Rozdział 1
Na mapie wszystkie drogi prowadziły do Estiel.
To mu się nie podobało. Nie znosił poczucia, że coś jest nieuniknione. Dotykając gwiazdy na wyblakłej mapie, spytał kiedyś matkę, dlaczego Estiel jest tak wielkim miastem – z tym olbrzymim Łukiem i wysokimi budynkami – skoro w starym świecie nie było przecież nawet stolicą państwa.
– Tak po prostu wyszło – odpowiedziała zmęczonym głosem Matka Ina. – Nie wiem dlaczego, moje żyjące dziecko. Tak było, zanim się urodziłam.
Eddy myślał o szkieletopodobnym, srebrnym Łuku na tle czarnego nieba, o zapachu dymu drapiącym w gardle.
Jakim cudem robi mi się niedobrze na samo wspomnienie? Jak to możliwe, że na samą myśl o tym chcę uciekać z miejsca, w którym wcale nie przebywam?
Znajdował się kilka dni drogi piechotą od miasta. Najlepiej znał trasy południowe, wiedział, gdzie znaleźć tam wodę i najbezpieczniejsze miejsce do odpoczynku. Na mapie ktoś wydrapał stare nazwy i naniósł nowe. Na skrzyżowaniu wszystkich dróg wyblakła czerwona gwiazda i litery ST L. Eddy sunął po tych drogach palcem, ale nigdy nie docierał do tego punktu. Szukał małych znaków zostawionych przez innych łowców i szabrowników. Tu w sezonie napotkasz wędrujące stada dzikiego bydła – szerokie rogi. Tam znajduje się duży rozpadający się budynek – leżąca na boku cyfra 7. Tu miasto, które nie wpuszcza czarnoskórych – X z zamazanym kółeczkiem w środku. A tam miasteczko, które handluje niewolnikami – trzy połączone ogniwa łańcucha.
Kiedy Eddy był dzieckiem, mapy wydawały mu się czymś obcym i ekscytującym. Potwierdzały przeczucie, które miał od zawsze: że świat poza jego miasteczkiem zwanym Nowhere jest zupełnie inny, że żyją w nim najrozmaitsi ludzie. Nie mógł się doczekać, kiedy zostanie łowcą, wyznaczy własne mapy, pójdzie wszędzie. Nie tylko do Estiel. Już wtedy, w oczach dziecka, te linie na mapie, wszystkie wbijające się w jedno miejsce, przypominały jakieś wredne, stare usta.
Był około sześćdziesięciu kilometrów na południe od miasta, kiedy znalazł Chloe. Już wiele razy rozbijał obóz w tym miejscu, czasami nawet na kilka cyklów Księżyca. Nie brakowało tu dużych, krągłych, szarych kuropatw i głuszców. Czasami zdarzało się też inne ptactwo – dzikie kury i pałętające się wśród nich brązoworude, nakrapiane bażanty. Kuropatwy były powolne i najwyraźniej nie miały dotąd wiele kontaktu z człowiekiem. Eddy ustrzeliwał sobie jedną czy dwie, odłamywał im łebki i skubał niespiesznie.
Staruszka, która trzymała małą dłoń Chloe, była siwa i niska. Kręgosłup wygiął się jej na podobieństwo znaku zapytania. Przy pasie dyndały ostrza. Zardzewiałe brzytwy, połamane noże, w których widać było dziurki po śrubkach. Zaostrzone kawałki puszek połyskiwały w słońcu. Jej usta wydawały się zapadnięte jak świeżo zasypany grób. Eddy wiedział od razu, że są bezzębne, ale nie spodziewał się tych czarnych kikutów, które się ukazały, gdy się uśmiechnęła. Jej oczy przesłaniały czarne, plastikowe okulary, obtłuczone i zaparowane, ale na tyle przejrzyste, że najwyraźniej baba coś tam przez nie widziała.
Włoski na rękach Eddy'ego stanęły dęba, gęsia skórka nieznośnie przypominała skórę na wpół oskubanego ptaka, którego wciąż trzymał w dłoniach. Wstał powoli, natychmiast bardziej świadomy ciężaru rewolweru za paskiem na plecach.
Czarne zęby i usta się rozwarły, ale dźwięk, który się z nich wydobył, nie przypominał słów. Eddy wpatrywał się w kobietę zdumiony, usiłując cokolwiek zrozumieć.
Jej mowa dobywała się gdzieś z głębokiego południa i przedarłszy się przez bagna jej ust, rozbrzmiała w północno-centralnym rejonie tak, że nie przypominała żadnego ludzkiego języka. Eddy przechylił głowę i żeby ukryć czystą trwogę, udał lekkie zdezorientowanie.
Jej mężczyzna podszedł powoli, ostrożnie. Tym razem Eddy położył dłoń na rewolwerze i tam ją zostawił.
Nieznajomy był wysoki, chudy, o długich, smukłych rękach. Na głowie miał czapkę uszytą ze słabo wygarbowanej skóry, a na ramionach równie niechlujnie zrobione tatuaże.
– Spokojnie, synu. Nie chcemy kłopotów. Żadnych kłopotów. Tylko pomyśleliśmy sobie, że przyprowadzimy ci coś miłego.
