Patrząc na wciąż powiększający się stosik książek (przeczytanych, oczywiście!), zaczynam się zastanawiać, czy dane będzie mi dostać w swe pazury coś względnie świeżego. Nowego. Bez wszechobecnych, obrokatowionych wampirów i laseczek, które poza nimi świata nie widzą. Tak, moi drodzy – ostatnimi czasy gdzie nie spojrzę, tam widzę właśnie taki schemat. W dowolnej konfiguracji. Jeśli nie wilkołak, chędożący wszystko, co się rusza, to krwiopijca lub inszy demon, okraszony seksem rodem z "50 twarzy Greya" tudzież innego (nie)taniego romansidła. Opcjonalnie mogę zwalić to na dziwnego pecha, który wpycha mi w ręce właśnie takie lektury, skazując me otoczenie na odpadnięcie uszu na skutek kociego narzekania. Niemniej, tym razem mogę z radością powiedzieć, że rzeczonego marudzenia nie będzie. Na pohybel tym wszystkim ustrojstwom!
"Dziecię ognia" to pierwszy tom cyklu "Twenty Palaces" i zarazem debiut Harry'ego Connolly'ego w Polsce. Z bólem muszę odnotować, że odkryłam, iż istnieje prequel, od którego wolałabym rozpocząć przygodę z tą serią, ale jak nie ma się tego, co się lubi, to się lubi to, co się ma. I choć nie jest spod znaku – tak przeze mnie uwielbianego – klasycznego fantasy, czyli magii, miecza, pijanych krasnali i drzewolubnych elfów, to zdecydowanie mnie oczarowała. Przypisać ją należy do gatunku urban fantasy, jednakże – Bastet niech będą dzięki – nie ma mowy o paranormalnej "tró loff" (znaczy... podejrzewam taki przypadek, niemniej – nie w tym tomie i nie tak klasycznie paranormalny) ani o zgrai wampirów tudzież wilkołaków. Wprawdzie ci ostatni się pojawiają, ale... po kolei.
"Jeśli już muszę wybierać pomiędzy konfrontacją z uzbrojonym szaleńcem a moją szefową, to zawsze wybieram uzbrojonego szaleńca." – słowa te wręcz idealnie odwzorowują dysproporcję sił oraz relacje pomiędzy głównym bohaterem (Raymondem Lilly) a jego zwierzchniczką – Annalise. Sam Ray (i zarazem narrator) to były więzień i złodziej samochodów, który dopiero co przestał oglądać świat zza krat, by wyruszyć do Hammer Bay. Znajdująca się w nim fabryka zabawek, nadspodziewanie dobrze prosperująca, jest nie tyle podstawowym źródłem utrzymania mieszkańców tego miasteczka, co – w pewnym sensie – źródłem niepokojącej sytuacji, panującej w tym miejscu. Dokładniej rzecz ujmując, nie chodzi o samą fabrykę, lecz o jej właściciela...
W każdym bądź razie, sprawa wygląda tak: dzieci znikają. Od dwóch lat. Spalają się nagle, bez powodu. Jedyne, co z nich zostaje, to mrowie szarych robali, które znaczą szlak swej wędrówki czarnymi smugami i dążą do jak najszybszego zniknięcia w ziemi. Skoro zaś mówię o dzieciach, czyli nie o pojedynczych przypadkach, to znaczy, że... całe miasto powinno być pogrążone w permanentnej żałobie, prawda? Nic bardziej mylnego. Tak się bowiem składa, że z chwilą "spopielenia" wszyscy mieszkańcy zapominają o ofiarach. Można by spytać: "Ale jak to? Przecież są zdjęcia, zabawki, szafy pełne ubrań... COŚ musi im wszystkim przypominać o dzieciach!". A tak to. Wszystkie te wymienione rzeczy nie istnieją. Wróć, istnieją, ale nie są zauważane. Chyba że ktoś jest szczęściarzem, mającym na swym ciele Żelazne Wrota.
Właśnie, Wrota. Czym one są, podobnie jak sugestywnie brzmiące Ostrze Dusz? Cóż, zaklęciem. Wytatuowanym sigilem, nasączonym magią. Mającym właściwości... powiedzmy, że ochronne, co pozwala niektórym na zachowanie swej pamięci bez uszczerbku. W tym świecie posługiwanie się mocą nie sprowadza się do pomachania różdżką i wykrzyczenia kilku słów. Nie ma tu żadnego stosu niezwykle niezbędnych komponentów, swobodnie kształtowanej energii z pomocą siły woli. Szpiczastych czapeczek, obszernych szat, brodatych mędrców na wzór Merlina ani sterty ksiąg targanych pod pachą. Brakuje też wytwórców mikstur many...
Zaraz, powiedziałam, iż nie ma ksiąg pod pachą? Cóż... W dosłownym tego wyrażenia znaczeniu – owszem, nie. Ale same księgi zaklęć? Istnieją, a jakże. Ostatecznie skądś trzeba brać wzór, pozwalający na naniesienie runy na stosowne podłoże, nasączenie jej magią, nadanie przedmiotowi – bądź żywej istocie – stosownego zespołu właściwości. Tak, dobrze myślicie. To jest świat run, świat, w którym każde wytworzenie zaklęcia jest okupione niesamowitym bólem. Oraz... świat drapieżców, dziwnych istot, będących najwyraźniej odpowiednikiem klasycznych demonów.
Cóż mogę jeszcze rzec? Samą postać Raya polubiłam. Owszem, był złodziejem. Owszem, siedział w więzieniu. Ale czy czyni to z niego klasycznego szwarccharaktera, służącego złu i tylko złu? A skąd. Stoi po tej jasnej stronie, która – wbrew pozorom – nie jest tak idealnie biała i czysta, jak mogłoby się wydawać. Ponadto, mężczyzna ten ma swoiste poczucie humoru, opierające się na sarkazmie i ironii, co rozprasza wszechobecny mrok i pozwala na parsknięcie śmiechem nawet w najbardziej opłakanej sytuacji. A trzeba przyznać, że mając rolę drewnianej kukły (wabika, odciągającego uwagę) i do tego będąc pozbawionym wsparcia niedysponowanej szefowej, wesoło mu nie było i być nie mogło.
Co mnie zirytowało? Osobiście uważam, że Annalise pojawiała się zbyt rzadko. Twarda kobieta, chcąca za wszelką cenę wypełnić swą misję, z widmem śmierci wiszącym nad jej głową niczym katowski topór – wszystko to składa się na iskrę sympatii, którą można do niej poczuć. I cóż, że szczerze nienawidzi Raya, a nawet mówi mu wprost, że jest martwy? Skoro już przy tym jestem – od początku widać, że dwójka ta ma za sobą wspólną przeszłość. Problem w tym, że wzmianek o niej jest naprawdę niewiele. Nie do końca wiadomo, czym Ray zasłużył sobie na nienawiść Annalise, brakuje także dokładnego wyjaśnienia (Connolly raczy nas krótką wzmianką o zdradzie i śmierci przyjaciółki szefowej, jednakże bez podania szczegółów), kto i dlaczego zabronił kobiecie wywarcia zemsty na swej kukle. Mam nadzieję, że odpowiedzi na te pytania można znaleźć w kolejnych tomach, a zwłaszcza w prequelu. O ile, rzecz jasna, pojawią się na polskim rynku wydawniczym.
Drażni mnie także konstrukcja wilkołaków. Niby są wytworem zaklęcia, czymś sztucznym. Co za tym idzie – wydaje mi się, że nie powinien mieć tu miejsca schemat "futrzak gryzie człowieka i człowiek staje się futrzakiem". Cóż, mówi się trudno. Widocznie niektóre motywy tak mocno się zakorzeniły, że nie da się ich zmienić, nawet w przypadku, gdy ma to swoje logiczne uzasadnienie.
Sama fabuła jest całkiem zgrabnie skonstruowana. Odnaleźć tu można wątki zarówno detektywistyczne, jak i zahaczające o klimaty mafijno-gangsterskie. Zaobserwować tu można także typową mentalność małego miasteczka, w którym każdy zna każdego i do tego nikt nie da powiedzieć złego słowa na założycielską rodzinę Hammer Bay, czyli Hammerów. Jeśli zaś są jakieś nieprawidłowości – nie licząc znikających dzieci, o których prawie nikt nie pamięta – nie mówi się o nich głośno. I choć cała uwaga skupia się w większości na Raymondzie i tarapatach, w które wpada, to nie da się nie zauważyć ewolucji jego relacji z Annalise. Od nienawiści do... Właśnie, do czego? Jasnej odpowiedzi na to pytanie nie ma.
Reasumując, "Dziecię ognia" czyta się dobrze. W zalewie błyszczących wampirów i książkowych pornoli-które-nie-są-pornolami-bo-nie-są-filmem-ani-czerwonym-harlequinem, pozycja ta jest naprawdę miłą odskocznią, powiewem świeżości. Jest napisana lekkim, potocznym językiem. Nie zaobserwowałam także przestojów akcji tudzież chwil, w których wszystko się dłuży i nuży.
Jednym słowem: polecam.
Dziękujemy wydawnictwu Fabryka Słów za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
A to już powoduje, że bez przeszkód dochodzi się do ostatniej strony. Niestety - również bez większego żalu, bo bohatera tak bardzo się nie polubiło, historia tak mocno nie wciągała, ani nie zaskakiwała, i choć działo się dużo, a pomysł małego, mrocznego miasteczka był wart uwagi, to w pełni autor jego potencjału nie wykorzystał. Także zamiast świetnej książki, jest "jedynie" dobra. Ode mnie: 7/10.
Dodaj komentarz