugiego tomu zacznie się prawdziwa, wciągająca opowieść. Tymczasem dostajemy więcej tego samego: mnóstwo składników, które wymieszane ze sobą dają zaskakująco mało treści. Rzekłabym: bardzo długi program obowiązkowy i nic ponadto – niby jest wszystko, co być powinno, lecz próżno szukać czegoś nowego i oryginalnego. Da się przeczytać, zwłaszcza jeśli ktoś lubi ten typ fantastyki, jednak nie ma tu nic, co wybijałoby się ponad przeciętność.
Dziękujemy wydawnictwu MAG za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz