Nie sięgnąłbym po najnowszą książkę Piekary, gdyby nie podtytuł. Fraza: "Dziennik czasu zarazy" uruchomiła ciąg skojarzeń i obudziła wewnętrznego inkwizytora. Oczywiste świętokradztwo!
Skoro mus, to na chwałę Literatury, w pogardzie mając zmienny poklask tłumów i doczesne korzyści. Nawiązał Piekara do arcydzieła Daniela Defoe, "Dziennika roku zarazy". Szturm na literacki Parnas zaplanował? Chciał stanąć w szranki z Wellsem, Camusem czy Herlingiem-Grudzińskim (wszyscy z narracyjnego patentu Defoe korzystali), by opisać nieopisywalne, czyli postapokalipsę?
Pycha kroczy przed upadkiem. Ową niewczesną i nieszczęsną hybris najlepiej zawczasu wypalić gorącym żelazem, surowo i przykładnie ukarać. Dla dobra autora oczywiście, by potężniejszych instancji nie sprowokował.
Drugą możliwość, że podtytuł z przypadku czy też niewiedzy wynika, trzeba bez wahania odrzucić. Byłaby to wręcz obraza dla Piekary, który pławi się we własnej erudycji; łacińskich maksymach i historycznych analogiach. Przewertowanie obszernego, ponad 600 stron liczącego tomu, ujawniło liczne (33) i obszerne przypisy. W sumie 12 stron.
Lektura obaliła przypuszczenia? Tym gorzej dla autora! Wszak wiedział co robi. Emocjonalna potrzeba schlastania rozdętego, autorskiego ego – którego symbolicznym wyrazem jest tytułowe „Ja ...” – wzrosła niepomiernie. Trzeba się zemścić za błędy. Szczególnie za własne. Inkwizytor może. Może wszystko, byle tylko ideową czujność zachował i języka w gębie nie zapomniał, objaśniając maluczkim rację stanu i mądrość etapu. [:inquisitor mode: off]
Piekara niczego nie szturmował i nawet nie próbował. Ten "czas zarazy" to tylko okładkowy ornament, w intencji nobilitujący, a faktycznie pełniący role kwiatka do kożucha. I po co mu to było?
Najnowszy "Inkwizytor" jest zręcznie napisanym produkcyjniakiem, odcinającym kupony od niegdysiejszego bestsellera. Nawiązuje do niedawnej pandemii, przedstawiając ja w para-historycznych szatach niby-średniowiecznego cesarstwa. Groza jest postulowana i umowna. Mordimer to ichniejszy Bond – raczej Moore niż Connery czy Craig – z dodatkową licencją na torturowanie.
Zimny koncept. Wszystko li tylko na jednej nucie: cynizmu podlewanego na przemian ironią i sarkazmem. Co początkowo bawi, ale szybko zaczyna nużyć. Nieodzowna "panna w opałach" nie wzrusza, bo czytelnik nie miał okazji jej poznać – autor poskąpił jej dialogów. Śliczna Klara pozostaje papierową wycinanką, przez co finałowy szturm i sygnalizowany żal Mordimera nie wypadają wiarygodnie.
Posłowie jest w beletrystyce śmiałym, by nie rzec ekstraordynaryjnym, pomysłem. Taka decyzja może wynikać z niewiary w docelowego czytelnika, któremu wszystko trzeba literalnie wyłożyć, by opacznie nie pojął. Taki target.
Może też być świadectwem – niekoniecznie świadomej – autorefleksji autora. Wyrazem niewiary w jakość swego dzieła. Gdyby udało mu się zawrzeć wszystko co chciał powiedzieć przed ostatnią kropką, to nie musiałby się bawić w swojego rzecznika prasowego.
W obliczu tak otwarcie i wielokrotnie wyrażonej niewiary należałoby ponownie włączyć tryb inkwizytorski. Szkoda jednak zachodu, skoro wymagana w tekście recenzji liczba znaków została przekroczona. Trzeba jednak wspomnieć o jakości wydania. Edytor i korektor: bezbłędni. Fabryka Słów dodała także klimatyczne – czarno-białe ilustracje Pawła Zaręby. Oklaski.
Dla grzecznych chłopców, którzy marzą o tym, by ktoś pozwolił im być niegrzecznymi.
Dziękujemy wydawnictwu Fabryka Słów za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Dodaj komentarz