Fragment książki

19 minut czytania

Roz­dział 1

Na mapie wszyst­kie drogi pro­wa­dziły do Estiel.

To mu się nie podo­bało. Nie zno­sił poczu­cia, że coś jest nie­unik­nione. Doty­ka­jąc gwiazdy na wybla­kłej mapie, spy­tał kie­dyś matkę, dla­czego Estiel jest tak wiel­kim mia­stem – z tym olbrzy­mim Łukiem i wyso­kimi budyn­kami – skoro w sta­rym świe­cie nie było prze­cież nawet sto­licą pań­stwa.

– Tak po pro­stu wyszło – odpo­wie­działa zmę­czo­nym gło­sem Matka Ina. – Nie wiem dla­czego, moje żyjące dziecko. Tak było, zanim się uro­dzi­łam.

Eddy myślał o szkie­le­to­po­dob­nym, srebr­nym Łuku na tle czar­nego nieba, o zapa­chu dymu dra­pią­cym w gar­dle.

Jakim cudem robi mi się nie­do­brze na samo wspo­mnie­nie? Jak to moż­liwe, że na samą myśl o tym chcę ucie­kać z miej­sca, w któ­rym wcale nie prze­by­wam?

Znaj­do­wał się kilka dni drogi pie­chotą od mia­sta. Naj­le­piej znał trasy połu­dniowe, wie­dział, gdzie zna­leźć tam wodę i naj­bez­piecz­niej­sze miej­sce do odpo­czynku. Na mapie ktoś wydra­pał stare nazwy i naniósł nowe. Na skrzy­żo­wa­niu wszyst­kich dróg wybla­kła czer­wona gwiazda i litery ST L. Eddy sunął po tych dro­gach pal­cem, ale ni­gdy nie docie­rał do tego punktu. Szu­kał małych zna­ków zosta­wio­nych przez innych łow­ców i sza­brow­ni­ków. Tu w sezo­nie napo­tkasz wędru­jące stada dzi­kiego bydła – sze­ro­kie rogi. Tam znaj­duje się duży roz­pa­da­jący się budy­nek – leżąca na boku cyfra 7. Tu mia­sto, które nie wpusz­cza czar­no­skó­rych – X z zama­za­nym kółecz­kiem w środku. A tam mia­steczko, które han­dluje nie­wol­ni­kami – trzy połą­czone ogniwa łań­cu­cha.

Kiedy Eddy był dziec­kiem, mapy wyda­wały mu się czymś obcym i eks­cy­tu­ją­cym. Potwier­dzały prze­czu­cie, które miał od zawsze: że świat poza jego mia­stecz­kiem zwa­nym Nowhere jest zupeł­nie inny, że żyją w nim naj­roz­ma­itsi ludzie. Nie mógł się docze­kać, kiedy zosta­nie łowcą, wyzna­czy wła­sne mapy, pój­dzie wszę­dzie. Nie tylko do Estiel. Już wtedy, w oczach dziecka, te linie na mapie, wszyst­kie wbi­ja­jące się w jedno miej­sce, przy­po­mi­nały jakieś wredne, stare usta.

Był około sześć­dzie­się­ciu kilo­me­trów na połu­dnie od mia­sta, kiedy zna­lazł Chloe. Już wiele razy roz­bi­jał obóz w tym miej­scu, cza­sami nawet na kilka cyklów Księ­życa. Nie bra­ko­wało tu dużych, krą­głych, sza­rych kuro­patw i głusz­ców. Cza­sami zda­rzało się też inne ptac­two – dzi­kie kury i pałę­ta­jące się wśród nich brą­zo­wo­rude, nakra­piane bażanty. Kuro­pa­twy były powolne i naj­wy­raź­niej nie miały dotąd wiele kon­taktu z czło­wie­kiem. Eddy ustrze­li­wał sobie jedną czy dwie, odła­my­wał im łebki i sku­bał nie­spiesz­nie.

Sta­ruszka, która trzy­mała małą dłoń Chloe, była siwa i niska. Krę­go­słup wygiął się jej na podo­bień­stwo znaku zapy­ta­nia. Przy pasie dyn­dały ostrza. Zardze­wiałe brzy­twy, poła­mane noże, w któ­rych widać było dziurki po śrub­kach. Zaostrzone kawałki puszek poły­ski­wały w słońcu. Jej usta wyda­wały się zapad­nięte jak świeżo zasy­pany grób. Eddy wie­dział od razu, że są bez­zębne, ale nie spo­dzie­wał się tych czar­nych kiku­tów, które się uka­zały, gdy się uśmiech­nęła. Jej oczy prze­sła­niały czarne, pla­sti­kowe oku­lary, obtłu­czone i zapa­ro­wane, ale na tyle przej­rzy­ste, że naj­wy­raź­niej baba coś tam przez nie widziała.

Wło­ski na rękach Eddy'ego sta­nęły dęba, gęsia skórka nie­zno­śnie przy­po­mi­nała skórę na wpół osku­ba­nego ptaka, któ­rego wciąż trzy­mał w dło­niach. Wstał powoli, natych­miast bar­dziej świa­domy cię­żaru rewol­weru za paskiem na ple­cach.

Czarne zęby i usta się roz­warły, ale dźwięk, który się z nich wydo­był, nie przy­po­mi­nał słów. Eddy wpa­try­wał się w kobietę zdu­miony, usi­łu­jąc cokol­wiek zro­zu­mieć.

Jej mowa doby­wała się gdzieś z głę­bo­kiego połu­dnia i przedarł­szy się przez bagna jej ust, roz­brzmiała w pół­nocno-cen­tral­nym rejo­nie tak, że nie przy­po­mi­nała żad­nego ludz­kiego języka. Eddy prze­chy­lił głowę i żeby ukryć czy­stą trwogę, udał lek­kie zdez­o­rien­to­wa­nie.

Jej męż­czy­zna pod­szedł powoli, ostroż­nie. Tym razem Eddy poło­żył dłoń na rewol­we­rze i tam ją zosta­wił.

Nie­zna­jomy był wysoki, chudy, o dłu­gich, smu­kłych rękach. Na gło­wie miał czapkę uszytą ze słabo wygar­bo­wa­nej skóry, a na ramio­nach rów­nie nie­chluj­nie zro­bione tatu­aże.

