- Nie wiem. Troduno mi powiedzieć. Na pewno widzisz Blask i Chimery, nie jesteś więc już całkiem człowiekiem. Ale co z tego? Nie potrafię ci powiedzieć, Marleno. Wiele jest dziwów na świecie, a ty chyba musisz sama znaleźć swój. - Laura poprawiła znó opadające na oczy włosy.
- Co zamierzasz ze sobą dalej zrobić? - zapytała - Będziesz próbować wrócić do dawnej nieświadomości?
- I sprzedawać zabawki oraz książki dla pięciolatków wiedząc, że każdy klient przekraczający próg mojego sklepu może do śniadania pić parzoną krew? - Energicznie drapiąc się po głowie podeszłam bliżej Laury.
- Co ja tak właściwie mam teraz ze sobą zrobić? Nawet nie wiem kim tak naprawdę jestem.- Powiedziałam z rezygnacją czując jak morze łez powoli zbierało się do przypływu... albo raczej wypływu.
- Do tej pory byłaś szczęśliwa... - zaczęła Laura, ale widząc twoje łzy, przerwała. Przysunęła się, obejmując cię ramieniem.
- Będziesz musiała ułożyć sobie wszystko na nowo. Znaleźć swoje odpowiedzi, znaleźć swoje miejsce. Ja... nie mogę ci pomóc, musisz to zrobić sama. Mój czas powoli się kończy, za chwilę będę musiała stąd iść. Z doświadczenia powiem ci, że masz dwie drogi. Możesz spróbować wrócić do domu i czekać, aż odpowiedzi same przyjdą. Albo możesz szukać ich na własną rękę, tylko na miłość boską, bądź ostrożniejsza. Nie wiem, czy drugi raz zdołam ci pomóc. - spojrzała na ciebie groźnie, lecz z troską.
Wtulając się w ramię ukochanej kuzynki starałam się powstrzymać łzy. Każdemu należy się chwila słabości... stwierdziłam w końcu cicho szlochając przez chwilę. W końcu sama odsunęłam się od Laury i przytaknęłam głową, w której osadzona była para napuchniętych oczu.
- I tak dziękuję ci za pomoc.- wyznałam szczerze po czym cmoknęłam ją w polik głośno. Co jak co, ale zasłużyła sobie na odrobinę czułości rodem Jo.
- No to jak się stąd wydostać? - Spytałam rozglądając się wokół siebie i przyglądając się licznym drzewom. Szkoda, że tu nie mogę zostać. Ładnie tu...
- Jesteśmy w środku lasu. Jakaś godzina spaceru do jakichś budynków, tak myślę. Mogę ci pomóc, tylko musisz mi powiedzieć, dokąd chcesz się dostać. - przytaknęła kozia dziewczyna.
- Wrócę do domu. - stwierdziłam po chwili zastanowienia podejrzewając, że Monika w końcu się tam pojawi. Nie posiadałam ani wiedzy... ani kluczy do mieszkania. Zginęły w morzu chaosu i krwi, jakie pewien wampir starał się ze mnie wypompować parę godzin temu.
Ale to nie powinno być zbyt wielkim problemem. Nawet ghoule kiedyś jedzą... Tylko, że krew... Oj, na pewno będzie w domu!
- Mam odłożonych nieco pieniędzy, przetrwam jakiś czasu dopóki nie wymyślę co ze sobą zrobić.- oświadczyłam Laurze i choć nie postanowiłam rozpocząć rewolucji, zrobiłam pierwszy krok do zmniejszenia wielkiej, czarnej dziury niewiedzy obecnie panującej w mojej głowie.
- Co o tym myślisz?- spytałam powracając wzrokiem do Laury, niepewna czy powrót do domu był w ogóle dobrym pomysłem. - Nie wiem gdzie szukać... Wskazówek, odpowiedzi... Czegokolwiek. - przyznałam cicho, niepewna czy znów nie dostanie mi się od kuzynki po głowie.
Larua położyła ci dłoń na głowie. Niby ty byłaś od niej odrobinę starsza, ale teraz to ona mówiła z pozycji doświadczonej mentorki.
