Literatura fantastyczna w wydaniu Joego Abercrombiego obecnie jest uważana za jedną z najlepszych i najciekawszych na rynku. Cechują ją krwawe opisy, bohaterowie z ludzkimi wadami i ewidentnie folgujący swoim złym skłonnościom oraz wulgarne, ostre, ale nieraz zabawne dialogi. Do tego autor nie wzdryga się przed przedstawianiem swoich postaci podczas tak prostych czynności jak załatwianie potrzeby fizjologicznej. Ogólnie Abercrombie wskazał pewien kierunek, w jakim może podążać fantasy, a skoro przyjął się świetnie, szybko pojawili się pisarze, którzy chętnie idą wyznaczoną przez niego drogą. Wśród nich znalazł się Angus Watson, twórca "Czasu żelaza", łączący w debiutanckim tytule historyczne realia z elementami magii.
Całość rozgrywa się na ziemiach Brytów w 61 roku przed Chrystusem. Coraz głośniej mówi się o najeździe Rzymian, którzy zbliżają się wielkimi krokami, łakomi kolejnych zdobycznych terenów. Jednak w pierwszym tomie uwaga pisarza kierowana jest przede wszystkim na domowe walki między Brytami powodowanymi przez jednego z króli, tyrana Zadara. Dug Fokarz, bohater powieści, przybywa z zamiarem dołączenia do potężnej armii władcy, pech jednak chciał, że znalazł się po stronie przeciwnika z niskimi szansami na przeżycie. Poza nim w książce pojawia się piękna łuczniczka, Lowa, którą kieruje pragnienie zemsty, oraz sposobiący się na druida młodzieniec imieniem Ragnall, wracający po latach nauki do ukochanej i rodziny.
Po "Czas żelaza" sięgałem ze sporymi nadziejami, ale już od pierwszych stron zdałem sobie sprawę, że Angus Watson (na razie) nie jest dobrym pisarzem, który ustrzegłby się kilku mniej lub bardziej oczywistych błędów. We znaki wdaje się toporne rozkręcanie powieści – chwilami miałem wrażenie, że autor po drodze zgubił pomysł na nią i pisze raczej w celu zapełnienia kartek niż zapewnienia czytelnikowi solidnej rozrywki. Przy okazji stosuje tanie sposoby na uzyskanie uwagi odbiorcy, przerywając rozdziały w momencie zagrożenia albo zaskakującego wydarzenia (typu: dorosły człowiek chce zabić dziewięciolatkę młotem...). Nie miałbym nic przeciwko podobnym manewrom, gdyby ta sztuczka aż tak nie rzucała się w oczy i nie służyła wyłącznie wzbudzeniu sztucznego zainteresowania. Tymczasem autor zazwyczaj już nie wraca do sytuacji, która nas zaciekawiła, lecz przenosi akcję w czasie, na przykład o kilka minut. Wtedy pozorne niebezpieczeństwo okazuje się zwykłą ściemą i nic z niego nie wynika. Na szczęście później historia zostaje ukształtowania i – o dziwo – zaczyna posiadać okresy, podczas których można bezwstydnie się w nią wciągnąć.
Niestety takich chwil nie jest wiele, a na wierzch wychodzi następny mankament tytułu: jego nierówność. "Czas żelaza" potrafi wynudzić, przez co najchętniej odłożyłoby się go na bok, żeby potem – na przestrzeni kilku lub kilkunastu nawet stron – ponownie przykuć uwagę i wzbić się przynajmniej na przyzwoity poziom. Z czego wynika taki rozrzut? Po pierwsze Angus Watson zupełnie niepotrzebnie koncentruje się na pobocznych postaciach, poświęcając im parę rozdziałów. Tylko że książka spokojnie obyłaby się bez nich, a poza tym nie ma szans na wykreowanie przynajmniej niezłych sylwetek w tak krótkim czasie. Autor jednak próbuje tej sztuki, zagłębiając się w nieistotne szczegóły z życia przedstawianych charakterów. Tylko po co? Wciąż mu za mało zbędnych elementów? Kolejnym nieudanym manewrem, który znajdziemy w "Czasie żelaza", jest próba nadania tempa akcji za pomocą podziału treści na krótkie odcinki. Przez to rozdziały miewają nawet po półtorej strony.
Sama historia kręci się wokół motywu zemsty. Nie znajdziecie w niej za grosz oryginalności, ponieważ pisarz stosuje najbardziej ograne klisze. Nie miałbym mu tego za złe, gdyby przynajmniej potrafił je odpowiednio wykorzystać. Tymczasem odwet obszedł mnie tyle co zeszłoroczny śnieg, a okresy, gdy można było wykazać się kreatywnością, są zaprzepaszczane. Wiąże się to ogólnie z "tajemnicami", których celem jest przyciąganie do powieści, a które zawsze kończą się sromotnym rozczarowaniem, bo odpowiedzi i wyjaśnienia okazują się tak banalne, że czytelnik samodzielnie mógłby na nie wpaść. Podobny zawód odczułem także przy wpleceniu do "Czasu żelaza" magii.
Na czym ona polega? Na myśleniu, żeby coś się stało – i to się dzieje. Jak została uzasadniona? Nie została. Kto może rzucać czary? Heh, wybrane przez autora postacie. Dlaczego inni nie mogą rzucać czarów? Bo nie zostali wybrani przez autora (ewentualna równie prawidłowa odpowiedź: bo nie mogą, koniec, kropka). Co można robić za pomocą magii? Wiele rzeczy, jak również pewnie wielu się nie da. Czy zostało to chociaż trochę skonkretyzowane? Cóż, nie można się uzdrawiać. Dlaczego? Nie wiem. Czy chociaż więc raz kwestia magii zostaje odrobinę zgłębiona? Tak, w nocie historycznej. Skoro żył Jezus i potrafił ożywiać zmarłych oraz mnożyć ryby, to pewnie robiły to też osoby przed nim. Borsucze jaja, to ma sens!
A propos borsuczych jaj – to sformułowanie jest najczęstszym powiedzeniem bohaterów, które z czasem staje się coraz bardziej nużące. Wulgarny język musi być w pewien sposób urozmaicany, o czym Angus Watson zdaje się zapominać. Zresztą dialogi w najmniejszym stopniu nie umywają się do cenionych pisarzy fantastyki. Co prawda bywają fragmenty, gdy mogą wywołać uśmiech lub jakąś emocję, ale też nie brakuje takich, gdy kwestie są nienaturalnie rozbudowane. Dysputy toczone między postaciami – pozorowane na inteligentne – budzą zaś politowanie. Kuleją także przeważnie oparte na archetypach postacie. O ile jednak przy pozytywnych bohaterach pewien schematyzm ujdzie, o tyle przy negatywnych sytuacja wygląda kiepsko. Autor tak bardzo stara się rysować złe charaktery na okrutników, opisując ich pełne niegodziwości i zła zachowania, że efekt wypada sztucznie i żenująco. Co więcej nie ustrzegł się niekonsekwencji, np. gdy jedna persona najpierw jest odrażająca, a potem ni stąd, ni zowąd z treści zaczyna wynikać odmienny wniosek. Nie wspomnę nawet o braku sensu w poczynaniach niektórych lub tracenie czasu na tych, których los z góry jest przesądzony. Np. dwa razy czytałem o tym, jak ktoś oszukiwał sam siebie w sprawie swojego końca, co chyba miało
- zmylić mnie, ale głównie nudziło,
- być (nieumiejętnym) wgłębieniem w umysł postaci i nadaniem jej psychologicznego rysu.
Paradoksalnie tymczasowo uważałem "Czas żelaza" za niezłą powieść. Dopiero wątek miłosny kazał mi porządnie przemyśleć sprawę i poszukać innych niedoskonałości. To właśnie uczuciowe rozterki bohaterów spowodowały mój niesmak, bo naprawdę nie przepadam za tworzeniem kolejnych trójkącików, które nie przystają porządnej powieści fantasy nieprzeznaczonej dla nastolatek, pisanej z myślą o dorosłych odbiorcach. Tym bardziej, że odebrałem tę część książki jako następną – desperacką – próbę zwrócenia uwagi, kiedy do zakończenia zostało jeszcze trochę stron, a zainteresowanie czytelnika mogło zmaleć. Dlaczego więc nie postawić na frustrujące romanse? Może nie narzekałbym tak, gdyby przy okazji znów nie zaszła dziwna, nieuzasadniona niczym zmiana w charakterystykach postaci, a do tego wszystko nie zostało zwalone na jeden z najbardziej szwankujących, niewyjaśnionych składników książki: magię.
Podejrzewam, że większości wybiłem już z głowy jakiekolwiek myśli o lekturze "Czasu żelaza". Z tej powieści można było wykuć atrakcyjne fantasy. Opisy są przecież w miarę barwne, czasami tylko zbyt drobiazgowe, czas akcji (starożytność) stanowi ważny atut, a realia zostały odwzorowane znacznie lepiej niż w krytykowanych przeze mnie "Nieśmiertelnych z Meluhy". To jednak trochę za mało, a Angus Watson zbyt często popełnia gafy, nuży nieistotnymi wątkami, ma problemy z ciekawym przedstawieniem bohaterów, miejscami razi naiwnością (przesłodzony finał powieści dla mnie – jako wielbiciela Joego Abercrombiego i brutalnej, nieprzyzwoitej literatury – jest nie do zaakceptowania), sztampą oraz banałem. Zdecydowanie odradzam wam sięganie po ten tytuł.
Dziękujemy wydawnictwu Fabryka Słów za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Zawsze mam problem, bo ocena użytkownika tyczy produktu nie recenzji czyż nie?
Dodaj komentarz