– Spo­koj­nie, synu. Nie chcemy kło­po­tów. Żad­nych kło­po­tów. Tylko pomy­śle­li­śmy sobie, że przy­pro­wa­dzimy ci coś miłego.

Tyko se pośle­limy, że przy­wo­dzimy ci co miłego. Eddy musiał chwilę mię­to­sić w gło­wie wymam­lane przez męż­czy­znę słowa, żeby w ogóle wydo­być z nich jakiś sens.

– Mamy tu dla cie­bie ostat­nią dziew­czynkę na ziemi.

Zro­zu­mie­nie przy­szło nagle, mocne i rap­towne jak let­nia ulewa, która poja­wia się bez zapo­wie­dzi i zalewa wszystko. Zro­zu­miał. Chcieli mu sprze­dać tę dziew­czynkę. Zda­nia pły­nęły z ich ust powoli, męt­nie, tro­chę jakby coś gęstego sączyło się z wyszar­pa­nej dziury. Ale gdy w końcu wyczuł ich spo­sób mówie­nia, potra­fił roz­szy­fro­wać słowa.

Poru­szył się.

– Doprawdy? Ostat­nia dziew­czynka na ziemi?

Głowa sta­ru­chy poki­wała się dziko na jej umę­czo­nym krę­go­słu­pie.

– O tak. Ostat­niutka. Oczy­wi­ście ja się już nie liczę. Nie wiem, ile jesz­cze jest takich sta­rych bab jak ja. Ale dziew­czynki… to co innego. Ta jest ostat­nia.

Eddy pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć, kiedy ostat­nio widział tak małą dziew­czynkę na dro­dze. Ile dziew­czy­nek umarło u nich zaraz po naro­dzi­nach i ile kobiet umarło, usi­łu­jąc wydać je na świat? Nie wpły­wało to jed­nak na war­tość tej kon­kret­nej dziew­czynki. Poza tym nie chciało mu się tego wszyst­kiego liczyć.

Sta­ru­cha dotknęła jasnych wło­sów małej, jakby był to wyjąt­kowo rzadki towar, a potem szarp­nęła dziecko mocno za rękę, żeby pode­szło do przodu.

Eddy zlu­stro­wał je spoj­rze­niem. Było tak chude, że aż się wzdry­gnął. Brudne, odra­pane i z oczami zupeł­nie pozba­wio­nymi wyrazu.

Jeśli to ostat­nia dziew­czynka na ziemi, to z pew­no­ścią zasłu­guje na coś lep­szego, pomy­ślał.

Dłoń wciąż trzy­mał na rewol­we­rze.

Znów ode­zwał się facet. Jego długi, czę­ściowo aksa­mitny płaszcz był poła­tany i pozszy­wany z zaska­ku­jącą sta­ran­no­ścią. Męż­czy­zna miał lekki zarost, ale musiał się cał­kiem nie­dawno ogo­lić. Oczy miał czy­ste, a gdy poru­szyły się jego dłu­gie ręce, Eddy zoba­czył zary­so­wane mię­śnie.

– Tylko spójrz, ładna jak z obrazka i w ogóle nie spra­wia kło­po­tów. Robi, co się jej każe. Patrz.

Gwizd­nął cicho, a dziew­czynka odwró­ciła się w jego stronę mecha­nicz­nie, reagu­jąc na tę komendę zupeł­nie bez­wol­nie, jak kwiat odwraca się w stronę słońca. Męż­czy­zna opu­ścił spodnie, a ona potul­nie wycią­gnęła brudną rączkę i odwró­ciła twarz.

Eddy widział, jak dziecko łapie czło­nek męż­czy­zny i z rezy­gna­cją się nad nim pochyla; widział po jej ruchach, że jest do tego zupeł­nie przy­zwy­cza­jona. Wie­dział, że dziew­czynka uro­dziła się w nie­woli i przez całe swoje krót­kie życie nie zaznała ani jed­nego wol­nego dnia. Widział, jak męż­czy­zna wychyla bio­dra do obsłu­gu­ją­cego go dziecka, jak całe jego ciało się roz­luź­nia. Sta­ru­cha nie czuła się w obo­wiązku odwró­cić wzroku.

– Nie chcę tego oglą­dać – powie­dział Eddy, z tru­dem zacho­wu­jąc obo­jętny ton. – Ile za nią chcesz?

Męż­czy­zna wzru­szył ramio­nami i wycią­gnął rączkę dziecka ze swo­ich spodni, po czym znów je pod­cią­gnął.

– Jasne, co ja ci będę poka­zy­wał. Sam wiesz, co dosta­jesz. My chcemy pisto­let.

– Nie mam broni. – Powie­dział to za szybko. W Nowhere mieli tylko kilka sztuk broni i tylko kilka tak mło­dych dziew­czy­nek. Przy odro­bi­nie ostroż­no­ści powinno mu się dziś udać zmie­nić jedną z tych liczb. Odcze­kał parę sekund, zro­bił wdech i wypu­ścił powoli powie­trze. – Mam noże do rzu­ca­nia, cał­kiem nie­źle się nimi posłu­guję. Mogę ci poka­zać.

Facet w płasz­czu i sta­ru­cha spoj­rzeli po sobie.

– A jakieś leki?

Eddy zasta­na­wiał się chwilę.

– Tak. Chyba mam coś, co może wam się przy­dać.

Się­gnął po leżący obok zakrwa­wio­nych piór ple­cak. Wsu­nął dłoń od razu do wła­ści­wej prze­gródki. Wie­dział dobrze, czego szuka. Wyma­cał to opusz­kami. Wycią­gnął dwie małe fiolki, które dostał od Alice. W obu znaj­do­wała się prze­zro­czy­sta ciecz.

Chwy­cił je dwoma pal­cami i uniósł.

– To silny śro­dek prze­ciw­bó­lowy. Po wypi­ciu całej fiolki zasy­pia się na tyle mocno, że można spo­koj­nie nasta­wić kość albo usu­nąć zepsuty ząb. Wypi­cie połowy pozwala bez bólu prze­trwać ostrą infek­cję. Jedna czy dwie kro­ple spra­wiają, że czło­wiek lepiej się czuje, jest lekko senny. Za dziew­czynkę dam wam obie fiolki.

Znów spoj­rzeli po sobie.

– Lek i noże – zaczęła się tar­go­wać baba.

Eddy spoj­rzał na ostrza przy­cze­pione do jej pasa.

– A te po co ci są?

Spoj­rzała w dół, jakby dopiero zauwa­żyła, że je tam ma.

– A, te? Dla obrony.

Prze­cią­ga­jąca się cisza.

Wysoki męż­czy­zna wycią­gnął rękę i zro­bił krok w stronę Eddy'ego.

– Chcę naj­pierw spró­bo­wać. Nie oddam prze­cież ostat­niej dziew­czynki na ziemi za jakąś wodę.

Eddy się cof­nął, odru­chowo pod­ska­ku­jąc na ten nagły ruch.

Cho­lera. Opa­nuj się.

– Pro­szę bar­dzo. Otwo­rzę fiolkę. Tylko kilka kro­pel pod język. Ale nie wię­cej niż cztery.

Wycią­gnął zza pasa nóż i roz­ciął wosk, któ­rym zapie­czę­to­wana była fiolka. Ręce miał śli­skie, więc chwilę to zajęło. Drugą fiolkę trzy­mał w zębach. Kiedy poda­wał lek męż­czyź­nie w płasz­czu i czapce, bar­dzo się sta­rał, żeby ich dło­nie się nie dotknęły.

Następ­nie otwo­rzył drugą fiolkę i przy­ci­snął do swo­ich suchych warg. Odchy­lił głowę do tyłu, uda­jąc, że wytrząsa z bute­leczki kilka kro­pel. Nie poczuł nic w ustach.

Męż­czy­zna patrzył na to, a potem otwo­rzył usta i wlał sobie płyn pod język. Eddy odniósł wra­że­nie, że napił się głów­nie dla roz­rywki i tak naprawdę nic mu nie dolega. Sta­ru­cha patrzyła na nich obu, poru­sza­jąc szczęką na boki i zgrzy­ta­jąc zębami.

Mała stała nie­ru­chomo. Bose stopy na ziemi, palce skie­ro­wane do środka. Piórka małych pta­ków na wie­trze.

Eddy nie był pewien, jak roz­wi­nie się sytu­acja. Kiedy wysoki męż­czy­zna prze­wró­cił oczami i zgiął się rap­tow­nie wpół, Eddy wycią­gnął maczetę i ruszył ku kobie­cie. Patrzył, jak pro­mie­nie słońca tań­czą na ostrzach u jej pasa, gdy zaczęła się trząść ze stra­chu.

Zwy­kle wła­śnie takie star­sze kobiety parały się cię­ciem dziew­czy­nek, które były zbyt małe, żeby z nimi wal­czyć. Męż­czyźni zaj­mo­wali się han­dlem, sprze­da­wa­niem ich i kupo­wa­niem. Ale w każ­dym obo­zie była taka sta­ru­cha o wystar­cza­ją­cej zna­jo­mo­ści ana­to­mii, żeby móc oka­le­czyć dziew­czynkę w taki spo­sób, by jej zupeł­nie nie znisz­czyć. Eddy rozu­miał, kim są ci męż­czyźni, rozu­miał, że żyją z han­dlo­wa­nia takimi dziew­czyn­kami. Ale nie poj­mo­wał, nie potra­fił pojąć tych sta­rych kobiet, które im poma­gały. Uniósł maczetę gotów roz­łu­pać jej czaszkę.

W ostat­niej chwili kobieta zerwała się nagle do biegu i zaska­ku­jąco żwawo popę­dziła zyg­za­kiem mię­dzy drze­wami.

Ostat­nia dziew­czynka na ziemi nie obró­ciła się, żeby zoba­czyć, jak tamta ucieka.

Nie zare­ago­wała, kiedy Eddy pod­szedł i klnąc, kop­nął bez­władne ciało męż­czy­zny w płasz­czu. Nie ode­zwała się, kiedy Eddy bez­ce­re­mo­nial­nie prze­szu­kał jego kie­sze­nie. Zna­lazł tan­detny nóż i kom­pas.

Sły­szał oddech męż­czy­zny, powolny i spo­kojny. Facet po pro­stu usnął, nie spra­wia­jąc już nikomu kło­potu. Eddy poża­ło­wał nagle, że dziew­czynka nie zoba­czyła, jak on zabija oboje jej opraw­ców. To by jej dobrze zro­biło. Stara była jed­nak teraz zdana na sie­bie, a noże i zdol­no­ści prze­kupki wiele jej nie pomogą. Długo nie pożyje.

Eddy'emu to nie prze­szka­dzało.

Nie dotknął dziew­czynki. Nie pró­bo­wał jej spoj­rzeć w oczy ani ująć dłoni. Usiadł, otwo­rzył manierkę i posta­wił przed dziec­kiem. Pojem­nik był pełen wody, kro­ple spły­wały po ścian­kach, lśniły w słońcu.

Gdy tylko Eddy się wyco­fał, dziew­czynka chwy­ciła naczy­nie i zaczęła łap­czy­wie pić. Upu­ściła na zie­mię pustą manierkę. Nie zakrę­ciła jej i nic nie powie­działa.

Eddy też się do niej nie odzy­wał. Uśmiech­nął się tylko naj­mi­lej, jak potra­fił, a potem wró­cił do sku­ba­nia pta­ków. Kiedy były już upie­czone, odcze­kał, aż dziew­czynka sama podej­dzie sku­szona zapa­chem. Gdy zbli­żyła się na tyle, że widział, jak drży, ode­rwał gorącą nogę ptaka i zaczął na nią dmu­chać.

Paru­jące kostki były tak drobne, że trzy­mał je dwoma pal­cami.

– Mam na imię Eddy – powie­dział cicho. – Chciał­bym poznać twoje imię. Nie musisz mi mówić. I tak podzielę się z tobą jedze­niem, nawet jeśli mi nie powiesz, jak masz na imię. Ale pew­nie milej by nam było razem jeść kola­cję, gdy­byś mi powie­działa, jak mam się do cie­bie zwra­cać.