- Mogłabyś zajrzeć na Targ. To bezpieczne miejsce - prawo Targu chroni wszystkich uczestników podczas jego trwania. O Targu nie da się też skłamać... i w sumie nie ma po co. Mogłabyś tam kupić wiedzę, pod warunkiem, że masz coś cennego. Kithain nie wierzą w pieniądze, więc musisz przygotować coś specjalnego. - westchnęła - To trudne, ale naprawdę nie potrafię ci powiedzieć co mogłoby to być. Każdy Kith widzi skarb gdzie indziej. Czasem najzwyklejsze przedmioty potrafią być niezwykle cenne, a okropnie kosztowne - bezwartościowe.
- Będziesz też potrzebowała ochroniarza albo jakiejś broni, jesli wybierasz się na poszukiwania. Czegoś, co sprawi, że nie będziesz całkowicie bezbronna. Ale jeśli chcesz przeczekać wszystko w domu, to pewnie obędziesz się bez tego. Uważaj tylko na tych, którzy oferują ci pomoc. Często będą próbowali zyskać coś na tym. Będą mieli ukryte zamiary. To nie jest świat altruistów.
Chłonąc słowa Laury niczym sucha gleba wodę, starałam się zapamiętać jak najwięcej, powoli obmyślając na nowo plan działania. - Ale czym mam się bronić? Poobwieszać srebrem i czosnkiem?- spytałam mając nadzieję, że Laura nie podaruje mi czasem w prezencie swojej niezwykłej dildo-maczugi...
- Wątpię, żeby to zadziałało na wampiry. Pijawy można poważnie zranić tylko ogniem, bądź zaczarowaną bronią - no i są wrażliwe na światło słoneczne. - odparła - Wszystko, wiedzę, broń, pomoc, znajdziesz na Targu, jeśli się tam wybierzesz, o ile rzecz jasna będziesz mieć jakąś walutę. Weź jakieś pamiątki albo bibeloty. Targ będzie otwarty jutro w Jaworznie, w bibliotece, od południa do zmierzchu.
- A teraz, jeśli chcesz, mogę ci pomóć wrócić do mieszkania, ale potem naprawdę muszę już iść.
Po raz kolejny przytaknęłam głową. Pamiątki... Tego miałam od cholery. Nigdy nie przeglądane graty i "sentymentalnie" trzymane kamloty. Da się załatwić.
- Pozbieram co tylko dam radę z domu. I pojadę do Jaworzna. - Oświadczyłam Laurze gotowa już wrócić do domu.
- Dobrze. Dasz radę. Do zobaczenia. - Laura pocałowała cię w policzek. Było to dziwne, ale przez te kilka minut odzyskałaś całą swoją miłość dla kuzynki. Pod zastanowieniu ona zawsze była taka nieco pierwotna i psotna. Żyła na przekór wszystkich zasad, folgując swoim zachciankom i kaprysom, często wpadała w skrajne emocje. Koźle nogi czy nie - to nadal była Laura. A w lekko wygiętych rogach było jej nawet do twarzy.
Poczułaś, jak kuzynka kładzie dłonie na twoich ramionach i wpycha cię w brzozę, o którą się opierałaś. Czułaś intensywny zapach drewna i szorstki jego dotyk, nie tylko na swoich plecach, ale także wokół siebie, jakbyś zupełnie wniknęła w pień. Kiedy otworzyłaś zaciśnięte oczy, chociaż nie przypominałaś sobie, żebyś je zamykała, byłaś już w swoim domu i leżałaś na drewnianej ławie. Po obu twoich stronach zwisała serweta, którą byłaś nakryta jak kołdrą, dyndając lekko - końcem bawił się Pumpernikiel. Poczułaś się zaspana, z zaklejonymi oczami i nieładem na głowie, jakbyś budziła się z długiego snu. Moniki w mieszkaniu nie było.
- Nie, to nie był sen.- mruknęłam do siebie odganiając natrętny głosik w głowie, podpowiadający mi takie wyjaśnienie, największą miotłą, jaką tylko mogłam znaleźć w zakamarkach swojego umysłu. Nie mogłam tak po prostu pójść jutro do sklepu i pomagać niekompetentnym dorosłym wybierać edukacyjne zabawki dla swojej głupiej dzieciarni.