Tyko se poślelimy, że przywodzimy ci co miłego. Eddy musiał chwilę miętosić w głowie wymamlane przez mężczyznę słowa, żeby w ogóle wydobyć z nich jakiś sens.
– Mamy tu dla ciebie ostatnią dziewczynkę na ziemi.
Zrozumienie przyszło nagle, mocne i raptowne jak letnia ulewa, która pojawia się bez zapowiedzi i zalewa wszystko. Zrozumiał. Chcieli mu sprzedać tę dziewczynkę. Zdania płynęły z ich ust powoli, mętnie, trochę jakby coś gęstego sączyło się z wyszarpanej dziury. Ale gdy w końcu wyczuł ich sposób mówienia, potrafił rozszyfrować słowa.
Poruszył się.
– Doprawdy? Ostatnia dziewczynka na ziemi?
Głowa staruchy pokiwała się dziko na jej umęczonym kręgosłupie.
– O tak. Ostatniutka. Oczywiście ja się już nie liczę. Nie wiem, ile jeszcze jest takich starych bab jak ja. Ale dziewczynki… to co innego. Ta jest ostatnia.
Eddy próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatnio widział tak małą dziewczynkę na drodze. Ile dziewczynek umarło u nich zaraz po narodzinach i ile kobiet umarło, usiłując wydać je na świat? Nie wpływało to jednak na wartość tej konkretnej dziewczynki. Poza tym nie chciało mu się tego wszystkiego liczyć.
Starucha dotknęła jasnych włosów małej, jakby był to wyjątkowo rzadki towar, a potem szarpnęła dziecko mocno za rękę, żeby podeszło do przodu.
Eddy zlustrował je spojrzeniem. Było tak chude, że aż się wzdrygnął. Brudne, odrapane i z oczami zupełnie pozbawionymi wyrazu.
Jeśli to ostatnia dziewczynka na ziemi, to z pewnością zasługuje na coś lepszego, pomyślał.
Dłoń wciąż trzymał na rewolwerze.
Znów odezwał się facet. Jego długi, częściowo aksamitny płaszcz był połatany i pozszywany z zaskakującą starannością. Mężczyzna miał lekki zarost, ale musiał się całkiem niedawno ogolić. Oczy miał czyste, a gdy poruszyły się jego długie ręce, Eddy zobaczył zarysowane mięśnie.
– Tylko spójrz, ładna jak z obrazka i w ogóle nie sprawia kłopotów. Robi, co się jej każe. Patrz.
Gwizdnął cicho, a dziewczynka odwróciła się w jego stronę mechanicznie, reagując na tę komendę zupełnie bezwolnie, jak kwiat odwraca się w stronę słońca. Mężczyzna opuścił spodnie, a ona potulnie wyciągnęła brudną rączkę i odwróciła twarz.
Eddy widział, jak dziecko łapie członek mężczyzny i z rezygnacją się nad nim pochyla; widział po jej ruchach, że jest do tego zupełnie przyzwyczajona. Wiedział, że dziewczynka urodziła się w niewoli i przez całe swoje krótkie życie nie zaznała ani jednego wolnego dnia. Widział, jak mężczyzna wychyla biodra do obsługującego go dziecka, jak całe jego ciało się rozluźnia. Starucha nie czuła się w obowiązku odwrócić wzroku.
– Nie chcę tego oglądać – powiedział Eddy, z trudem zachowując obojętny ton. – Ile za nią chcesz?
Mężczyzna wzruszył ramionami i wyciągnął rączkę dziecka ze swoich spodni, po czym znów je podciągnął.
– Jasne, co ja ci będę pokazywał. Sam wiesz, co dostajesz. My chcemy pistolet.
– Nie mam broni. – Powiedział to za szybko. W Nowhere mieli tylko kilka sztuk broni i tylko kilka tak młodych dziewczynek. Przy odrobinie ostrożności powinno mu się dziś udać zmienić jedną z tych liczb. Odczekał parę sekund, zrobił wdech i wypuścił powoli powietrze. – Mam noże do rzucania, całkiem nieźle się nimi posługuję. Mogę ci pokazać.
Facet w płaszczu i starucha spojrzeli po sobie.
– A jakieś leki?
Eddy zastanawiał się chwilę.
– Tak. Chyba mam coś, co może wam się przydać.
Sięgnął po leżący obok zakrwawionych piór plecak. Wsunął dłoń od razu do właściwej przegródki. Wiedział dobrze, czego szuka. Wymacał to opuszkami. Wyciągnął dwie małe fiolki, które dostał od Alice. W obu znajdowała się przezroczysta ciecz.
Chwycił je dwoma palcami i uniósł.
– To silny środek przeciwbólowy. Po wypiciu całej fiolki zasypia się na tyle mocno, że można spokojnie nastawić kość albo usunąć zepsuty ząb. Wypicie połowy pozwala bez bólu przetrwać ostrą infekcję. Jedna czy dwie krople sprawiają, że człowiek lepiej się czuje, jest lekko senny. Za dziewczynkę dam wam obie fiolki.
Znów spojrzeli po sobie.
– Lek i noże – zaczęła się targować baba.