Sie­dział, cze­kał i sta­rał się zachę­cić ją spoj­rze­niem, ale nie zdo­mi­no­wać.

– Ch… Chloe – powie­działa bar­dzo cichutko, po czym wycią­gnęła obie ręce, żeby chwy­cić nogę kuro­pa­twy. Zaci­snęła na niej drobne dło­nie i pod­nio­sła ją do ust.

– Uwaga, gorą…

Dziew­czynka pochło­nęła każdy, nawet naj­mniej­szy skra­wek mięsa i zaczęła ssać kość.

– Smacz­nego, Chloe. – Ścią­gnął całego ptaka z rożna i poło­żył sobie na meta­lo­wym tale­rzu. Mani­pu­lu­jąc przy pie­czeni dwoma nożami, prze­ciął ją na pół. Pod­su­nął talerz dziew­czynce, kciu­kiem przy­trzy­mu­jąc swoją połowę.

Chwy­ciła połówkę ptaka, sia­dła na ziemi i wbiła zęby w mięso.

– Smacz­nego – powtó­rzył Eddy z uśmie­chem.


Chloe sta­no­wiła ide­alną wymówkę, żeby nie iść do mia­sta. Eddy mówił ludziom ze swo­jej osady, że co roku sza­bruje w mie­ście z Łukiem, na dowód czego przy­no­sił im wiele róż­nych przy­dat­nych przed­mio­tów.

Prawda była jed­nak taka, że po raz ostatni Eddy był w Estiel, kiedy miał sie­dem­na­ście lat i był jesz­cze zupeł­nie zie­lony po led­wie dwóch latach pracy w tym fachu. Jako pięt­na­sto­la­tek pod­czas swo­jej pierw­szej samo­dziel­nej wyprawy zapę­dził się w głąb mia­sta. Pewny sie­bie, nie­zwy­cię­żony. Wró­cił z cen­nymi, wręcz nie­za­stą­pio­nymi łupami.

Stał się boha­te­rem.

Jako szes­na­sto­la­tek wyszedł z Nowhere jako boha­ter, nieco wyż­szy i sil­niej­szy, ale nie­wiele mądrzej­szy. Wyru­szył w drogę takiego samego cie­płego wio­sen­nego dnia, pewien, że wróci pod koniec lata. Poszedł tą samą trasą i sza­bro­wał tę samą część mia­sta.

Do Nowhere wró­cił w środku zimy. Miał ze sobą tylko swój rewol­wer. Stra­cił każdy zbędny gram masy ciała, ogo­lił głowę. Nie odzy­wał się do nikogo przez całe trzy cykle Księ­życa.

Kiedy odzy­skał głos i już nie umie­rał z głodu, powie­dział im, że się zgu­bił. Kiedy znów wyszedł z osady następ­nego lata, podą­żył tymi samymi dro­gami, które zawsze pro­wa­dziły w stronę Estiel aż do jego mar­twej tęczy. Nie dotarł jed­nak do mia­sta. Sza­bro­wał w innych miej­scach, zna­lazł ludzi, z któ­rymi mógł han­dlo­wać, i znowu wró­cił do domu jako boha­ter.

Jego repu­ta­cja się nie zmie­niła. Żeby o nią dbać, rato­wał dziew­częta i kobiety. To uci­szało też wszel­kie pyta­nia, kiedy się wresz­cie ustat­kuje.

Chloe była pierw­szą dziew­czynką, którą zna­lazł w tym roku. Uznał to za dobry omen. W końcu ura­to­wał ją tak szybko.

Zmie­rzał do bram Nowhere, trzy­ma­jąc dziew­czynkę za rękę. Czuł, że dziecko jest śpiące i zmę­czone drogą. Nie narze­kało jed­nak.

Gwizd­nął i na ten sygnał z wieży straż­ni­czej wyło­niła się na wpół zasło­nięta twarz.

– Imię?

Eddy pod­niósł dziecko i posa­dził je sobie na bio­drze. Był zbyt zmę­czony, żeby cie­szyć się z powrotu do domu, ale miał nadzieję, że Chloe będzie tu szczę­śliwa.

Zdjął kap­tur, żeby uka­zać straż­ni­kowi swoją ogo­loną głowę. W popo­łu­dnio­wym świe­tle straż­nik roz­po­znał jego twarz.

– Etta, córka Iny. A to jest Chloe, córka Drogi.

Brama się otwo­rzyła i weszły do środka. Etta odwró­ciła się do małej i powie­działa jej cicho do ucha:

– Nie wiem, co ci dotąd mówiono. Ale na pewno nie jesteś ostat­nią dziew­czynką na ziemi.

Roz­dział 2

David, syn Jenn, zszedł po dra­bi­nie i ścią­gnął maskę z twa­rzy. Ostroż­nie opu­ścił strzelbę, tak że opie­rał ją na sto­pie.

– Etta! Wró­ci­łaś wcze­śniej! Bar­dzo mi miło panienkę poznać, Chloe! – Zama­chał do dziew­czynki, która odwró­ciła się od niego i scho­wała w ramio­nach Etty.

Etta poło­żyła dłoń na tyle jej głowy. Zaczęli się wokół nich gro­ma­dzić ludzie, przy­glą­dali im się z cie­ka­wo­ścią.

Etta mówiła do dziew­czynki, choć na nią nie patrzyła.

– Wszystko dobrze. To wła­śnie jest to bez­pieczne miej­sce z moich opo­wie­ści. Nowhere. Pamię­tasz moje histo­rie?

Potar­gane jasne włosy Chloe poru­szyły się, gdy poki­wała głową.

– Pój­dziemy teraz do two­jego domu?

– Nie, mała. Pój­dziemy do aku­szerki.

Lecz­nica znaj­do­wała się daleko od bramy. Etta szła pro­sto, na pozdro­wie­nia reago­wała ski­nie­niem głowy, mach­nię­ciem ręki, ale nie ucie­szyła się szcze­gól­nie na czyjś widok.

– Gdzie byłaś, Etto? – zawo­łała wysoka, rudo­włosa kobieta, za którą podą­żało dwóch męż­czyzn z koszami ubrań.

