- Wypocznij zatem, milordzie. Dopilnuję, by nikt nie niepokoił cię we śnie. Twe wcześniejsze dyspozycje zostały już wydane, jutro do południa powinieneś otrzymać raporty o wszystkich. Poproszę Eskela, by poczekał na ciebie z poranną pocztą.
Kapitan odprowadził cię z powrotem do twych komnat i skłonił się krótko na pożegnanie. Nie kłopocąc się zbytnio przebieraniem w koszulę nocną niemal z pogardą zrzuciłeś z siebie odzienie i odświeżywszy się nieco w przygotowanej przez służbę misie padłeś jak długi na łoże. W twej gasnącej świadomości pojawiały się strzępki ostatnich myśli. Pierwsza, najbardziej dojmująca, stanowiła wszechogarniający, tępy zachwyt doskonałą miękkością i przyjemnym chłodem pościeli. Kolejne to standardowe podsumowanie dnia, ze wszystkim, co dziś zrobiłeś, zaplanowałeś...
[ Ilustracja ]
Twarze kapłanów, żołnierzy, złodziei.
Więzienne łańcuchy, otwarte mózgi...
"Do diabła, ile to już dni odkąd ostatnio miałem kobietę...?"
Agonalne jęki, krzyki, bełkoty... Okrutne śmiechy, tak zimne, że swym chłodem zatrzymywały twe bijące serce...
Widziałeś las. Rzędy drzew, sękatych, zielonych, szczerzących się na ciebie w mroku nocy swą druidyczną niechęcią. Nie chciały, byś tu był, nie chciał, byś na nie patrzył, przeszukiwał je swym wzrokiem jak dłoń rozczesująca włosy. Lecz to nie druidów szukałeś. Ktoś tu był... Ktoś inny, ważniejszy... Mnich mówił coś o nim, ukrywał się... Dlaczego nie mogłeś go znaleźć?
Widziałeś miasto. Szerokie, rozłożyste miasto, pełne życia, brudu, pełne nadziei, spraw i obaw, które zaczynały formować się w coś odrębnego. Rzędy domów rozsypywały się w dół ku portowi, podstawie mocy, siły, potencjału miasta, które - choć przykryte kleistym całunem nocy - budziło się do swego drugiego życia.
Poczułeś w ustach smak soli. Fale szumiały wokół, szepcąc coś między sobą, gdy na ich grzbietach rozgrywał się śmiertelny pościg dwóch statków. Większy z nich, łopocąc na wietrze czarną flagą z dwoma białymi rapierami i szkieletem psa w koronie ścigał mniejszy, opatrzony banderą Calimshanu. Na jego pokładzie dwóch magów rozprawiało się z kilkoma piratami. Większy statek dościgał mniejszy, lecz oto znikąd, zupełnie z powietrza pojawił się wielki, dostojny okręt, który zrównawszy się z piracką jednostką otworzył ogień wszystkich z wszystkich dział. Maszt piratów złamał się i odpadł, podczas gdy masz wielkiego okrętu rozkwitał piękną, płonącą różą.
[ Ilustracja ]
Poczułeś chłód. Zimno. Mróz. Wrażenie, którego nie sposób opisać słowami. Każdy twój włos, każdy oddech, każda część ciebie od ciała aż po samą duszę zamarzała w lodowym bezkresie, który roztaczał się przed tobą. Ostre jak brzytwa sople wielkości małych pagórków, sterczące drapieżnie z powierzchni błękitnej fafli. Czym była? Nie mogłeś odgadnąć. Ten ogrom i pustka przytłaczały cię i przerażały, przywodząc na myśl jedynie morze, istny ocean lodu. Nie wiedząc skąd się tu wziąłeś rozglądałeś się za jakimś schronieniem. Nie wiedziałeś ile zostało ci czasu, nim twe serce zostanie pożarte przez bezlitosny chłód tej niepodobnej do niczego krainy.
Wtem usłyszałeś szum. Odwróciłeś się, pełen nagłej, nieuzasadnionej nadziei, która szybko zapiekła cię boleśnie jak świeże odmrożenie rozrywające skórę. Przed tobą rozciągało się koryto rzeki - wartkiej, szerokiej, głośnej, przede wszystkim zaś czarnej i lodowato martwej. Uniosłeś wzrok, szukając horyzontu, który wyznaczyłby linię tego szaleństwa, jednak jedyną linią jaką dostrzegłeś, były zygzaki rozcinających niebo błyskawic. Dalej, pod nimi, na wielkiej krze dryfującej za rzeką, zobaczyłeś zarys wielkiego miasta uwięzionego pod lodową kopułą. Zdawało się martwe, straszne i piękne zarazem, zaraz jednak przywiodło ci na myśl inne, znacznie gorsze skojarzenie.
Twoje miasto. Twój dom. Twoje nadzieje. Wszystko zastygłe, uwięzione w wiecznej, piekielnej zmarzlinie, która tłamsi wszelkie życie, modlitwy czy lament.
To ty to zrobiłeś. Oto twoja spuścizna, oto twoje dziedzictwo. Twe własne piekło, na które skazałeś swych wrogów, przyjaciół, swe plany i poddanych. Otworzyłeś usta do krzyku, lecz zmarznięte gardło odmówiło ci posłuszeństwa, wydając jedynie chrapliwy, dychawiczny pisk...
- Milordzie? Zbudź się, panie... - dobiegł z ciemności cichy głos, tak strasznie odmienny od obłędnego świstu arktycznego wichru. - Milordzie... Lordzie Clovisie... - delikatne szarpnięcie wyrwało twe ramię z lodowatego odrętwienia. - Spokojnie panie, to tylko sen. - Zapewnił cię męski, znajomy głos, przywracający cię do rzeczywistości. Ciemność, jednak ciepła i znajoma. Twe komnaty, twoje łóżko, ty sam, trzęsący się od zimnego potu. Głos niewidzialnego mężczyzny... Nie, to tylko kapitan, stojący nieruchomo w obrębie firany, niemal niewidzialny nawet bez pomocy magii. Twe oczy przyzwyczajały się do ciemności, dostrzegając w nich pierwsze kontury sprzętów i zarysy światła. Niebawem będzie już dniało.
- Czy źle się czujesz, milordzie?