Eddy spojrzał na ostrza przyczepione do jej pasa.
– A te po co ci są?
Spojrzała w dół, jakby dopiero zauważyła, że je tam ma.
– A, te? Dla obrony.
Przeciągająca się cisza.
Wysoki mężczyzna wyciągnął rękę i zrobił krok w stronę Eddy'ego.
– Chcę najpierw spróbować. Nie oddam przecież ostatniej dziewczynki na ziemi za jakąś wodę.
Eddy się cofnął, odruchowo podskakując na ten nagły ruch.
Cholera. Opanuj się.
– Proszę bardzo. Otworzę fiolkę. Tylko kilka kropel pod język. Ale nie więcej niż cztery.
Wyciągnął zza pasa nóż i rozciął wosk, którym zapieczętowana była fiolka. Ręce miał śliskie, więc chwilę to zajęło. Drugą fiolkę trzymał w zębach. Kiedy podawał lek mężczyźnie w płaszczu i czapce, bardzo się starał, żeby ich dłonie się nie dotknęły.
Następnie otworzył drugą fiolkę i przycisnął do swoich suchych warg. Odchylił głowę do tyłu, udając, że wytrząsa z buteleczki kilka kropel. Nie poczuł nic w ustach.
Mężczyzna patrzył na to, a potem otworzył usta i wlał sobie płyn pod język. Eddy odniósł wrażenie, że napił się głównie dla rozrywki i tak naprawdę nic mu nie dolega. Starucha patrzyła na nich obu, poruszając szczęką na boki i zgrzytając zębami.
Mała stała nieruchomo. Bose stopy na ziemi, palce skierowane do środka. Piórka małych ptaków na wietrze.
Eddy nie był pewien, jak rozwinie się sytuacja. Kiedy wysoki mężczyzna przewrócił oczami i zgiął się raptownie wpół, Eddy wyciągnął maczetę i ruszył ku kobiecie. Patrzył, jak promienie słońca tańczą na ostrzach u jej pasa, gdy zaczęła się trząść ze strachu.
Zwykle właśnie takie starsze kobiety parały się cięciem dziewczynek, które były zbyt małe, żeby z nimi walczyć. Mężczyźni zajmowali się handlem, sprzedawaniem ich i kupowaniem. Ale w każdym obozie była taka starucha o wystarczającej znajomości anatomii, żeby móc okaleczyć dziewczynkę w taki sposób, by jej zupełnie nie zniszczyć. Eddy rozumiał, kim są ci mężczyźni, rozumiał, że żyją z handlowania takimi dziewczynkami. Ale nie pojmował, nie potrafił pojąć tych starych kobiet, które im pomagały. Uniósł maczetę gotów rozłupać jej czaszkę.
W ostatniej chwili kobieta zerwała się nagle do biegu i zaskakująco żwawo popędziła zygzakiem między drzewami.
Ostatnia dziewczynka na ziemi nie obróciła się, żeby zobaczyć, jak tamta ucieka.
Nie zareagowała, kiedy Eddy podszedł i klnąc, kopnął bezwładne ciało mężczyzny w płaszczu. Nie odezwała się, kiedy Eddy bezceremonialnie przeszukał jego kieszenie. Znalazł tandetny nóż i kompas.
Słyszał oddech mężczyzny, powolny i spokojny. Facet po prostu usnął, nie sprawiając już nikomu kłopotu. Eddy pożałował nagle, że dziewczynka nie zobaczyła, jak on zabija oboje jej oprawców. To by jej dobrze zrobiło. Stara była jednak teraz zdana na siebie, a noże i zdolności przekupki wiele jej nie pomogą. Długo nie pożyje.
Eddy'emu to nie przeszkadzało.
Nie dotknął dziewczynki. Nie próbował jej spojrzeć w oczy ani ująć dłoni. Usiadł, otworzył manierkę i postawił przed dzieckiem. Pojemnik był pełen wody, krople spływały po ściankach, lśniły w słońcu.
Gdy tylko Eddy się wycofał, dziewczynka chwyciła naczynie i zaczęła łapczywie pić. Upuściła na ziemię pustą manierkę. Nie zakręciła jej i nic nie powiedziała.
Eddy też się do niej nie odzywał. Uśmiechnął się tylko najmilej, jak potrafił, a potem wrócił do skubania ptaków. Kiedy były już upieczone, odczekał, aż dziewczynka sama podejdzie skuszona zapachem. Gdy zbliżyła się na tyle, że widział, jak drży, oderwał gorącą nogę ptaka i zaczął na nią dmuchać.
Parujące kostki były tak drobne, że trzymał je dwoma palcami.
– Mam na imię Eddy – powiedział cicho. – Chciałbym poznać twoje imię. Nie musisz mi mówić. I tak podzielę się z tobą jedzeniem, nawet jeśli mi nie powiesz, jak masz na imię. Ale pewnie milej by nam było razem jeść kolację, gdybyś mi powiedziała, jak mam się do ciebie zwracać.
Siedział, czekał i starał się zachęcić ją spojrzeniem, ale nie zdominować.
– Ch… Chloe – powiedziała bardzo cichutko, po czym wyciągnęła obie ręce, żeby chwycić nogę kuropatwy. Zacisnęła na niej drobne dłonie i podniosła ją do ust.