– Nie­da­leko stąd, Chrissy. Wró­ci­łam wcze­śniej ze względu na małą.

Chrissy poma­chała do dziecka. Chloe znów scho­wała głowę, ale nie­śmiało unio­sła dłoń. Pra­wie natych­miast ją opu­ściła.

– Twoja matka się ucie­szy, że wró­ci­łaś! – Chrissy dała męż­czy­znom znak, żeby ją wymi­nęli, a potem ruszyła za nimi.

– Na pewno. – Etta zmu­siła się do uśmie­chu.

Na drzwiach lecz­nicy wid­niał jakiś nowy malu­nek: tłu­sta kaczka wysia­du­jąca trzy jaja, które wyglą­dały jak małe księ­życe. Etta zastu­kała i cze­kała. Po chwili w drzwiach sta­nęła znacz­nie niż­sza od niej kobieta o zaafe­ro­wa­nym wyra­zie twa­rzy.

– Tak?

– Sylvia! – Tym razem uśmiech Etty był szczery.

Niska kobieta otwo­rzyła sze­rzej drzwi.

– Wró­ci­łaś tak wcze­śnie!

Etta oto­czyła ją ramie­niem, a kobieta wtu­liła twarz w skó­rzany płaszcz sza­brow­niczki.

– Stę­sk­ni­łam się za tobą.

Ich uścisk wypadł nieco nie­zgrab­nie z dziew­czynką pomię­dzy nimi. Chloe zaczęła się wier­cić.

– A to kto? – Głos Sylvii był zdu­szony.

Odsu­nęła się i spoj­rzała na dziecko. Etta odsta­wiła małą powoli, ale sta­now­czo.

– Sylvio, chcia­ła­bym, żebyś poznała Chloe. Chloe, to Sylvia, córka Sylvii. Jest aku­szerką, lekarką, o któ­rej ci opo­wia­da­łam. Będzie cię chro­nić i ci poma­gać, tak jak ja to robi­łam. A może i lepiej.

– Nikt nie będzie lep­szy niż ty – powie­działa Chloe tym cha­rak­te­ry­stycz­nym, drżą­cym gło­sem dziecka znaj­du­ją­cego się już na skraju łez.

– To nie­prawda, moja mała. – Etta poło­żyła dłoń na jej jasnej główce. – Zacznijmy od tego, że Sylvia wie, jak sobie pora­dzić z tym swę­dze­niem, o któ­rym mi opo­wia­da­łaś.

Znów pod­nio­sła dziecko z ziemi, roz­chy­la­jąc mu chude nóżki tak, żeby móc je sobie posa­dzić na pra­wym bio­drze. Po tym, co Chloe mówiła i jak się zasta­na­wiała nad swo­imi dzia­ła­niami, sza­co­wała jej wiek na jakieś cztery, może pięć lat. Jeśli miała rację, to dziew­czynka była wysoka na swój wiek. W każ­dym razie na pewno miała dużą nie­do­wagę, bo była lżej­sza nawet od ple­caka Etty. Prze­szły tak parę kro­ków, po czym Etta posa­dziła Chloe na stole do badań. Spoj­rzała w jej prze­ra­żone brą­zowe oczy.

– Sylvia chcia­łaby cię zba­dać, żeby się upew­nić, że jesteś zdrowa. To jej praca, dba o ciała ludzi. Zostanę tu z tobą, ale aku­szerka potrze­buje two­jego pozwo­le­nia, żeby cię dotknąć. Pozwo­lisz jej?

Chloe spu­ściła wzrok. Mil­czała.

– Sylvia będzie deli­katna i ostrożna. W każ­dej chwili będziesz mogła jej kazać prze­rwać bada­nie. Potra­fisz powie­dzieć „stop”?

– Stop. – Ledwo dosły­szal­nie.

– Powtórz: „Stop!”. – Etta powie­działa to gło­śno, ale nie krzyk­nęła, tylko poło­żyła nacisk na gło­skę „p”.

Chloe mil­czała.

Sylvia stała ze zło­żo­nymi rękoma i cze­kała.

– Chloe, pamię­tasz, jak były­śmy w lesie i coś usły­sza­łam? Powie­dzia­łam ci wtedy, żebyś się nie ruszała, pamię­tasz?

Kiwa­nie głową.

– Czy możesz to powtó­rzyć? To, co wtedy powie­dzia­łam.

Chloe uśmiech­nęła się lekko.

– Nie waż się, kurwa, nawet drgnąć!

Etta się roze­śmiała.

– Wła­śnie. W takim razie, kiedy będziesz chciała, żeby Sylvia prze­stała cię badać, możesz jej powie­dzieć tak: „Nie waż się nawet drgnąć”.

Znów kiwa­nie głową.

– Dobrze, Chloe, czy Sylvia ma teraz twoje pozwo­le­nie, żeby cię deli­kat­nie i ostroż­nie dotknąć?

Kiwa­nie głową. Sze­roko otwarte oczy.

Sylvia pode­szła do dziew­czynki, nawią­zu­jąc z nią kon­takt wzro­kowy.

– Dzię­kuję. Obie­cuję, że cię posłu­cham. – Ści­snęła dłoń dziew­czynki.

Chloe spoj­rzała na swoją drugą rękę i odwró­ciła głowę.

Aku­szerka zba­dała stawy dziecka, szu­kała ran. Widziała, że dziew­czynka jest cała w bli­znach, że jej ręka była zła­mana i zro­sła się cał­kiem nie­źle, choć wyraź­nie bez porząd­nego nasta­wie­nia. Etta patrzyła z zało­żo­nymi rękoma.

– Chloe, coś cię swę­dzi?

– Yhm.

– Na gło­wie?

– Yhm. – Mała natych­miast zaczęła się dra­pać, jakby przy­po­mniała jej o tym sama wzmianka o swę­dze­niu.

Etta musiała się bar­dzo posta­rać, żeby też nie zacząć się dra­pać.

– I w innych miej­scach też?

– Yhm. – Chloe podra­pała się przez baweł­nianą halkę po sro­mie.