Szybko pakując do małej torby nieco ubrań, kosmetyków, jedzenia oraz pamiątek i wszelkiego rodzaju rzeczy, które mogłabym przetargować na rynku dziwaków, na który się wybierałam, stanęłam w końcu przed drzwiami. Ciche miauczenie futrzanej kuli siedzącej za mną zatrzymało mnie na chwilę. Kładąc torbę na podłodze wzięłam kota na ręce. Ważący 6kg Pumpernikiel cicho zamruczał. - Chlebku ty mój, muszę na jakiś czas wyjechać. Ale Monika na pewno niedługo się tu pojawi. Poza tym, ukryłam po domu nieco prowiantu dla ciebie, na pewno go znajdziesz, ale będziesz musiał nieco na niego zapracować.- Powiedziałam cicho do kocurka żegnając się z nim szybkim całusem w mokry nosek.
- Przepraszam, kiedy odjeżdża najbliższy pociąg do Jaworzna?- w końcu przebijając się przez długą kolejkę gapiów, narzekaczy na państwowe koleje i ogólnie niezadowolonych obywateli, byłam w stanie stanąć twarzą w twarz z jedną z najgroźniejszych bestii naszych ziem. Panią za okienkiem.
W lasku, gdzie trafiłaś z Laurą, widziałaś Seothla, grającego ze Szmatkiem w łapki. Spojrzał w twoją stronę i świat zalała czerń. Z niej wyłonił się Leon, kłapiąc paskudnie okrwawioną szczęką, zdzielony natychmiast ogromnym, gumowym kutasem. Leciałaś, widząc parę posępnych morderców w płaszczach. Jeden z nich, wysoki i potężny, o grubo ciosanej twarzy, wyglądał na wielce zdenerwowanego. Drugi, zgarbiony, wyglądający jak wielki, pierzasty kruk, niósł opartą o ramię siekierę. Był znacznie bardziej wyluzowany niż jego towarzysz, który z kieszeni wyciągnął paczkę paskudnych papierosów bez filtra i zapalił.
- No zgubiłem, kurwa. - odezwał się po rosyjsku - W pizdu poszedł. Myślisz, że to w tym klubie?
- Raczej nie. Prędzej tam, gdzieśmy tego pedała dorwali. Tam się bardziej umachałeś. Fart, tak na ulicy spotkać. Musi tu być ich dużo, obciągaczy.
- Ano. Teraz jednego mniej, hyhy. Dobrze, że go do tego hasioka wsadzilim, nie to co u nas, zostawisz martwego pedała na ulicy to nikt się nie zainteresuje.
Krukowaty machnął, jak na meczu baseballa siekerą, potarł trzonkiem o mur, wydając chropowaty, trzeszczący odgłos.
Obudziłaś się. Obok ciebie oczywiście spał Pumpernikiel, pomrukując z rzadka. Spakowanie się nie nastręczyło ci takich trudności jak sądziłaś, chociaż dłużsżą chwilę spędziłaś wybierając bibeloty, które, jak się domyślałaś, już nigdy do ciebie nie wrócą.
Pani z okienka miała głęboko w dupie ciebie i twoją sprawę. Chciała tylko sprzedać bilet i żebyś sobie już poszła. Tobie to odpowiadało. Odkąd zamiast dworca PKP w Katowicach ziała w ziemi ogromna dziura, kolejki najdziwniejszym trafem zupełnie się zmnieszyły. Nie wiedziałaś, czy to może być skutkiem ustawienia gdzieniegdzie automatów do sprzedaży biletów, ale nie sądziłaś, by coś tak awaryjnego i skomplikowanego mogło przynieść taki efekt. Może po prostu ludzie mniej jeździli.
Idąc na peron piąty, położony, nie jak nakazuje logika, obok peronu czwartego, lecz jakieś 300 metrów wgłąb miasta z dworca, widziałaś stragan z przeterminowanymi czasopismami, w którym sprzedawał długowłosy chłopak. Kawałek dalej, jakaś dzewczyna z poobijaną gitarą darła mordę, śpiewając chyba "Whisky", a może nawet "Whisky in the jar". Minęłaś ich i zapakowałaś się do najbrudniejszego pociągu jaki kiedykolwiek widziałaś. Za to już po pół godzinie byłaś w Jaworznie. No, prawie. W Jaworznie - Szczakowej, co oznaczało podróż z dzielnicy separatystów, wieśniaków, wysiedleńców i dresiarzy do centrum miasta. Autobusem, wypełnionym taką samą menażerią. Przynajmniej w tym mieście, w przeciwieństwie do Katowic, dzieci wiedziały co to jest las.
Podróż pociągiem była... masakryczna. Starałam się raczej kucać niż siadać na zestarzałym, obleśnym fotelu i nie dotykać niczego ani nikogo wokół siebie. Dlaczego nie pojechałam autobusem? To dopiero tajemnica stulecia.
Otrzepując zieloną, zamszową kurtkę, którą szybko zarzuciłam na plecy przed wyjściem, ruszyłam w stronę najbliższego przystanku autobusowego. Po ostatniej podróży 'w imię dziecięcych zabawek', na którą wysłała mnie firma, miałam jako takie pojęcie jak dostać się do centrum Jaworzna.
- Pół godziny... nosz, kurwa.- Mruknęłam pod nosem sprawdzając rozkład jazdy siedziemdziesiątki. Dupa biskupa, kurna mać. Ociężale klapnęłam na starą, drewnianą ławeczkę podstawioną pod dach przystanku.
Po chwili otworzyłam torbę zdejmując ją z pleców, aby przyjrzeć się 'towarowi', jaki ze sobą wiozłam. Znajdowało się tam nieco starych kartek pocztowych, które matka otrzymywała przez lata od swojej rodziny w Ameryce, nieco listów miłosnych, które wysyłali sobie z ojcem zanim przeprowadziła się do Polski, stary Rolex ojca, który matka kupiła mu na ich dziesiątą rocznicę, no i co nieco biżuterii z obydwu stron: matki oraz ojca. Pierścionki, przedwojenne łańcuszki i cała grupa złotych kolczyków.
- No nie... - mruknęłam niezadowolona, gdy pod rękę wpadła mi wykonana z białego złota, obrączka ojca. Nigdy nie był fanem zwykłego złota. Pamiętałam jak wczoraj, kiedy razem z listem, zostawił ten małżeński symbol na kuchennym stole. Tego to pozbędę się z chęcią.
Czekałaś na autobus cierpliwie, przeglądając jeszcze raz swoje bibeloty. Oczywiście po paru minutach na ławeczkę dosiadł się pachnący niedawno spożytym piwem dżentelmen. Chociaż był całkiem porządnie ubrany i trzymał się na nogach wcale nieźle, widziałaś, że chmurka browarniczego oparu zamgliła mu już umysł. Takich jak on było pełno, nie tylko w Katowicach, ale też okolicy. Nie pracowali, a jeśli pracowali to dorywczo. Byli górnicy, piećdziesięciolatkowie na emeryturach, którzy mając stały dopływ gotówki zatracili zupełnie potrzebę pracy i poprawiania swojego bytu. Pili piwo, lekceważyli swoje żony, męczyli swoje dzieci i uważali, że są święci.
Minęło kilka minut, zanim się odezwał.
- Dzień dobry miłej pani.
Zignorowanie go wystarczyło na jakiś czas, lecz niedługo później powtórzył swoje powitanie, dodając do tego nowy element:
- Dzień dobry miłej pani, powiedziałem. Ja wiem, że ja jestem stary pryk, ale przywitać się chyba można, nie? - zionął piwem, a tymczasem przyjechał autobus, w zielonkawym, "windowsowym" kolorze, zupełnie niepodobny do śląskich. Był to stary Ikarus, smrodzący chmurą spalin, latem zbyt gorący, zimą zamarzający.
- Dobry, dobry. - Mruknęłam niechętnie szybko wstając z ławeczki.
- Nawet nie wiesz pan jak bardzo...- dodałam ironicznie pod nosem podchodząc do zatrzymującego się autobusu i po chwili wsiadając do niego z biletem gotowym do odbicia w dłoni.
- A panienka to daleko się wybiera? - skrzeczał facet, wsiadając za tobą do głośnego autobusu.
Oczywiście przysiadł się naprzeciwko ciebie. Ponieważ to był pierwszy przystanek na linii, miejsc było pełno - i wszystkie były puste, prócz twojego i miejsca naprzeciw.
- A panienka to skąd jedzie?
- A jak ma panienkana imię?
- Ciepło się zrobiło, nie? W sam raz, już śliczne panny w sukienkach chodzą...
- A panienka to nie z Jaworzna? Ja to z Bytomia jestem...
Próbowałaś go ignorować, z lepszym lub gorszym skutkiem. Na szczeście niedługo dosiedli się inni pasażerowie - dresik z wygoloną głową i jego spluwający na każdym przystanku za drzwi kolega, starsza pani z obrzydliwym, zapuszczonym małym pieskiem na smyczy, kilka zszarzałych, zmęczonych kobiet i pięćdziesięcioletnia barbie, w typie "z tyłu liceum, z przodu muzeum", obłapiająca młodszego o dobre piętnaście lat faceta. Wymieniali ze sobą prymitywne komentarze, zwykle odwołujące się albo do dobrego seksu zeszłej nocy albo będące zapowiedzią powtórki dziś wieczorem. W końcu, po prawie pół godzinie, autobus dotarł do centrum, gdzie wysiadłaś. Z okolicy kojarzyłaś mniej więcej, gdzie znajduje się biblioteka. Centrum miasta zostało niedawno odnowione, co było dobrze widać - lampy uliczne były nowe, połozono nowy bruk i ustawiono czyste jeszcze przystanki, jak na razie nie skażone ręką wandala. Widać jednak było, że zmiany są kompletnie nieprzemyślane, o czym świadczył stumetrowy korek, tworzący się za rondkiem na skręcie w lewo i kompletnie tamujący cały przejazd.
Otrzepując dupsko po wyjściu z autobusu rozejrzałam się wokół siebie. Co za świat... O współżyciu gadać w autobusie, matko jedyna. Korek zapewne przeszkadzałby mi, gdybym wiedziała jak ruszyć z miejsca te czterokołowe potwory. Pozostając jednak w stanie niewiedzy i nigdy nie podejmując się zdania prawa jazdy, szybko przebiegłam zygzakiem pomiędzy wlekącymi się samochodami na drugą stronę jezdni i ruszyłam w stronę biblioteki.
Ciekawe czy już przy wejściu będzie trzeba się handlować?
Przeszłaś zatłoczoną ulicą Słowackiego, która sórd miejscowych nosiłą nazwę Kociej. Nie miałaś kompletnie pojęcia dlaczego, ale nikt nie używał oficjalnej nazwy. Uliczka, stroma, prowadząca po górkę, obstawiona była po obu stronach straganami z odzieżą, warzywami i duperelami, które były fasadą dla prawdziwych, stacjonarnych już sklepów wszelkiej maści, rozlokowanych gęsto w każdym budynku po bokach. Przepychając się przez dziki tłum ludzi, ktorzy bardzo chcieli iść tą uliczką najwolniej jak się da, prawie ogłuchłaś, gdy dokładnie nad tobą rozległa się z megafonu dźwiękowa reklama spreju na roztocza.
Wyszedłszy z uliczki zobaczyłaś górną, nieco przestronniejszą część rynku. Nieco na prawo wznosił się ładny, nowoczesny, ale kompletnie nie pasujący do otoczenia budynek biblioteki. Postawiony z brązowej cegły odznaczał się konkretnym stylem od bezpostaciowych, kwadratowych budynków rynku. U wejścia stał jakiś facet w żółtej koszulce i dresowych spodniach - miał chyba ze dwa metry - i palił papierosa.
Krótko po wkroczeniu na rynek jednym z moich organów wewnętrznych wstrząsnęły dreszcze, by po chwili przerodzić mój żołądek w jedną wielką, głodną pompę. Miałam wrażenie, że jeśli nie wrzucę do niego czegokolwiek - czy to banana, czy to buta - to pożre wszystkich i wszystko znajdujących się na rynku niczym czarna dziura. Po prostu wessie ich do środka mnie.
Po paru minutach zbliżyłam się do biblioteki chrupiąc pod nosem jabłkiem głośniej, niż niejeden koń. Ze zwątpieniem zatrzymałam się parę kroków przed żółtym olbrzymem przypatrując mu się niepewnie.
Ciekawe czy potrzeba jakiejś specjalnej przepustki...- pomyślałam podchodząc bliżej do osiłka. Jak tu się spytać takiemu o cokolwiek?