Sesja Kiyuku

Kopnąłeś, celując w głowę, lecz Zabrak przetoczył się w bok, jednocześnie ciągnąc cię Mocą do siebie w podobny sposób, w jaki ty pchnąłeś jego. Tym razem to tobie ktoś "wyciągnął dywan spod nóg" i upadłeś na plecy.
Turlam się w stronę przeciwną do niego, wstaję, odgarniam włosy, by nie opadały mi na oczy. Następnie skupiam się, wykorzystując Moc do maksymalnego przyspieszenia swoich ruchów, doskakuję do przeciwnika, robiąc półpiruet(dzięki czemu staję do niego plecami), i atakuję go, obracając się to w lewo to w prawo - i atakując, to w lewo, to w prawo.
Pierwszy atak z obrotu w lewo zaskoczył Freya, raniąc go w ramię. Drugi zdołał już zablokować, a potem skontrować własnym. Również przyspieszając ciął bardzo szybko od dołu, a gdy odskoczyłeś jeszcze szybciej wrócił ostrzem w dół, raniąc ciebie w bark.
Był dobry. Nie najlepszy ze wszystkich, których zabiłeś przez te wszystkie lata, a niewątpliwie dobry.
Odskakuję jeszcze kawałek, robię młynka mieczem, zatrzymuję się na chwilę, by zebrać siły na następny atak. Następnie robię doskakuję do niego, tnę na głowę, robię krok w tył i tnę w okolice krocza. Znowu krok w przód, lecz tym razem po zadaniu ciosu w stronę głowy, robię młyniec, i próbuję go trafić pchnięciem w brzuch.
Atak z góry trafił w blok, atak z dołu został sparowany. Gdy podchodziłeś do Freya, młynkując ostrzem, on wyprowadził szalenie szybkie cięcie, poparte idącym w przód udem. Ostrze jego miecza przejechało po twym lewym policzku aż po skroń, lecz nie zdołało rozciąć czaszki. Nie pozwoliło na to twoje ostrze, które wbiło się w brzuch Freya, stopując jego cięcie o kilka cennych centymetrów.
Spoglądam w oczy Zabrakowi. Otwieram je szeroko, puszczając miecz, który zrobił się taki... obcy w dotyku. Rozglądam się po świątyni. Ślepa nienawiść i gniew zamieniły się w bezradność... i rozpacz. Gdy mój wzrok znowu ląduje na Freyu, dociera do mnie to, co wyrządziłem. Zło, które wyrządziłem.
- Co ja narobiłem? - szepczę w kierunku Zabraka.

[Wiem, epickie, że się aż rzygać chce, ale musiałem to zrobić Nie byłbym sobą ]
Frey, wciąż z ostrzem zagłębionym w jego ciele, zamknął oczy. Rozejrzałeś się, oszołomiony nagłym uczuciem chaosu i zagubienia, i zamierzałeś schować broń. Lecz oto spostrzegłeś, że trzymasz w rękach samą rękojeść miecza. Nie wyłączyłeś go, ostrze nie wsunęło się w rękojeść, po prostu... zniknęło.
I wtedy stojącego wciąż Freya otoczyła ciemnoniebieska aura, a w twym umyśle pojawił się cień zrozumienia i zdumienia. Jednak za późno.
Potężna moc pochłoniętej przez Zabraka energii świetlnego miecza uniosła cię jak szmacianą lalkę. Zanim zdążyłeś zrobić cokolwiek zostałeś ciśnięty o prawą, potem o drugą kolumnę, a następnie wystrzelony jak pocisk w stronę wyjścia ze światynii, dobre pięć metrów nad posadzką. Pchnięcie było tak silne, że sylwetki mistrzów zmniejszyły się do rozmiarów punktów w ciągu sekundy. Ostatnią rzeczą, którą widziałeś przed upadkiem na jakieś odległe drzewo, były zatrzaskujące się z hukiem wrota świątyni.
Powoli zsuwam się z pnia drzewa. Po upadku, leżę jeszcze chwilę, ze zmęczenia i bólu spowodowanego raną na twarzy. Po chwili wstaję, odrywam spory kawał szaty i próbuję zatamować krwawienie. Następnie wstaję, i rozglądam się po otoczeniu. Ciała martwych Jedi nadal tu leżą, jak świadectwo upadku i przejścia na Ciemną Stronę. Chwiejnym krokiem podchodzę do wrót świątyni, zastanawiając się, jak je otworzyć, równocześnie dając znak, że nie ma się złych zamiarów.
Wrota ani drgnęły. Nikt nie odpowiedział. Wokół panowała niezmącona, ponura cisza. Rozejrzałeś się bezradnie i dostrzegłeś mały punkt na nieboskłonie, zbliżający się w kierunku tego miejsca.
Wpatruję się w punkt, powiększający się z każdą chwilą. Drapię się po głowie, i próbuję dostrzec co to jest. Statek? Niewykluczone...
Po paru sekundach byłeś w stanie rozpoznać statek bezbłędnie. Koreliańska korweta klasy Defender, używana zwykle przez waszych negocjatorów i dyplomatów, która wyraźnie obniżała lot, podchodząc do lądowania.
Czekam na rozwój wypadków, w między czasie próbuję znowu jakimś sposobem otworzyć drzwi.
Wrota pozostawały niewzruszone. W sumie nigdy cię to nie zajmowało, ale teraz doszedłeś do wniosku, że poza wielkimi zawiasami nie kierował nimi żaden mechanizm. Czułeś też wyraźnie, że są podtrzymywane od wewnątrz za pomocą znacznej siły, która jednak zdawała się słabnąć.
Tymczasem korweta zbliżyła się na odległość i wysokość kilkuset metrów, zataczając krąg nad świątynnym kompleksem.
Wpatruję się naprzemiennie z bezradnością w statek i we wrota. W końcu, nie wiedząc już co robić... pukam. Mimo, że jest to pomysł, który z zasady jest skazany na porażkę, czekam. A nuż coś się stanie?
Pukanie również nie poskutkowało. Czułeś jednak, że siła wstrzymująca drzwi osłabła na tyle, byś zdołał je przepchnąć, gdybyś naprawdę zechciał. Jednocześnie widziałeś, jak korweta zniża lot i osiada na lądowisku Akademii.
Podchodzę do środka drzwi, zapieram się o nie, i staram się je przepchnąć, wykorzystując Moc do zwiększenia swojej siły.
Z niemałym wysiłkiem i mozołem zdołałeś poruszyć drzwi i przepchnąć je do środka, z głuchym szczękiem zawiasów.
Dysząc ciężko wkraczam do świątyni, rozglądając się w poszukiwaniu siły, która trzymała drzwi.
W połowie korytarza, czyli mniej więcej w miejscu, w którym toczyła się walka, zobaczyłeś sześć postaci klęczących w kręgu wokół szóstej, leżącej na podłodze. Prawdopodobnie był to mistrz Frey i prawdopodobnie on blokował drzwi tak długo, jak mógł. Obrócili wzrok na ciebie, a jeden z nich, dobrze znany ci Rodianin, zawołał:
- Kyle jesteś słaby. Możesz być nawet Revanem, ale i tak nie dasz rady nam wszystkim.
- Nie zamierzam dawać wam rady. W moim ciele uwięzione są dwie dusze, moja i Kuna. Chwilowo, przy władzy jest moja, jednak do czasu. Dajcie mi statek, odlecę na Balmorrę, i obędzie się bez większej ilości ofiar. Przynajmniej tutaj. - patrzę z żalem na ciało Freya, lecz po chwili przypominam sobie o statku, który przed chwilą tutaj wylądował. - Do kogo należy ta korweta, która tu przed chwilą wylądowała?
← Sesja SW
Wczytywanie...