CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział 1
Czystka
Mawiają w Imardinie, że wiatr ma duszę i jęczy w ciasnych zaułkach miasta, ponieważ smuci go ich widok. W dniu Czystki wiatr przemykał ze świstem wśród masztów kołyszących się w Przystani, wpadł przez Bramę Zachodnią i zawył między domami. A następnie, jakby przeraziwszy się zamieszkujących je udręczonych dusz, przeszedł w cichy skowyt.
Tak w każdym razie odczuwała to Sonea. Kiedy uderzył w nią kolejny podmuch zimnego wichru, skuliła się i owinęła mocniej starym płaszczem. Zerknąwszy w dół, skrzywiła się na widok śniegowego błota rozpryskującego się pod jej stopami przy każdym kroku. Szmaty, którymi wypchała za duże buty, dawno zamokły, i mróz szczypał ją w palce.
Jej uwagę przyciągnęło nagłe poruszenie po prawej; ustąpiła drogi mężczyźnie o potarganych siwych włosach, który chwiejnie wytoczył się z zaułka i upadł na kolana. Sonea przystanęła i podała mu rękę, ale starzec zdawał się jej nie widzieć. Wstał i dołączył do zgarbionych postaci sunących ulicą.
Sonea westchnęła i wyjrzała spod kaptura. U wylotu zaułka kulił się gwardzista. Usta miał zaciśnięte w pogardliwy grymas, wzrokiem przebiegał od postaci do postaci. Sonea zmrużyła oczy, by mu się przyjrzeć, ale kiedy zwrócił głowę w jej stronę, szybko odwróciła wzrok.
Przeklęci gwardziści, pomyślała. Niech ich buty będą pełne jadowitych farenów. Sumienie podpowiedziało jej imiona kilku przyzwoitych strażników, ale nie miała nastroju do robienia wyjątków.
Dołączywszy do otaczających ją postaci, powlokła się wraz z nimi ulicą ku szerszej alei. Po jej obu stronach wznosiły się dwu i trzypiętrowe kamienice. W oknach wyższych pięter tłoczyły się twarze. W jednym z okien zamożnie ubrany mężczyzna trzymał w ramionach małego chłopca, pokazując mu tłum na dole. Twarz mężczyzny wykrzywiła się w pogardliwy grymas, a kiedy wskazał palcem w dół, chłopiec również zrobił minę, jakby skosztował czegoś paskudnego.
Sonea obrzuciła ich spojrzeniem. Nie czuliby się tak pewnie, gdybym rzuciła czymś w ich okno. Rozejrzała się wokół z niejaką nadzieją, ale jeśli nawet gdzieś w pobliżu były kamienie, to obecnie skrywała je śniegowa maź.
Nieco dalej zauważyła przed sobą dwóch gwardzistów stojących u wejścia do kolejnej uliczki. Odziani w płaszcze z wyprawianej na sztywno skóry i żelazne hełmy, sprawiali wrażenie dwa razy większych niż pilnowani przez nich żebracy. Do ich uzbrojenia należały drewniane tarcze i przypięte do pasów kebiny – żelazne pręty używane jako pałki, z tą różnicą, że tuż nad uchwytem miały jeszcze hak, służący do wyrywania napastnikom noży. Sonea spuściła wzrok, mijając tych dwóch mężczyzn.
- ...odetnij im drogę, zanim dojdą do placu – mówił jeden z gwardzistów. – Jest ich może dwudziestu. Przywódca jest wysoki, ma bliznę na szyi i...
Serce Sonei zadrżało. Czy to możliwe?
Kilka kroków dalej zauważyła ukryte w niszy drzwi. Wsunąwszy się w zagłębienie, odwróciła głowę, by przyjrzeć się strażnikom, i podskoczyła na widok pary ciemnych oczu spoglądających na nią z bramy.
Była to kobieta o oczach szeroko otwartych ze zdumienia. Sonea cofnęła się o krok. Nieznajoma zrobiła to samo, po czym uśmiechnęła się, słysząc śmiech.
Zwierciadło! Sonea wyciągnęła rękę i dotknęła zawieszonego na ścianie kwadratu z wypolerowanego metalu. Na jego powierzchni wyryto jakieś słowa, ale zbyt słabo znała litery, żeby je zrozumieć.