– Uwaga, gorą…
Dziewczynka pochłonęła każdy, nawet najmniejszy skrawek mięsa i zaczęła ssać kość.
– Smacznego, Chloe. – Ściągnął całego ptaka z rożna i położył sobie na metalowym talerzu. Manipulując przy pieczeni dwoma nożami, przeciął ją na pół. Podsunął talerz dziewczynce, kciukiem przytrzymując swoją połowę.
Chwyciła połówkę ptaka, siadła na ziemi i wbiła zęby w mięso.
– Smacznego – powtórzył Eddy z uśmiechem.
Chloe stanowiła idealną wymówkę, żeby nie iść do miasta. Eddy mówił ludziom ze swojej osady, że co roku szabruje w mieście z Łukiem, na dowód czego przynosił im wiele różnych przydatnych przedmiotów.
Prawda była jednak taka, że po raz ostatni Eddy był w Estiel, kiedy miał siedemnaście lat i był jeszcze zupełnie zielony po ledwie dwóch latach pracy w tym fachu. Jako piętnastolatek podczas swojej pierwszej samodzielnej wyprawy zapędził się w głąb miasta. Pewny siebie, niezwyciężony. Wrócił z cennymi, wręcz niezastąpionymi łupami.
Stał się bohaterem.
Jako szesnastolatek wyszedł z Nowhere jako bohater, nieco wyższy i silniejszy, ale niewiele mądrzejszy. Wyruszył w drogę takiego samego ciepłego wiosennego dnia, pewien, że wróci pod koniec lata. Poszedł tą samą trasą i szabrował tę samą część miasta.
Do Nowhere wrócił w środku zimy. Miał ze sobą tylko swój rewolwer. Stracił każdy zbędny gram masy ciała, ogolił głowę. Nie odzywał się do nikogo przez całe trzy cykle Księżyca.
Kiedy odzyskał głos i już nie umierał z głodu, powiedział im, że się zgubił. Kiedy znów wyszedł z osady następnego lata, podążył tymi samymi drogami, które zawsze prowadziły w stronę Estiel aż do jego martwej tęczy. Nie dotarł jednak do miasta. Szabrował w innych miejscach, znalazł ludzi, z którymi mógł handlować, i znowu wrócił do domu jako bohater.
Jego reputacja się nie zmieniła. Żeby o nią dbać, ratował dziewczęta i kobiety. To uciszało też wszelkie pytania, kiedy się wreszcie ustatkuje.
Chloe była pierwszą dziewczynką, którą znalazł w tym roku. Uznał to za dobry omen. W końcu uratował ją tak szybko.
Zmierzał do bram Nowhere, trzymając dziewczynkę za rękę. Czuł, że dziecko jest śpiące i zmęczone drogą. Nie narzekało jednak.
Gwizdnął i na ten sygnał z wieży strażniczej wyłoniła się na wpół zasłonięta twarz.
– Imię?
Eddy podniósł dziecko i posadził je sobie na biodrze. Był zbyt zmęczony, żeby cieszyć się z powrotu do domu, ale miał nadzieję, że Chloe będzie tu szczęśliwa.
Zdjął kaptur, żeby ukazać strażnikowi swoją ogoloną głowę. W popołudniowym świetle strażnik rozpoznał jego twarz.
– Etta, córka Iny. A to jest Chloe, córka Drogi.
Brama się otworzyła i weszły do środka. Etta odwróciła się do małej i powiedziała jej cicho do ucha:
– Nie wiem, co ci dotąd mówiono. Ale na pewno nie jesteś ostatnią dziewczynką na ziemi.
Rozdział 2
David, syn Jenn, zszedł po drabinie i ściągnął maskę z twarzy. Ostrożnie opuścił strzelbę, tak że opierał ją na stopie.
– Etta! Wróciłaś wcześniej! Bardzo mi miło panienkę poznać, Chloe! – Zamachał do dziewczynki, która odwróciła się od niego i schowała w ramionach Etty.
Etta położyła dłoń na tyle jej głowy. Zaczęli się wokół nich gromadzić ludzie, przyglądali im się z ciekawością.
Etta mówiła do dziewczynki, choć na nią nie patrzyła.
– Wszystko dobrze. To właśnie jest to bezpieczne miejsce z moich opowieści. Nowhere. Pamiętasz moje historie?
Potargane jasne włosy Chloe poruszyły się, gdy pokiwała głową.
– Pójdziemy teraz do twojego domu?
– Nie, mała. Pójdziemy do akuszerki.
Lecznica znajdowała się daleko od bramy. Etta szła prosto, na pozdrowienia reagowała skinieniem głowy, machnięciem ręki, ale nie ucieszyła się szczególnie na czyjś widok.
– Gdzie byłaś, Etto? – zawołała wysoka, rudowłosa kobieta, za którą podążało dwóch mężczyzn z koszami ubrań.
– Niedaleko stąd, Chrissy. Wróciłam wcześniej ze względu na małą.
Chrissy pomachała do dziecka. Chloe znów schowała głowę, ale nieśmiało uniosła dłoń. Prawie natychmiast ją opuściła.
