Mam taki nawyk, zapewne powszechny u większości ludzi – lubię poznawać to, co odgórnie uznano za „dobre/znakomite/wybitne” i wydawać własną opinię. Przeważnie chodzi o kanon literatury, gdyż tą sprawą żywotnie się interesuję. Na naszym niezbyt wielkim – ale za to jakże jakościowo imponującym – fantastycznym poletku dzieł uznawanych za „klasyczne” i „must-read” jest mnóstwo i nie sposób uchodzić za znawcę bez ciągłego douczania się. Co rusz na rynku pojawiają się pozycje, które przynajmniej wypadałoby przeczytać. Zaliczam do tego chyba całą Ucztę Wyobraźni, a dziś na warsztat biorę powieść Davida Mitchella pt. „Czasomierze”.
Fabułę osadzono w latach 1984-2043. Główna bohaterka to Holly Sykes, na samym początku zbuntowana nastoletnia dziewczyna, która postanawia uciec z domu. Podczas niedalekiej wędrówki napotyka nieco zdziwaczałą staruszkę, łowiącą ryby na pomoście.