Przyjrzała się dokładnie swojemu odbiciu. Pociągła twarz o zapadniętych policzkach. Krótkie, ciemne włosy. Nikt nigdy nie nazwał jej ładną. Gdyby chciała, mogłaby nadal uchodzić za chłopaka. Ciotka zwykła mówić, że bardziej przypomina dawno zmarłą matkę niż ojca, ale Sonea podejrzewała, że Jonna po prostu nie chce zauważać żadnego podobieństwa do szwagra, który postanowił zniknąć z ich życia.
Sonea przysunęła twarz do odbicia. Matka była piękna. Może gdybym zapuściła włosy, pomyślała, i założyła jakieś kobiece ubranie...
...daj spokój. Parsknęła pogardliwie i odwróciła się, zła, że dała się porównać takim fantazjom.
- ...jakieś dwadzieścia minut temu – usłyszała w pobliżu. Zamarła, przypomniawszy sobie, dlaczego schowała się w tej niszy.
- A gdzie zastawili pułapkę?
- Nie wiem, Mol.
- Chciałbym tam być. Widziałem, co te dranie zrobiły w zeszłym roku Porlenowi. Przez kilka tygodni nie mógł się pozbyć wysypki i przez wiele dni nie widział dobrze. Ciekawe, czy mogę się wydostać z... Ej! Nie tędy, chłopcze!
Sonea zignorowała to wezwanie, wiedząc, że żołnierze nie opuszczą posterunku u wylotu zaułka, ponieważ wtedy ludzie sunący ulicą mogliby wykorzystać ich nieuwagę i rozpierzchnąć się. Ruszyła biegiem, przemykając wśród gęstniejącego tłumu. Od czasu do czasu zatrzymywała się, żeby poszukać znajomych twarzy.
Nie miała wątpliwości, o jakiej bandzie mówili strażnicy. Powtarzane w nieskończoność opowieści o wyczynach chłopaków Harrina podczas ostatniej Czystki były główną atrakcją ostatniej mroźnej zimy. Cieszyło ją, że dawni kumple są wciąż zdolni do psot, aczkolwiek zgodziła się z ciotką, że sama powinna trzymać się z dala od kłopotów. Wyglądało na to, że strażnicy zamierzają wziąć dziś odwet.
Co tylko potwierdza, że Jonna miała rację. Sonea uśmiechnęła się ponuro. Zbiłaby mnie, gdyby wiedziała, co zamierzam teraz zrobić, ale muszę ostrzec Harrina. Raz jeszcze przebiegła wzrokiem po tłumie. Nie zamierzam wracać do bandy. Muszę tylko znaleźć czujkę – jest!
W cieniu bramy czaił się chłopak, omiatając ulicę wrogim spojrzeniem. Mimo że sprawiał wrażenie biernego, przeskakiwał wzrokiem między jednym zaułkiem a drugim. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, Sonea podniosła rękę, żeby poprawić kaptur, i wykonała gest, który większość ludzi uznałaby za nieporadny znak. Chłopak zmrużył oczy i odpowiedział ruchem ręki.
Pewna już, że to czujka, przecisnęła się przez tłum i zatrzymała kilka kroków przed bramą, udając, że tym razem poprawia rzemyki buta.
- Z kim jesteś? – spytał chłopak, nie patrząc na nią.
- Z nikim.
- Użyłaś starego znaku.
- Znikłam na jakiś czas.
Milczał przez chwilę.
- Czego chcesz?
- Podsłuchałam strażników – odpowiedziała. – Chcą kogoś dorwać.
Czujka żachnął się.
- Czemu miałbym ci wierzyć?
- Znałam Harrina – odpowiedziała, prostując się.
Chłopak rozważał przez chwilę te słowa, po czym wysunął się z niszy i chwycił ją za rękę.
- Zobaczmy więc, czy on cię pamięta.
Serce Sonei zamarło, gdy chłopak wciągnął ją w tłum. Błoto było śliskie i wiedziała, że wyląduje w nim, jeśli spróbuje zaprzeć się nogami. Zaklęła pod nosem.
- Nie musisz mnie do niego zabierać – powiedziała. – Wystarczy, że podasz mu moje imię. Będzie wiedział, że nie chcę go wrobić.