– Twoja matka się ucieszy, że wróciłaś! – Chrissy dała mężczyznom znak, żeby ją wyminęli, a potem ruszyła za nimi.
– Na pewno. – Etta zmusiła się do uśmiechu.
Na drzwiach lecznicy widniał jakiś nowy malunek: tłusta kaczka wysiadująca trzy jaja, które wyglądały jak małe księżyce. Etta zastukała i czekała. Po chwili w drzwiach stanęła znacznie niższa od niej kobieta o zaaferowanym wyrazie twarzy.
– Tak?
– Sylvia! – Tym razem uśmiech Etty był szczery.
Niska kobieta otworzyła szerzej drzwi.
– Wróciłaś tak wcześnie!
Etta otoczyła ją ramieniem, a kobieta wtuliła twarz w skórzany płaszcz szabrowniczki.
– Stęskniłam się za tobą.
Ich uścisk wypadł nieco niezgrabnie z dziewczynką pomiędzy nimi. Chloe zaczęła się wiercić.
– A to kto? – Głos Sylvii był zduszony.
Odsunęła się i spojrzała na dziecko. Etta odstawiła małą powoli, ale stanowczo.
– Sylvio, chciałabym, żebyś poznała Chloe. Chloe, to Sylvia, córka Sylvii. Jest akuszerką, lekarką, o której ci opowiadałam. Będzie cię chronić i ci pomagać, tak jak ja to robiłam. A może i lepiej.
– Nikt nie będzie lepszy niż ty – powiedziała Chloe tym charakterystycznym, drżącym głosem dziecka znajdującego się już na skraju łez.
– To nieprawda, moja mała. – Etta położyła dłoń na jej jasnej główce. – Zacznijmy od tego, że Sylvia wie, jak sobie poradzić z tym swędzeniem, o którym mi opowiadałaś.
Znów podniosła dziecko z ziemi, rozchylając mu chude nóżki tak, żeby móc je sobie posadzić na prawym biodrze. Po tym, co Chloe mówiła i jak się zastanawiała nad swoimi działaniami, szacowała jej wiek na jakieś cztery, może pięć lat. Jeśli miała rację, to dziewczynka była wysoka na swój wiek. W każdym razie na pewno miała dużą niedowagę, bo była lżejsza nawet od plecaka Etty. Przeszły tak parę kroków, po czym Etta posadziła Chloe na stole do badań. Spojrzała w jej przerażone brązowe oczy.
– Sylvia chciałaby cię zbadać, żeby się upewnić, że jesteś zdrowa. To jej praca, dba o ciała ludzi. Zostanę tu z tobą, ale akuszerka potrzebuje twojego pozwolenia, żeby cię dotknąć. Pozwolisz jej?
Chloe spuściła wzrok. Milczała.
– Sylvia będzie delikatna i ostrożna. W każdej chwili będziesz mogła jej kazać przerwać badanie. Potrafisz powiedzieć „stop”?
– Stop. – Ledwo dosłyszalnie.
– Powtórz: „Stop!”. – Etta powiedziała to głośno, ale nie krzyknęła, tylko położyła nacisk na głoskę „p”.
Chloe milczała.
Sylvia stała ze złożonymi rękoma i czekała.
– Chloe, pamiętasz, jak byłyśmy w lesie i coś usłyszałam? Powiedziałam ci wtedy, żebyś się nie ruszała, pamiętasz?
Kiwanie głową.
– Czy możesz to powtórzyć? To, co wtedy powiedziałam.
Chloe uśmiechnęła się lekko.
– Nie waż się, kurwa, nawet drgnąć!
Etta się roześmiała.
– Właśnie. W takim razie, kiedy będziesz chciała, żeby Sylvia przestała cię badać, możesz jej powiedzieć tak: „Nie waż się nawet drgnąć”.
Znów kiwanie głową.
– Dobrze, Chloe, czy Sylvia ma teraz twoje pozwolenie, żeby cię delikatnie i ostrożnie dotknąć?
Kiwanie głową. Szeroko otwarte oczy.
Sylvia podeszła do dziewczynki, nawiązując z nią kontakt wzrokowy.
– Dziękuję. Obiecuję, że cię posłucham. – Ścisnęła dłoń dziewczynki.
Chloe spojrzała na swoją drugą rękę i odwróciła głowę.
Akuszerka zbadała stawy dziecka, szukała ran. Widziała, że dziewczynka jest cała w bliznach, że jej ręka była złamana i zrosła się całkiem nieźle, choć wyraźnie bez porządnego nastawienia. Etta patrzyła z założonymi rękoma.
– Chloe, coś cię swędzi?
– Yhm.
– Na głowie?
– Yhm. – Mała natychmiast zaczęła się drapać, jakby przypomniała jej o tym sama wzmianka o swędzeniu.
Etta musiała się bardzo postarać, żeby też nie zacząć się drapać.
– I w innych miejscach też?
– Yhm. – Chloe podrapała się przez bawełnianą halkę po sromie.
Jej ubrania były brudne, ale Etta nie zdołała przekonać małej, żeby przebrała się w coś innego. Spod halki wystawały zniszczone skórzane kowbojki. Były na nią co najmniej o dwa rozmiary za duże. W butach znajdowały się dwie pary cennych wełnianych skarpet Etty, których dziewczynka też nie chciała włożyć, ale w końcu dała się namówić, gdy Etta pokazała jej swoje stopy, nieobtarte, całe.