Jej ubra­nia były brudne, ale Etta nie zdo­łała prze­ko­nać małej, żeby prze­brała się w coś innego. Spod halki wysta­wały znisz­czone skó­rzane kow­bojki. Były na nią co naj­mniej o dwa roz­miary za duże. W butach znaj­do­wały się dwie pary cen­nych weł­nia­nych skar­pet Etty, któ­rych dziew­czynka też nie chciała wło­żyć, ale w końcu dała się namó­wić, gdy Etta poka­zała jej swoje stopy, nie­obtarte, całe.

– Dobrze. – Sylvia zanu­rzyła ręce w mied­nicy z cie­płą wodą. – Naj­pierw powin­naś wziąć kąpiel i prze­brać się w nowe ubra­nia. No i myślę, że mamy dla cie­bie nowy dom. Jest tu inna mała dziew­czynka. Chcia­ła­byś ją poznać?

Kiwa­nie głową.

Etta pode­szła bli­żej do dziecka.

– Muszę teraz odejść na chwilę, żeby też się wyką­pać i spo­tkać z kil­koma oso­bami. Ale Sylvia jest dobrą aku­szerką, zaj­mie się tobą. Ufam jej. Zgoda?

Chloe popa­trzyła na nią spło­szona, ale poki­wała głową. Etta poca­ło­wała swoje opuszki pal­ców i poło­żyła je na czole dziecka. Na uła­mek sekundy dziew­czynka przy­mknęła oczy.

Sylvia wło­żyła ją do płyt­kiej wanny, dała jej mydło i wlała tro­chę wody z mied­nicy, do któ­rej dodała wrzątku. Patrzyła chwilę, jak Chloe zaczyna się myć, po czym uznała, że może ją zosta­wić samą. Dogo­niła Ettę w kory­ta­rzu.

– Gdzie ją zna­la­złaś? – Zmarsz­czyła brwi.

– Pod Estiel.

– Była sama?

– Nie, została mi sprze­dana. Przez męż­czy­znę i starą kobietę. Nie mam poję­cia, skąd oni ją wzięli. Nie pamięta nic z tego, co się działo przed nimi.

– Zabi­łaś ich? – spy­tała Sylvia tro­chę z cie­ka­wo­ści, ale bez nie­po­koju.

– Jego. – Etta wpa­try­wała się w swoje paznok­cie. Były krót­kie i brudne.

– Jest pocięta?

– Nie wiem. Nie spraw­dza­łam i nie pyta­łam. Ale kobieta miała noże przy pasie. – Wzru­szyła ramio­nami. – Od razu wró­ci­łam. Minęło zale­d­wie kilka dni.

Sylvia się skrzy­wiła.

– Na pewno jest cała zawszona i zapchlona. Więc ty praw­do­po­dob­nie też. Będziesz musiała coś z tym zro­bić. Prze­każę ją Ani i jej córce. Wiem, że jest gotowa na przy­ję­cie znajdy i ucie­szy się, że Belle będzie miała sio­strę. Chyba że ty ją chcesz.

Etta pokrę­ciła głową.

– Dobra. Domyj się, zanim pój­dziesz na spo­tka­nie z matką. – Sylvia poca­ło­wała Ettę lekko w poli­czek. – Cie­szę się, że wró­ci­łaś. Zostań z nami choć chwilę.

Etta poki­wała głową, ale niczego nie obie­cała. Odwró­ciła się i wyszła.

Poszła do łaźni. Tam dobrze wie­dzieli, co robić. Znów wzięli od niej ubra­nia i ple­cak, wyszo­ro­wali je ługiem, a potem tak samo potrak­to­wali ją samą. Sta­ran­nie ogo­liła swoją czarną skórę naj­ostrzej­szą brzy­twą, jaką miała, a potem pozwo­liła, by łaziebni natarli ją mie­szanką lano­liny, lawendy i mięty. Mik­stura była gęsta niczym żywica, a skóra po niej pie­kła w cha­rak­te­ry­styczny zimny, mię­towy spo­sób. Etta miała wra­że­nie, że pło­nie, ale był to przy­jemny ogień. Czuła się teraz czy­sta i wie­działa, że pozbyła się robac­twa.

Lano­lina była w Nowhere droga, ale zawsze zna­la­zło się tro­chę dla Etty. Mięta i lawenda rosły dziko. Te zapa­chy poma­gały niwe­lo­wać smród owiec. Odświe­żona i pach­nąca Etta zapła­ciła łazieb­nym szczo­drze sied­mioma nowymi książ­kami i małą puszką sta­rego, ale jakże cen­nego kakao.

Łaziebni uśmiech­nęli się do sie­bie. Szybko usta­lili, że nikomu nie powie­dzą o puszce, żeby móc roz­dzie­lić kakao mię­dzy sobą. Książki posta­no­wili prze­ka­zać też innym, ale dopiero kiedy je sami prze­czy­tają.

Łysa i wciąż roz­pa­lona pod świe­żymi ubra­niami Etta ruszyła w stronę świą­tyni Bez­i­mien­nej.

Bez­i­mienna Aku­szerka była jedną z zało­ży­cie­lek Nowhere. Pocho­dziła ze sta­rego świata, była pie­lę­gniarką i położną, która prze­żyła wiel­kie umie­ra­nie i była świad­kiem końca tam­tej epoki. Zosta­wiła po sobie dzien­niki, w któ­rych opo­wie­działa całą histo­rię – swoją i świata. W Nowhere znał ją każdy, czy to męż­czy­zna, kobieta czy dziecko. Żeby kon­ty­nu­ować jej pracę, ludzie też pisali dzien­niki.

Z zapi­sków aku­szerki i ksią­żek, które cza­sem uda­wało im się zna­leźć, czer­pali całą swoją wie­dzę o świe­cie przed plagą. Dawno temu ist­niał bowiem świat, w któ­rym żyło tyle samo kobiet co męż­czyzn. Kobiety były wolne, a poród nie­skom­pli­ko­wany – pra­wie ni­gdy nie pro­wa­dził do śmierci. Bez­i­mienna żyła w tam­tym świe­cie i nauczyła się żyć w tym, w któ­rym w każ­dym mie­ście jedna kobieta przy­pa­dała na mniej wię­cej dzie­się­ciu męż­czyzn. Opi­sała, jak to było z osoby wol­nej stać się ofiarą, na którą zawsze ktoś poluje, jak to jest, gdy jeden świat zmie­nia się w inny. Była zmianą i siłą, by ją prze­trwać.

Bez­i­mienna była dla Etty praw­dziwą boha­terką. Nie tyle jako aku­szerka, ile jako ta, która prze­trwała – osoba gotowa stać się czym­kol­wiek, czym będzie trzeba się stać, żeby prze­żyć.

Jej opo­wie­ści prze­pi­sy­wane były co roku ręcz­nie przez mło­dych skry­bów. Kopie leżały teraz na drew­nia­nym stole. Skóra okła­dek błysz­czała w miej­scach, gdzie trzy­mano je tysiące razy. Złote świece z psz­cze­lego wosku paliły się tu dzień i noc, pach­niało lekko mio­dem. Na pod­ło­dze wyryty był podwójny kadu­ce­usz. Ludzie z Nowhere mówili, że Bez­i­mienna miała ten dziwny znak wyta­tu­owany na piersi, ale Etta w to nie wie­rzyła. Kadu­ce­usz nie poja­wiał się w jej księ­gach, a poza tym wyda­wał się zbyt marzy­ciel­ski jak na kobietę, która prak­tycz­nie zbu­do­wała Nowhere wła­snymi rękoma i jesz­cze spi­sała histo­rię tej osady.

Na ścia­nie za sto­łem z książ­kami nie wisiał żaden por­tret Bez­i­mien­nej. Zamiast tego znaj­do­wało się tu ura­to­wane ze sta­rego świata lustro, które ota­czały ciemne zasłony. Jeśli ktoś szu­kał tu Bez­i­mien­nej, musiał ją zna­leźć w sobie. Etta spoj­rzała na swoje odbi­cie i wes­tchnęła, po czym spu­ściła wzrok na pod­łogę. Przy­klęk­nęła i pochy­liła głowę. Przy­snęła w łagod­nym bla­sku świec.

– Przy­nio­słaś jej ofiarę?

Etta pode­rwała się z pod­łogi szybko, ale nie­pew­nie.

Wie­działa, że głos należy do jej matki, ale w pierw­szej chwili prze­stra­szyła się tak, jakby była to zupeł­nie obca osoba. Stała tak minutę z rękoma na bio­drach i spusz­czoną głową.

– Matko.

– Etto, moja żyjąca córko. – Ina pode­szła do niej i objęła ją chu­dymi rękoma. Etta nie zapro­te­sto­wała, ale drgnęła skrę­po­wana. Matka wypu­ściła ją z objęć. – Wró­ci­łaś wcze­śniej do domu! Nie­mal o cały cykl Księ­życa! – Oczy Iny były pogodne i jasne, a zęby zdrowe i mocne. Kiedy uro­dziła Ettę, miała nie­mal czter­dzie­ści lat. Nie była może naj­star­szą kobietą w Nowhere, ale pra­wie.

Etta poki­wała głową.

– To prawda. Nie­da­leko stąd zna­la­złam dziew­czynkę zbyt małą, żeby zabrać ją ze sobą w podróż. Więc wró­ci­łam.

– Gdzie to dziecko? – Twarz Iny roz­pro­mie­niła się z rado­ści. Nie miała teraz na sobie swo­jego drew­nia­nego brzu­cha, sym­bolu jej sta­tusu jako matki żyją­cego dziecka; widocz­nie się spie­szyła, gdy usły­szała o powro­cie Etty.

– Sylvia ją wła­śnie myje. Mała zamieszka z Ani i Belle.

– Rozu­miem.

Etta nie pod­nio­sła wzroku, żeby nie widzieć roz­cza­ro­wa­nej miny matki. Nie musiała jej widzieć, i tak znała już zarówno tę minę, jak i ten ton.

– Cóż, nie­ważne, chodź teraz do domu. Pokój już na cie­bie czeka. Chłopcy nazbie­rali mi jabłek w lesie, więc usu­szy­łam ci ich tro­chę. Mam też dla cie­bie pre­zent. – Ina unio­sła rękę, żeby objąć Ettę w talii i popro­wa­dzić ze sobą.

Etta wahała się sekundę, ale potem pozwo­liła matce się przy­tu­lić i wyszły razem ze świą­tyni.

Dom Iny znaj­do­wał się w byłych kwa­te­rach ofi­cer­skich, które ist­niały jesz­cze przed powsta­niem Nowhere. Miał sze­ro­kie fron­towe okno i gra­ni­towe blaty w kuchni. Cała szyba w oknie była szcze­gól­nie godna pozaz­drosz­cze­nia; w Nowhere nie było prze­cież szkla­rzy. Ina bar­dzo dbała o swój dom i upar­cie miesz­kała w nim sama, po kilku latach spę­dzo­nych uprzed­nio w Domu Matek. Jej kochan­ko­wie poja­wiali się i zni­kali, ale ona wolała miesz­kać bez męż­czyzn.

Wsta­wiła wodę na her­batę i wsy­pała do sitka wła­sną mie­szankę liści mięty i suszo­nych kawał­ków brzo­skwini.

Etta usia­dła przy kuchen­nym stole i roz­wi­nęła długi pas skóry.

– Mam coś dla cie­bie.

– Tak?

Z kie­szo­nek w skó­rza­nym pasie Etta wycią­gnęła kil­ka­na­ście sta­ló­wek i uło­żyła na bla­cie.

– Czy­sty metal. Jesz­cze ni­gdy tylu nie zna­la­złam. – Etta była z sie­bie dość zado­wo­lona. Cze­kała.

Ina spoj­rzała na nią przez ramię i poki­wała głową. Się­gała wła­śnie do szafki po foremkę z chleb­kiem z mąki kuku­ry­dzianej.

– Chleb jest zimny, ale za to mam dużo masła. Wydaje mi się, że w wędzarni jest tro­chę bekonu. Mogę pójść spraw­dzić.

– Ja pójdę, matko.

– Dobrze. – Ina patrzyła, jak jej żyjące dziecko wycho­dzi.