Chłopak nie słuchał. Strażnicy przyglądali im się podejrzliwie. Sonea pociągnęła rękę, ale chłopak trzymał mocno. Wciągnął ją w boczną uliczkę.
- Słuchaj – powiedziała. – Mam na imię Sonea. Harrin mnie zna. Cery też.
- W takim razie nie powinnaś mieć nic przeciwko spotkaniu z nimi – rzucił chłopak przez ramię.
Uliczka była zatłoczona, ludzie jakby się gdzieś spieszyli. Sonea chwyciła się latarni i przyciągnęła chłopaka do siebie.
- Nie mogę z tobą iść. Muszę się zobaczyć z ciotką. Puść mnie...
Tłum minął ich, zmierzając dalej ulicą. Sonea spojrzała w górę i jęknęła.
- Jonna mnie zabije.
W poprzek uliczki ustawili się gwardziści, trzymając wysoko tarcze. Przed nimi skakało kilkoro dzieci, wykrzykując obraźliwe i szydercze słowa. Na oczach Sonei jedno z nich rzuciło w gwardzistów jakimś małym przedmiotem. Pocisk trafił w tarczę i rozprysnął się w chmurę czerwonego pyłu. Dzieciaki wybuchnęły śmiechem, kiedy żołnierze cofnęli się o kilka kroków.
Niedaleko dzieciaków dostrzegła dwie znajome postacie. Jeden z chłopaków, podparty pod boki, był wyższy i nieco tęższy, niż zapamiętała. Przez te dwa lata Harrin wyrósł z chłopięcej sylwetki, ale sądząc po postawie, niewiele więcej się zmieniło. Zawsze był niekwestionowanym przywódcą bandy, gotowym przemówić każdemu do rozsądku za pomocą pięści.
Obok stał chłopak niemal o połowę od niego niższy. Sonea nie potrafiła powstrzymać się od uśmiechu: ten nic nie urósł od czasu, kiedy ostatni raz go widziała, i zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo musi go to złościć. Pomimo niskiego wzrostu, Cery zawsze miał posłuch wśród członków bandy, ponieważ jego ojciec pracował dla Złodziei.
Kiedy czujka pociągnął ją bliżej, zobaczyła, że Cery ślini palec, unosi go do góry, po czym kiwa głową. Harrin krzyknął. Dzieciaki wyciągnęły spod koszul małe pakuneczki i rzuciły nimi w gwardzistów. Wokół tarcz uniosła się chmura czerwieni, a na usta Sonei wypłynął uśmiech, gdy usłyszała przekleństwa i krzyki bólu.
W tej chwili w uliczce za plecami gwardii pojawiła się samotna postać. Sonea spojrzała w tamtym kierunku i poczuła, że serce jej zamiera.
- Mag! – krzyknęła.
Stojący obok chłopak również wstrzymał oddech na widok mężczyzny w długiej szacie.
- Eja! Mag! – krzyknął. Zarówno dzieciaki, jak i gwardziści wyprostowali się i odwrócili w kierunku nowo przybyłego.
A następnie wszyscy zachwiali się pod podmuchem gorącego wiatru. Nozdrza Sonei wypełnił nieprzyjemny zapach, a oczy zaczęły ją szczypać, kiedy czerwony pył uderzył ją w twarz. Wiatr ucichł nagle i zapanowała absolutna cisza.
Sonea mrugała, ocierając łzy i rozglądając się po ziemi w poszukiwaniu czystego śniegu, którym mogłaby przetrzeć piekące oczy. Ale wokół było tylko błoto, gładkie i niepodeptane. To nie mogło być prawdą. Kiedy wzrok się jej nieco wyostrzył, dostrzegła rozchodzące się spod stóp Maga drobne fale na śniegu.
- Uciekać! – ryknął Harrin. Dzieciaki natychmiast zerwały się spod nóg gwardzistów i przemknęły obok Sonei. Czujka krzyknął i pociągnął ją za nimi.
Zrobiło jej się słabo, kiedy na przeciwnym końcu uliczki dostrzegła kolejny szereg gwardii. A więc to jest ta pułapka! A ja dałam się w nią wciągnąć razem z nimi!