– Dobrze. – Sylvia zanurzyła ręce w miednicy z ciepłą wodą. – Najpierw powinnaś wziąć kąpiel i przebrać się w nowe ubrania. No i myślę, że mamy dla ciebie nowy dom. Jest tu inna mała dziewczynka. Chciałabyś ją poznać?
Kiwanie głową.
Etta podeszła bliżej do dziecka.
– Muszę teraz odejść na chwilę, żeby też się wykąpać i spotkać z kilkoma osobami. Ale Sylvia jest dobrą akuszerką, zajmie się tobą. Ufam jej. Zgoda?
Chloe popatrzyła na nią spłoszona, ale pokiwała głową. Etta pocałowała swoje opuszki palców i położyła je na czole dziecka. Na ułamek sekundy dziewczynka przymknęła oczy.
Sylvia włożyła ją do płytkiej wanny, dała jej mydło i wlała trochę wody z miednicy, do której dodała wrzątku. Patrzyła chwilę, jak Chloe zaczyna się myć, po czym uznała, że może ją zostawić samą. Dogoniła Ettę w korytarzu.
– Gdzie ją znalazłaś? – Zmarszczyła brwi.
– Pod Estiel.
– Była sama?
– Nie, została mi sprzedana. Przez mężczyznę i starą kobietę. Nie mam pojęcia, skąd oni ją wzięli. Nie pamięta nic z tego, co się działo przed nimi.
– Zabiłaś ich? – spytała Sylvia trochę z ciekawości, ale bez niepokoju.
– Jego. – Etta wpatrywała się w swoje paznokcie. Były krótkie i brudne.
– Jest pocięta?
– Nie wiem. Nie sprawdzałam i nie pytałam. Ale kobieta miała noże przy pasie. – Wzruszyła ramionami. – Od razu wróciłam. Minęło zaledwie kilka dni.
Sylvia się skrzywiła.
– Na pewno jest cała zawszona i zapchlona. Więc ty prawdopodobnie też. Będziesz musiała coś z tym zrobić. Przekażę ją Ani i jej córce. Wiem, że jest gotowa na przyjęcie znajdy i ucieszy się, że Belle będzie miała siostrę. Chyba że ty ją chcesz.
Etta pokręciła głową.
– Dobra. Domyj się, zanim pójdziesz na spotkanie z matką. – Sylvia pocałowała Ettę lekko w policzek. – Cieszę się, że wróciłaś. Zostań z nami choć chwilę.
Etta pokiwała głową, ale niczego nie obiecała. Odwróciła się i wyszła.
Poszła do łaźni. Tam dobrze wiedzieli, co robić. Znów wzięli od niej ubrania i plecak, wyszorowali je ługiem, a potem tak samo potraktowali ją samą. Starannie ogoliła swoją czarną skórę najostrzejszą brzytwą, jaką miała, a potem pozwoliła, by łaziebni natarli ją mieszanką lanoliny, lawendy i mięty. Mikstura była gęsta niczym żywica, a skóra po niej piekła w charakterystyczny zimny, miętowy sposób. Etta miała wrażenie, że płonie, ale był to przyjemny ogień. Czuła się teraz czysta i wiedziała, że pozbyła się robactwa.
Lanolina była w Nowhere droga, ale zawsze znalazło się trochę dla Etty. Mięta i lawenda rosły dziko. Te zapachy pomagały niwelować smród owiec. Odświeżona i pachnąca Etta zapłaciła łaziebnym szczodrze siedmioma nowymi książkami i małą puszką starego, ale jakże cennego kakao.
Łaziebni uśmiechnęli się do siebie. Szybko ustalili, że nikomu nie powiedzą o puszce, żeby móc rozdzielić kakao między sobą. Książki postanowili przekazać też innym, ale dopiero kiedy je sami przeczytają.
Łysa i wciąż rozpalona pod świeżymi ubraniami Etta ruszyła w stronę świątyni Bezimiennej.
Bezimienna Akuszerka była jedną z założycielek Nowhere. Pochodziła ze starego świata, była pielęgniarką i położną, która przeżyła wielkie umieranie i była świadkiem końca tamtej epoki. Zostawiła po sobie dzienniki, w których opowiedziała całą historię – swoją i świata. W Nowhere znał ją każdy, czy to mężczyzna, kobieta czy dziecko. Żeby kontynuować jej pracę, ludzie też pisali dzienniki.
Z zapisków akuszerki i książek, które czasem udawało im się znaleźć, czerpali całą swoją wiedzę o świecie przed plagą. Dawno temu istniał bowiem świat, w którym żyło tyle samo kobiet co mężczyzn. Kobiety były wolne, a poród nieskomplikowany – prawie nigdy nie prowadził do śmierci. Bezimienna żyła w tamtym świecie i nauczyła się żyć w tym, w którym w każdym mieście jedna kobieta przypadała na mniej więcej dziesięciu mężczyzn. Opisała, jak to było z osoby wolnej stać się ofiarą, na którą zawsze ktoś poluje, jak to jest, gdy jeden świat zmienia się w inny. Była zmianą i siłą, by ją przetrwać.