Potem sie­działy długo w mil­cze­niu. Etta jadła powoli, meto­dycz­nie, jakby spo­kojne tempo jedze­nia pozwa­lało jej wię­cej w sie­bie wpa­ko­wać. Ina sku­bała wszyst­kiego po tro­chu.

– To gdzie zna­la­złaś tę dziew­czynkę? Jak ma na imię?

– Chloe. Tuż pod Estiel, kilka dni temu.

Ina sączyła her­batę.

– Bar­dzo szybko wró­ci­łaś.

– No i?

– W tym samym miej­scu zna­la­złaś bliź­niaczki, tak?

– Tak. – Etta żuła kolejny kęs bekonu, roz­ko­szu­jąc się solą. Nie patrzyła na matkę. – No i?

– No i nic. Tak tylko o tym myślę.

Etta sior­bała gorącą her­batę z mio­dem. Przez kilka minut był to jedyny dźwięk.

– Mogłaś zacho­wać Chloe dla sie­bie. Mogłaś ją wziąć tutaj.

Etta nic na to nie powie­działa.

– W końcu mnie zabrak­nie. Czas, żebyś zaczęła myśleć o wła­snym roju. Ustat­ko­wała się.

Wiele kobiet w Nowhere miało swoje roje, czyli grupki męż­czyzn, któ­rzy dzie­lili się obo­wiąz­kami i rado­ściami związku z kobietą. Kobiety były jak kró­lowe w ulu. Nikt wła­ści­wie nie wie­dział, jak naro­dziła się ta tra­dy­cja, ale opi­sy­wała ją już Bez­i­mienna, opo­wia­da­jąc w swo­ich dzien­ni­kach o róż­nych kobie­tach, które tak żyły. Bio­rąc pod uwagę, że jedna kobieta przy­pa­dała na dzie­się­ciu męż­czyzn, takie roz­wią­za­nie wyda­wało się bar­dzo roz­sądne.

– Nie chcę roju, matko.

– Ale dzieci? Mogła­byś już mieć córkę albo i dwie. Nie musia­ła­byś mieć synów. Prze­cież i tak zawsze znaj­du­jesz dziew­czynki.

Ina już nawet nie uda­wała, że je.

Etta odło­żyła wide­lec. Wpa­try­wała się w stół.

– Matko, posłu­chaj mnie. Nie chcę zacho­dzić w ciążę. Nie chcę żad­nego męż­czy­zny, a tym bar­dziej kilku. Prze­cież wiesz, kim jestem. Ne chcę być ani matką, ani aku­szerką. Jestem sza­brow­niczką. Tym wła­śnie się zaj­muję.

– Nawet Bez­i­mienna miała w życiu cel, Etto. Jeśli chcesz być taka jak ona, możesz…

– Jestem jak ona. Jestem. O to wła­śnie cho­dzi.

– Wcale nie. Cho­dzi o to, że nie masz nic, co mogła­byś zło­żyć jej w ofie­rze. Ni­gdy nie przy­no­sisz jej krwi, nawet złej.

Etta odwró­ciła głowę.

– A jed­nak podą­żam jej drogą. – Odcze­kała chwilę, wpa­tru­jąc się w pod­łogę. – I wierz mi, że o krwi wiem aż nadto.

Ina wstała i pode­szła do córki. Się­gnęła do jej ple­caka i wycią­gnęła z niego dzien­nik, fio­le­towa skóra z wzo­rem w kwiaty. Pre­zent od Iny, który Etta dostała z oka­zji pierw­szej krwi. To wła­śnie miała ofia­ro­wać Bez­i­mien­nej – nie krew han­dla­rzy nie­wol­ni­ków, któ­rych zabi­jała, tylko krew, którą oddaje kobieta w nie­koń­czą­cych się, ska­za­nych na nie­ustanne porażki pró­bach uro­dze­nia dzieci.

Ina jedną ręką otwo­rzyła zeszyt, po czym trzep­nęła nim o stół. Kartki w środku były zupeł­nie puste. Żad­nych histo­rii dziew­czy­nek, które Etta ura­to­wała na dro­dze. Żad­nych histo­rii o tym, jak żyła, ani o sta­rym świe­cie, w któ­rym zdo­by­wała wszyst­kie te skarby. Żad­nej Księgi Etty.

– Gówno nie podą­ża­nie drogą.

Etta zerwała się od stołu, chwy­ciła zeszyt, wrzu­ciła go z powro­tem do ple­caka i spa­ko­wała się w oka­mgnie­niu. Wło­żyła skó­rzaną kurtkę. Gorący, szybki oddech przez roz­sze­rzone noz­drza.

Ina pró­bo­wała poło­żyć rękę na jej ramie­niu, ale Etta się wyrwała.

– Dziecko, prze­cież ja tylko chcę, żeby twoje życie miało jakieś zna­cze­nie. Jaki sens ma życie, po któ­rym nic nie zostaje? Ani dziecko, ani książka? To jak podą­ża­nie ślepą uliczką. – Sękate dło­nie Iny zaci­snęły się na pustce, a potem spo­częły na pod­brzu­szu.

Etta spoj­rzała na ręce matki. Wal­czyła z wście­kło­ścią, z poczu­ciem winy. Trzy­mała się kur­czowo ple­caka.

Zosta­nie po mnie sześć kobiet i dwie dziew­czynki. Wolne. Póki co.

– Dzię­kuję, matko.

– Dokąd idziesz?

– Znowu w drogę.

– Tak? Dokąd tym razem? Jak daleko musisz dotrzeć, żeby zro­zu­mieć, o co tak naprawdę cho­dzi w życiu? – Ina unio­sła wysoko brew.

Etta zaci­snęła szczęki i otwo­rzyła drzwi.

– Całe życie prze­ży­łaś, nie wyściu­bia­jąc nosa z naszej osady, matko. Nie masz poję­cia, o czym mówisz. Wra­caj do swo­jej kuchni.

Zatrza­snęła za sobą drzwi i spoj­rzała na ciem­nie­jące, poma­rań­czowe niebo. Nie chciała ruszać w drogę, póki się dobrze nie wyśpi. Rozej­rzała się i pod­jęła decy­zję.

Pój­dzie do Alice.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...