Czujka ciągnął ją za sobą, biegnąc za bandą Harrina i dzieciakami pędzącymi wprost na gwardzistów. Kiedy zbliżyli się do nich, żołnierze podnieśli tarcze w gotowości. Kilka kroków przed nimi dzieciaki skręciły w zaułek. Pędząc za nimi, Sonea dostrzegła dwóch umundurowanych mężczyzn leżących bezwładnie u wylotu zaułka.
- Kryć się! – zawołał znajomy głos.
Jakaś ręka chwyciła ją i pociągnęła w dół. Sonea skrzywiła się, uderzając kolanami w pokryty śnieżnym błotem bruk. Usłyszała za sobą krzyki, spojrzała w tył i zobaczyła masę ramion i tarcz wypełniającą wąskie przejście między budynkami i unoszącą się nad nimi czerwoną chmurę.
- Sonea?
Głos był znajomy i pełen zaskoczenia. Spojrzawszy w górę, uśmiechnęła się na widok przykucniętego tuż obok Cery'ego.
- Powiedziała mi, że gwardziści planują zasadzkę – powiedział czujka.
Cery potaknął.
- Wiedzieliśmy o tym. – Na jego twarzy pojawił się uśmiech, ale potem spojrzenie powędrowało znów ku żołnierzom i Cery spoważniał. – Chodźcie. Czas uciekać!
Chwycił Soneę za rękę, pomógł jej wstać i poprowadził pomiędzy chłopaków strzelających w gwardzistów. W tej samej chwili uliczkę wypełnił rozbłysk oślepiającej bieli.
- Co to było? – jęknęła Sonea, usiłując otrząsnąć się z powidoku.
- Mag – syknął Cery.
- Uciekać! – dobiegł z pobliża krzyk Harrina. Oślepiona, Sonea brnęła przed siebie. Ktoś z tyłu wpadł na nią i potknęła się. Cery chwycił ją, postawił z powrotem na nogi i poprowadził dalej.
Wyskoczyli z zaułka i znaleźli się z powrotem na głównej ulicy. Chłopcy zwolnili i naciągnęli kaptury, wtapiając się w tłum. Sonea zrobiła podobnie i przez chwilę szli z Cerym bez słowa. Po chwili dołączył do nich wysoki chłopak i zerknął na Soneę spod kaptura.
- Eja! Kogóż my tu mamy! – oczy Harrina omal nie wyskoczyły z orbit. – Sonea! Co ty tu porabiasz?
Uśmiechnęła się.
- Znowu daję się złapać przez twoje zabawy, Harrin.
- Podsłuchała, że gwardziści planują zasadzkę, i odszukała nas – wyjaśnił Cery.
Harrin machnął lekceważąco ręką.
- Wiedzieliśmy, że coś szykują, więc wybraliśmy miejsce z drogą ucieczki.
Przypomniawszy sobie leżących w wejściu do zaułka gwardzistów, Sonea skinęła głową.
- Powinnam była się domyślić, że wiesz.
- Gdzie bywałaś? To... już kilka lat.
- Dwa lata. Mieszkałam w Północnej Dzielnicy. Wuj Ranel znalazł nam pokój w gościńcu.
- Słyszałem, że strasznie zdzierają w tych gościńcach i wszystko kosztuje podwójnie tylko dlatego, że mieszkasz w obrębie murów miejskich.
- Owszem, ale jakoś sobie poradziliśmy.
- Co robiliście? – spytał Cery.
- Naprawialiśmy buty i ubrania.
Harrin skinął głową.
- Dlatego tak dawno cię nie widzieliśmy.
Sonea uśmiechnęła się.
Owszem, ale też dlatego, że Jonna nie chciała, żebym zadawała się z twoją bandą. Ciotka nie akceptowała Harrina i jego paczki. Bynajmniej...
- Jak dla mnie, nie brzmi to zbyt zachęcająco – mruknął Cery.
Przyglądając się mu, Sonea dostrzegła, że wprawdzie Cery nie urósł przez ostatnie kilka lat, ale jego twarz straciła chłopięce rysy. Miał na sobie nowy płaszcz z nitkami wyłażącymi w miejscach, w których został przycięty, a w jego połach zapewne kryła się kolekcja wytrychów, noży, błyskotek i słodyczy, poupychanych po kieszeniach i pod podszewką. Sonea zawsze zastanawiała się, co Cery będzie robił, kiedy wyrośnie z kieszonkarstwa i włamań.