Bezimienna była dla Etty prawdziwą bohaterką. Nie tyle jako akuszerka, ile jako ta, która przetrwała – osoba gotowa stać się czymkolwiek, czym będzie trzeba się stać, żeby przeżyć.
Jej opowieści przepisywane były co roku ręcznie przez młodych skrybów. Kopie leżały teraz na drewnianym stole. Skóra okładek błyszczała w miejscach, gdzie trzymano je tysiące razy. Złote świece z pszczelego wosku paliły się tu dzień i noc, pachniało lekko miodem. Na podłodze wyryty był podwójny kaduceusz. Ludzie z Nowhere mówili, że Bezimienna miała ten dziwny znak wytatuowany na piersi, ale Etta w to nie wierzyła. Kaduceusz nie pojawiał się w jej księgach, a poza tym wydawał się zbyt marzycielski jak na kobietę, która praktycznie zbudowała Nowhere własnymi rękoma i jeszcze spisała historię tej osady.
Na ścianie za stołem z książkami nie wisiał żaden portret Bezimiennej. Zamiast tego znajdowało się tu uratowane ze starego świata lustro, które otaczały ciemne zasłony. Jeśli ktoś szukał tu Bezimiennej, musiał ją znaleźć w sobie. Etta spojrzała na swoje odbicie i westchnęła, po czym spuściła wzrok na podłogę. Przyklęknęła i pochyliła głowę. Przysnęła w łagodnym blasku świec.
– Przyniosłaś jej ofiarę?
Etta poderwała się z podłogi szybko, ale niepewnie.
Wiedziała, że głos należy do jej matki, ale w pierwszej chwili przestraszyła się tak, jakby była to zupełnie obca osoba. Stała tak minutę z rękoma na biodrach i spuszczoną głową.
– Matko.
– Etto, moja żyjąca córko. – Ina podeszła do niej i objęła ją chudymi rękoma. Etta nie zaprotestowała, ale drgnęła skrępowana. Matka wypuściła ją z objęć. – Wróciłaś wcześniej do domu! Niemal o cały cykl Księżyca! – Oczy Iny były pogodne i jasne, a zęby zdrowe i mocne. Kiedy urodziła Ettę, miała niemal czterdzieści lat. Nie była może najstarszą kobietą w Nowhere, ale prawie.
Etta pokiwała głową.
– To prawda. Niedaleko stąd znalazłam dziewczynkę zbyt małą, żeby zabrać ją ze sobą w podróż. Więc wróciłam.
– Gdzie to dziecko? – Twarz Iny rozpromieniła się z radości. Nie miała teraz na sobie swojego drewnianego brzucha, symbolu jej statusu jako matki żyjącego dziecka; widocznie się spieszyła, gdy usłyszała o powrocie Etty.
– Sylvia ją właśnie myje. Mała zamieszka z Ani i Belle.
– Rozumiem.
Etta nie podniosła wzroku, żeby nie widzieć rozczarowanej miny matki. Nie musiała jej widzieć, i tak znała już zarówno tę minę, jak i ten ton.
– Cóż, nieważne, chodź teraz do domu. Pokój już na ciebie czeka. Chłopcy nazbierali mi jabłek w lesie, więc ususzyłam ci ich trochę. Mam też dla ciebie prezent. – Ina uniosła rękę, żeby objąć Ettę w talii i poprowadzić ze sobą.
Etta wahała się sekundę, ale potem pozwoliła matce się przytulić i wyszły razem ze świątyni.
Dom Iny znajdował się w byłych kwaterach oficerskich, które istniały jeszcze przed powstaniem Nowhere. Miał szerokie frontowe okno i granitowe blaty w kuchni. Cała szyba w oknie była szczególnie godna pozazdroszczenia; w Nowhere nie było przecież szklarzy. Ina bardzo dbała o swój dom i uparcie mieszkała w nim sama, po kilku latach spędzonych uprzednio w Domu Matek. Jej kochankowie pojawiali się i znikali, ale ona wolała mieszkać bez mężczyzn.
Wstawiła wodę na herbatę i wsypała do sitka własną mieszankę liści mięty i suszonych kawałków brzoskwini.
Etta usiadła przy kuchennym stole i rozwinęła długi pas skóry.
– Mam coś dla ciebie.
– Tak?
Z kieszonek w skórzanym pasie Etta wyciągnęła kilkanaście stalówek i ułożyła na blacie.
– Czysty metal. Jeszcze nigdy tylu nie znalazłam. – Etta była z siebie dość zadowolona. Czekała.
Ina spojrzała na nią przez ramię i pokiwała głową. Sięgała właśnie do szafki po foremkę z chlebkiem z mąki kukurydzianej.
– Chleb jest zimny, ale za to mam dużo masła. Wydaje mi się, że w wędzarni jest trochę bekonu. Mogę pójść sprawdzić.
– Ja pójdę, matko.
– Dobrze. – Ina patrzyła, jak jej żyjące dziecko wychodzi.
