[
Ilustracja ]
Zastanawiając się nad własnymi motywami, uklęknąłeś na niskiej, modlitewnej pufie, po przeciwległej do zakonnika stronie jaskini. Jeśli nawet kapłan zorientował się, że również znajdujesz się w kaplicy, nie dał tego po sobie poznać. Przez chwilę oddychałeś głęboko słonym, wilgotnym powietrzem, które na przestrzeni lat wraz z wodą rzeźbiło to miejsce twego obecnego odosobnienia. W refleksji nad niepowstrzymaną, niewidzialnie cierpliwą potęgą czasu, pomagały ci świetliste kształty, które liczne świece dyskretnie rzucały na ściany i sklepienia we wszechobecnym półmroku.
Wiara i lojalność. Wierność i pokora... Odprężając się lekko, wsłuchując w falujące dokoła echo chłodnej ciszy, poczułeś się dziwnie i nietypowo. Tak oto ty, lord władca rosnącej morskiej potęgi, samodzielny suweren coraz większej części Tethyru, stałeś przed milczącym obliczem Umberlee. Tak jak i ten zwykły, wierny, pokorny, lojalny i wytrwały kapłan. W tym momencie, w tej chwili, pośród wilgoci i soli skrzącej się na sterczących ze skały stalaktytach, ty - pan i władca - oraz on - zwykły kapłan - byliście równymi sobie sługami w tych samych oczach. W oczach..
... boga...
Przyczajony w mroku, spowity nimbem nieprzeniknionej ciemności i strachu, patrzyłeś na portową aleję zza obdrapanego węgła. Miasto rosło, pęczniało grozą, gniewem, złością. Żądza odwetu, ochrony i pomsty zarazem przepełniała je tak samo, jak trupi gaz ciała rzucane na piętrzącą się przed tobą stertę. Widziałeś kilka posępnych, okrytych nocą sylwetek zebranych wokół sterty. Widziałeś znachora o twarzy zamaskowanej długim, ptasim dziobem, zbrojnego w rozpaloną pochodnię.
Sylwetki milczały. Czułeś ich gniew, żal, bezradność.
Trupy gniły. Czułeś śmierć wyziewającą z ich głębi, morowy, martwy smród.
Znachor zbliżał się. Czułeś zapach ziół zmieszanych w jego masce. Czułeś zapach ognia, który lada chwila zmiesza się z odorem palonych ciał.
Czułeś to. Widziałeś. Żywiłeś się. Rosłeś.
Spoglądałeś na morze, rozbujane i gniewne, skąpane w szarej, burzowej barwie sztormowej nocy. Twój wzrok przebijał wszystko - chmury, wichry, wysokości, jednoznaczny z myślą, równoważny z wolą. Patrzyłeś z oddali, widząc wszystko jednocześnie. Bezmiar wód, tworzących morze zamykane przez Wybrzeże Mieczy. Królewską flotę, kotwiczących na wzburzonych falach rozbijających się o Twierdzę Wiernych. A także dwa okręty - małą jednostkę o żaglach uszytych na południową modłę oraz dumną, potężną fregatę, na której maszcie powiewała płonąca róża. Patrzyłeś przychylnym, wszechwidzącym okiem, uspokajając fale wokół obu statków, które od bezpiecznego portu dzieliło ledwie kilka mil...
Ponownie byłeś cieniem, ponownie jak wąż pełzłeś wśród nocy uśpionego miasta. Widziałeś, czułeś, rosłeś na każdej myśli, każdej klątwie ciskanej z wykrzywionych w złości ust. Wiedziałeś, że nie możesz zrobić więcej, że jeszcze wciąż musisz się ukrywać. Że są tu inni, którzy widzą, wiedzą, wciąż więksi, silniejsi niż ty.
Ale rosłeś. Rosłeś w moc, w nieśmiertelność. A wraz z tobą, rósł twój głód...
Wzbiłeś się nad miasto lotem błyskawicy, lotem błyskawicy okrążyłeś je od bram po port. Wzburzone, stalowoszare morze. Ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie...
Lotem błyskawicy zanurzyłeś się w mroczne uliczki dzielnicy, między nędzne, zaplute chaty i zakazane zaułki. Między chorych, zmożonych przez dziwną zarazę i tych, których zaraza już pożarła. Których ty pożarłeś. Ale byłeś głodny, potrzebowałeś więcej, więcej niż ścierwo i szczury z rynsztoka.
Dwóch kapłanów, zdrowych i silnych. Widziałeś jak szli wzdłuż cieni. Czułeś ich moc, ukrytą w nich magię. Lotem błyskawicy skoczyłeś ku nim...
-
Nie!
Lodowato zimny rozkaz szarpnął cię w tył, zatrzymując w miejscu formę i wolę. Poczułeś gniew, skoczyłeś raz jeszcze...
-
NIE!
Lotem błyskawicy wyrwałeś się z zaułku, wybiłeś w powietrze, szybując za miasto. W stronę zamku, w podziemia, w tajemne lochy Veleńskiej twierdzy. Widziałeś go, wysokiego, zimnego. Czułeś bijący od niego chłód, potężną moc, powstrzymującą cię i zakazującą.
Ale nie mogłeś się na to godzić. To nie on miał prawo, nie za nim stała wiara. To nie on był tu b...
-
POWIEDZIAŁEM:
NIE!!! - rozległ się wrzask arktycznej furii, która zapłonęła w oczach diabła błękitnym, dzikim płomieniem, a Słowo Mocy raz jeszcze wcisnęło cię w karby posłuszeństwa. Zobaczyłeś jeszcze strużkę błękitnej krwi wypływającą z nosa Mefasma, którą otarł pogardliwie wierzchem dłoni.
Wokół panowała niemal całkowita ciemność. Ostatnie niedopałki świec walczyły jeszcze o skurczone okruchy płomieni. Byłeś sam w kaplicy, kolana ścierpły ci przeokrutnie, a z ust wydobył się obłoczek pary.