- Ale jest bezpieczniejsze niż zadawanie się z wami – odpowiedziała.
Cery zmrużył oczy.
- Gadasz jak Jonna.
Kiedyś by ją to zabolało. Teraz uśmiechnęła się w odpowiedzi.
- Gadanina Jonny wyciągnęła nas z nędzy.
- A zatem – przerwał im Harrin – skoro masz pokój w gościńcu, co robisz tutaj?
Sonea skrzywiła się i spochmurniała.
- Król wygania ludzi z gościńców – powiedziała. – Twierdzi, że tyle osób nie powinno mieszkać w jednym budynku – że to niehigieniczne. Dziś rano przyszli strażnicy i wykopali nas stamtąd.
Harrin zmarszczył brwi i wymamrotał jakieś przekleństwo. Sonea rzuciła okiem na Cery'ego: kpiarski wyraz twarzy zniknął. Odwróciła wzrok, wdzięczna za zrozumienie, ale nie pocieszona.
Wystarczyło jedno słowo z Pałacu, aby wszystko, na co ona, ciotka i wuj zapracowali, znikło. Nie było czasu na zastanawianie się nad konsekwencjami, kiedy zbierali w pośpiechu dobytek, zanim wyrzucono ich na ulicę.
- Gdzie są Jonna i Ranel? – spytał Harrin.
- Wysłali mnie tu, żebym się rozejrzała za pokojem w naszej dawnej okolicy.
Cery spojrzał jej prosto w oczy.
- Jeśli nic nie znajdziesz, przyjdź do mnie.
Skinęła głową.
- Dzięki.
Tłum powoli wylewał się z ulicy na szeroki brukowany skwer. Był to plac Północny, gdzie raz w tygodniu odbywał się niewielki targ. Miejsce regularnych wizyt Sonei i jej ciotki – w każdym razie w przeszłości.
Na placu zgromadziło się kilkaset osób. Wielu ludzi przeszło już dalej przez Bramę Północną, ale inni czekali jeszcze, w nadziei, że spotkają bliskich, zanim pochłoną ich slumsy. Niektórzy zaś należeli do tych, którzy nie ruszą się, jeśli się ich nie popchnie.
Cery i Harrin zatrzymali się koło stojącej na środku placu sadzawki. Z wody wyrastał posąg Króla Kalpola. Dawno zmarły monarcha dobiegał czterdziestki, kiedy rozprawił się z górskimi rozbójnikami, tu jednak został przedstawiony jako młodzieniec, prawą ręką wymachujący kopią swego słynnego nabijanego klejnotami miecza, w lewej zaś dzierżący równie ozdobny puchar.
Niegdyś stał tu inny posąg, ale został zniszczony trzydzieści lat temu. Mimo że przez lata wzniesiono wiele pomników króla Terrela, wszystkie, z wyjątkiem jednego, zostały rozbite, a istniała pogłoska, że nawet ten ocalały, znajdujący się za murami Pałacu, był nadtłuczony. Pomimo wszystkich innych osiągnięć, mieszkańcy Imardinu zapamiętali Terrela przede wszystkim jako tego władcę, który zapoczątkował coroczne Czystki.
Wuj wielokrotnie opowiadał Sonei tę historię. Trzydzieści lat temu, kiedy wpływowi przedstawiciele Domów uskarżali się na brak bezpieczeństwa na ulicach, Król rozkazał gwardii wyrzucić z miasta wszystkich żebraków, bezdomnych, włóczęgów i podejrzanych o działalność przestępczą. Rozzłościło to najpotężniejszych z wyrzuconych, zebrali się więc i zaopatrzeni w broń przez zamożniejszych przemytników i złodziei, stanęli do walki. W obliczu walk ulicznych i zamieszek Król zwrócił się o pomoc do Gildii Magów.
Rebelianci nie mieli broni przeciw magii. Zostali schwytani i zawleczeni do slumsów. Króla tak ucieszyły uczty, wydane przez Domy dla uczczenia tej okazji, że rozkazał oczyszczać miasto z włóczęgów każdej zimy.