Potem siedziały długo w milczeniu. Etta jadła powoli, metodycznie, jakby spokojne tempo jedzenia pozwalało jej więcej w siebie wpakować. Ina skubała wszystkiego po trochu.
– To gdzie znalazłaś tę dziewczynkę? Jak ma na imię?
– Chloe. Tuż pod Estiel, kilka dni temu.
Ina sączyła herbatę.
– Bardzo szybko wróciłaś.
– No i?
– W tym samym miejscu znalazłaś bliźniaczki, tak?
– Tak. – Etta żuła kolejny kęs bekonu, rozkoszując się solą. Nie patrzyła na matkę. – No i?
– No i nic. Tak tylko o tym myślę.
Etta siorbała gorącą herbatę z miodem. Przez kilka minut był to jedyny dźwięk.
– Mogłaś zachować Chloe dla siebie. Mogłaś ją wziąć tutaj.
Etta nic na to nie powiedziała.
– W końcu mnie zabraknie. Czas, żebyś zaczęła myśleć o własnym roju. Ustatkowała się.
Wiele kobiet w Nowhere miało swoje roje, czyli grupki mężczyzn, którzy dzielili się obowiązkami i radościami związku z kobietą. Kobiety były jak królowe w ulu. Nikt właściwie nie wiedział, jak narodziła się ta tradycja, ale opisywała ją już Bezimienna, opowiadając w swoich dziennikach o różnych kobietach, które tak żyły. Biorąc pod uwagę, że jedna kobieta przypadała na dziesięciu mężczyzn, takie rozwiązanie wydawało się bardzo rozsądne.
– Nie chcę roju, matko.
– Ale dzieci? Mogłabyś już mieć córkę albo i dwie. Nie musiałabyś mieć synów. Przecież i tak zawsze znajdujesz dziewczynki.
Ina już nawet nie udawała, że je.
Etta odłożyła widelec. Wpatrywała się w stół.
– Matko, posłuchaj mnie. Nie chcę zachodzić w ciążę. Nie chcę żadnego mężczyzny, a tym bardziej kilku. Przecież wiesz, kim jestem. Ne chcę być ani matką, ani akuszerką. Jestem szabrowniczką. Tym właśnie się zajmuję.
– Nawet Bezimienna miała w życiu cel, Etto. Jeśli chcesz być taka jak ona, możesz…
– Jestem jak ona. Jestem. O to właśnie chodzi.
– Wcale nie. Chodzi o to, że nie masz nic, co mogłabyś złożyć jej w ofierze. Nigdy nie przynosisz jej krwi, nawet złej.
Etta odwróciła głowę.
– A jednak podążam jej drogą. – Odczekała chwilę, wpatrując się w podłogę. – I wierz mi, że o krwi wiem aż nadto.
Ina wstała i podeszła do córki. Sięgnęła do jej plecaka i wyciągnęła z niego dziennik, fioletowa skóra z wzorem w kwiaty. Prezent od Iny, który Etta dostała z okazji pierwszej krwi. To właśnie miała ofiarować Bezimiennej – nie krew handlarzy niewolników, których zabijała, tylko krew, którą oddaje kobieta w niekończących się, skazanych na nieustanne porażki próbach urodzenia dzieci.
Ina jedną ręką otworzyła zeszyt, po czym trzepnęła nim o stół. Kartki w środku były zupełnie puste. Żadnych historii dziewczynek, które Etta uratowała na drodze. Żadnych historii o tym, jak żyła, ani o starym świecie, w którym zdobywała wszystkie te skarby. Żadnej Księgi Etty.
– Gówno nie podążanie drogą.
Etta zerwała się od stołu, chwyciła zeszyt, wrzuciła go z powrotem do plecaka i spakowała się w okamgnieniu. Włożyła skórzaną kurtkę. Gorący, szybki oddech przez rozszerzone nozdrza.
Ina próbowała położyć rękę na jej ramieniu, ale Etta się wyrwała.
– Dziecko, przecież ja tylko chcę, żeby twoje życie miało jakieś znaczenie. Jaki sens ma życie, po którym nic nie zostaje? Ani dziecko, ani książka? To jak podążanie ślepą uliczką. – Sękate dłonie Iny zacisnęły się na pustce, a potem spoczęły na podbrzuszu.
Etta spojrzała na ręce matki. Walczyła z wściekłością, z poczuciem winy. Trzymała się kurczowo plecaka.
Zostanie po mnie sześć kobiet i dwie dziewczynki. Wolne. Póki co.
– Dziękuję, matko.
– Dokąd idziesz?
– Znowu w drogę.
– Tak? Dokąd tym razem? Jak daleko musisz dotrzeć, żeby zrozumieć, o co tak naprawdę chodzi w życiu? – Ina uniosła wysoko brew.
Etta zacisnęła szczęki i otworzyła drzwi.
– Całe życie przeżyłaś, nie wyściubiając nosa z naszej osady, matko. Nie masz pojęcia, o czym mówisz. Wracaj do swojej kuchni.
Zatrzasnęła za sobą drzwi i spojrzała na ciemniejące, pomarańczowe niebo. Nie chciała ruszać w drogę, póki się dobrze nie wyśpi. Rozejrzała się i podjęła decyzję.
Pójdzie do Alice.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz