Stojący do was plecami Matrejo nie odpowiadał. Stał nieruchomo, wpatrzony gdzieś między drzewa, na poziomie wyższych gałęzi. Jedynie oczy, czujnie lustrujące okolicę w poszukiwaniu nie wiadomo czego, zdradzały, że nie zamienił się w kamień ani nie umarł na zawał stojąc.
- Ej, Matrejo. Matrejo! - Jonson bezskutecznie usiłował zwrócić jego uwagę. Po kolejnym braku reakcji śnieżnobiałe zęby murzyna zalśniły w grymasie rozdrażnienia, gdy stawał naprzeciw Matrejo, szarpiąc go za taktyczną kamizelkę.
- Hej, pieprzony meksie! Mówię do ciebie!
Zamarłeś. Na moment wszelkie dziwy, potwory i strachy potencjalnie czające się w zaroślach, by zaprosić cię na obiad, przestały mieć znaczenie. Reszta oddziału też stanęła, niektórzy w pół kroku nad zwalonym konarem, patrząc w stronę tej dwójki.
Materjo wreszcie spojrzał prosto w oczy Jonsona.
- Nie powinniśmy tu być. - wycedził z wolna, jakby z trudem przypominał sobie, do czego służy artykułowana mowa. - Coś jest tutaj, oprócz nas.
Wydawało ci się, że słyszysz odgłos opadającej szczęki Jonsona i że oczy dosłownie wyskoczą mu z orbit.
- Czyś ty zwariował?! Co to za pieprzenie...?
- Jonson, co to za wrzaski?! - usłyszałeś w słuchawce swojego hełmu rozdrażniony głos Donovan.
- Pani sierżant, melduję posłusznie, że Matrejo ochujał.
- No to żeście, kurwa, odkryli Amerykę, Jonson!
- Ale pani sierżant, naprawdę...
- Matrejo! O co chodzi?
Brak odpowiedzi.
- Matrejo!
- Nie powinniśmy tu być. - warknął raz jeszcze przez zaciśnięte zęby, w równej mierze do Donovan, jak i prosto w twarz Jonsona. Minął go, przepychając barkiem, i nie oglądając się na was szybkim krokiem wszedł dalej w gęstwinę.