Kiedy stary Król zmarł pięć lat później, wielu liczyło na to, że Czystki się skończą, ale syn Terrela, król Merin, nie zerwał z tym zwyczajem. Sonea rozglądała się wokół, usiłując wyobrazić sobie zagrożenie, jakie mogliby stanowić otaczający ją słabi, schorowani ludzie. Po chwili zauważyła, że wokół Harrina gromadzą się dzieciaki, wpatrując się w przywódcę wyczekująco. Poczuła ucisk w żołądku, znak nagłego strachu.
- Muszę już iść – powiedziała.
- Nie, nie idź – zaprotestował Cery. – Dopiero co się odnaleźliśmy.
Potrząsnęła głową.
- Za długo mnie nie było. Jonna i Ranel mogą już być w slumsach.
- W takim razie już masz kłopoty – wzruszył ramionami Cery. – Ciągle boisz się bury, co?
Spojrzała na niego z naganą. Nie wzruszyło go to – tylko się uśmiechnął.
- Masz. – Wcisnął jej coś do ręki. Było to niewielkie papierowe zawiniątko.
- Tym rzucaliście w gwardzistów?
Cery potaknął.
- Mielona papea – powiedział. – Pieką od tego oczy i robi się wysypka.
- Ale nie działa na magów.
Twarz Cery'ego rozjaśnił złośliwy uśmiech.
- Jednego kiedyś dorwałem. Nie zauważył mnie.
Sonea wyciągnęła rękę, żeby zwrócić mu paczuszkę, ale Cery odsunął jej dłoń.
- To dla ciebie – powiedział. – Tu się nie przyda. Magowie zawsze wznoszą barierę.
Potrząsnęła głową.
- Dlatego rzucacie kamieniami? Po co w ogóle się męczyć?
- Poprawia samopoczucie. – Cery spojrzał na drogę, oczy miał zimne jak stal. – Gdybyśmy tego nie robili, to tak, jakby Czystka nas nie obchodziła. Nie mogą ot tak wyrzucać nas z miasta, nie?
Wzruszyła ramionami i spojrzała na dzieciaki przebierające nogami z niecierpliwości. Sonea zawsze uważała, że rzucanie czymkolwiek w magów jest głupotą.
- Ty i Harrin i tak rzadko pokazujecie się w mieście – zauważyła.
- Owszem, ale chcemy móc to robić, kiedy mamy ochotę – wyszczerzył się Cery. – A to jedyna okazja, żeby trochę narozrabiać bez wtrącania się Złodziei.
Sonea przewróciła oczami.
- A więc o to chodzi.
- Hej! Idziemy! – ryknął Harrin nad głowami tłumu.
Dzieciaki krzyknęły radośnie i zaczęły się rozbiegać. Cery spojrzał na Soneę z nadzieją.
- Chodź – ponaglił. – Będzie ubaw.
Potrząsnęła głową.
- Nie musisz się dołączać. Wystarczy, że popatrzysz – powiedział. – Potem pójdę z tobą i rozejrzymy się za jakimś mieszkaniem.
- Ale...
- Patrz – wyciągnął rękę i rozwiązał jej chustkę. Złożył materiał w trójkąt, zarzucił jej na głowę i zawiązał pod szyją. – Teraz wyglądasz bardziej jak dziewczyna. Nawet gdyby gwardziści chcieli nas gonić, czego nigdy nie robią, nie wezmą cię za rozrabiakę. No – pogłaskał ją po policzku – od razu wyglądasz lepiej. Chodź. Nie pozwolę ci więcej zniknąć.
Westchnęła.
- Niech będzie.
Tłum zgęstniał, więc banda musiała przeciskać się między ludźmi. Ku zaskoczeniu Sonei nikt nie złościł się na nich za rozpychanie się łokciami. Przeciwnie: mijani przez nią mężczyźni i kobiety wkładali jej do rąk kamienie i przejrzałe owoce, szepcząc przy tym słowa zachęty. Przesuwając się za Cerym między podnieconymi twarzami, poczuła dreszczyk emocji. Rozsądni ludzie, tacy jak jej wuj i ciotka, opuścili już plac Północny. Pozostali ci, którzy chcieli obejrzeć pokaz oporu – jakkolwiek byłby on bezcelowy.
Na obrzeżach tłum był rzadszy. Po jednej stronie wzrok Sonei napotkał ludzi napływających wciąż na plac z bocznej ulicy, po drugiej nad zgromadzonymi wznosiły się odległe bramy. Z przodu...
Sonea stanęła, czując, jak opuszcza ją pewność siebie. Cery brnął naprzód, ale ona cofnęła się o parę kroków i skryła się za starszą kobietą. Niecałe dwadzieścia kroków przed nimi stał szereg magów.
Wciągnęła głęboko powietrze i wypuściła je powoli. Wiedziała, że nie ruszą się z miejsca. Nie zwrócą uwagi na tłum, dopóki nie będą gotowi wypędzić ludzi z placu. Nie było czego się bać.
Przełknęła ślinę i zmusiła się do odszukania wzrokiem dzieciaków. Harrin, Cery i reszta sunęli do przodu, przeciskając się przez rzednący strumień spóźnialskich, ustawiających się na brzegach placu.
Sonea podniosła znów wzrok ku magom i zadrżała. Nigdy nie była tak blisko, nigdy nie miała okazji dobrze się im przyjrzeć.
Nosili rodzaj mundurów: szaty o szerokich rękawach, zebrane w pasie szeroką wstęgą. Wuj Ranel twierdził, że takie stroje były w modzie setki lat temu. Teraz jednak zwykli ludzie, którzy ubraliby się na modłę magów, popełniliby przestępstwo.
Sami mężczyźni. Ze swego miejsca potrafiła naliczyć dziewięciu; stali samotnie lub w parach, tworząc szereg, który, jak przypuszczała, miał otoczyć cały plac. Niektórzy nie mogli mieć więcej niż dwadzieścia lat, inni wyglądali bardzo staro. Jeden z tych, co stali najbliżej, jasnowłosy mężczyzna koło trzydziestki, był przystojny w bezbłędny, pedantyczny sposób. Pozostali wyglądali zaskakująco zwyczajnie.
Kątem oka dostrzegła nagłe poruszenie i odwróciła się, by zobaczyć, jak Harrin macha ręką. Ku magom poszybował kamień. Mimo że wiedziała, co nastąpi, wstrzymała oddech.
Kamień uderzył w coś twardego i niewidocznego i spadł na ziemię. Sonea wypuściła powietrze, a kolejne dzieciaki zaczęły ciskać kamienie. Kilku spośród mężczyzn w długich szatach podniosło wzrok, by przyjrzeć się pociskom odbijającym się od powietrza tuż przed nimi. Inni zaszczycili dzieciaki przelotnym spojrzeniem, po czym wrócili do przerwanych rozmów.
Wpatrywała się w miejsce, w którym zawisła magiczna bariera. Nic nie widziała. Przesunęła się bliżej, wyjęła z kieszeni jeden z kamyków, zamachnęła się i cisnęła nim z całej siły. Roztrzaskał się, uderzając w niewidoczną ścianę i przez chwilę w powietrzu widać było spłaszczony z jednej strony obłok pyłu.
Usłyszała za sobą stłumiony chichot i odwróciwszy się, zobaczyła uśmiechniętą do niej starszą kobietę.
- Dobry strzał – zagdakała kobieta. – Pokaż im. No dalej!
Sonea wsunęła dłoń do kieszeni i zacisnęła palce na nieco większym kamieniu. Podeszła jeszcze parę kroków ku magom i uśmiechnęła się. Na niektórych twarzach dostrzegała irytację. Najwyraźniej nie lubili, żeby się im przeciwstawiać, ale coś powstrzymywało ich od konfrontacji z dzieciakami.
Spoza mgiełki pyłu dochodziły stłumione głosy. Elegancki mag podniósł wzrok, po czym zwrócił się z powrotem ku swojemu towarzyszowi, starszemu mężczyźnie o siwiejących włosach.
- Żałosne robactwo – prychnął pogardliwie. – Kiedy wreszcie się ich pozbędziemy?
Sonea poczuła ucisk w żołądku i chwyciła mocniej kamień. Podrzuciła go na dłoni, oceniając ciężar. Ciężki. Zwróciwszy się ku magom, poczuła, jak wzbiera w niej gniew na myśl, że wyrzucono ją z domu, jak łączy się on z wpojoną nienawiścią do magów, i cisnęła kamieniem w mówiącego. Śledziła pocisk wzrokiem, a kiedy zbliżył się do magicznej bariery, wyobraziła sobie, jak dobrze by było, gdyby ją pokonał i dotarł do celu.
Powietrze rozbłysło niebieskim światłem, a kamień z głuchym trzaskiem uderzył maga w skroń. Mężczyzna stał przez chwilę bez ruchu, patrząc przed siebie, po czym ugięły się pod nim kolana, a ten drugi zrobił krok do przodu, by go podtrzymać.
Sonea patrzyła z otwartymi ustami, jak starszy z magów kładzie towarzysza na ziemi. Szyderstwa dzieciaków ucichły. Milczenie ogarnęło tłum niczym fala dymu.
Następnie rozległy się krzyki, gdy dwóch następnych magów podskoczyło, by przykucnąć przy leżącym na ziemi. Kompani Harrina i wielu spośród tłumu zaczęli wiwatować. Plac ożył głosami, kiedy ludzie szeptem i krzykiem powtarzali sobie, co się właśnie stało.
Sonea spojrzała na swoje dłonie. Zadziałało. Złamałam barierę, ale to jest niemożliwe, chyba że...
Chyba że użyłam magii.
Przebiegł ją dreszcz na wspomnienie tego, jak zbierała swój gniew i nienawiść, wtłaczając je w kamień, jak podążała wzrokiem i myślą za pociskiem, jak pragnęła, by przebił się przez barierę. Poczuła jakieś drżenie, jakby coś wyrywało się w niej, by powtórzyć to wszystko.
Podniósłszy wzrok, ujrzała, że wokół leżącego na ziemi maga zgromadziło się kilku innych. Niektórzy nachylali się nad nim, ale większość odwróciła się ku zgromadzonemu na placu tłumowi i wpatrywała się weń przenikliwie. Szukają mnie, przyszło jej nagle do głowy. Jeden z nich jakby usłyszał jej myśl, zwrócił bowiem spojrzenie w jej stronę. Zamarła przerażona, ale jego wzrok tylko się po niej prześlizgnął i powędrował dalej.
Nie wiedzą, kto to zrobił. Odetchnęła z ulgą. Rozejrzała się wokół i zauważyła, że tłum stoi kilka kroków za nią. Dzieciaki wycofywały się. Ruszyła za nimi z bijącym sercem.
W tej chwili podniósł się najstarszy z magów. W przeciwieństwie do pozostałych natychmiast utkwił w niej wzrok. Wskazał na nią, a spojrzenia pozostałych podążyły za jego gestem. Kiedy unieśli ręce, poczuła paniczny strach. Obróciła się na pięcie i popędziła w stronę tłumu. Kątem oka widziała uciekające dzieciaki. Zakręciło jej się w głowie, kiedy kilka rozbłysków oświetliło znajdujące się przed nią twarze; krzyki rozdarły powietrze. Poczuła falę gorąca i dysząc upadła na kolana.
- STAĆ!
Nie czuła bólu. Spojrzała w dół i odetchnęła z ulgą na widok swojego ciała w jednym kawałku. Podniosła wzrok: ludzie wciąż uciekali, niepomni na dziwnie głośny rozkaz, który jeszcze odbijał się echem po placu.
Sonea poczuła smród spalenizny. Odwróciła się i dostrzegła raptem kilka kroków od niej kogoś leżącego twarzą w dół na chodniku. Mimo że płomienie pożerały łapczywie jego ubranie, człowiek ten leżał nieruchomo. Potem zobaczyła poczerniałą miazgę, która niegdyś była ręką, i zrobiło się jej niedobrze.
- NIE ROBIĆ JEJ KRZYWDY!
Podniosła się na drżące nogi i odsunęła od ciała. Wokół siebie widziała kształty uciekających dzieciaków. Z wielkim wysiłkiem zmusiła się do niezdarnego biegu.
Zrównała się z tłumem przy Bramie Północnej i wcisnęła się między ludzi. Przepychała się do przodu, odtrącając tych, którzy stanęli jej na drodze, aż znalazła się w samym środku tłumu. Kamienie wciąż obciążały jej kieszenie, więc je wyrzuciła. Coś szarpnęło ją za nogi i przewróciło na ziemię, ale podniosła się, by biec dalej.
Mocne ręce chwyciły ją od tyłu. Walczyła i usiłowała krzyczeć, ale ręce obróciły ją i ujrzała przed sobą dobrze znane niebieskie oczy Harrina.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz