- Po pierwsze... - ręka powędrowała za pazuchę i wyciągnęła paczkę fajek. - Dowiedzieliśmy się jak wygląda, kim jest i jak nazywa się fagas, który uważa się za pełniącego rolę pierwszego podchujaszczego miejscowej arystokracji. Wypytywał nas i przesłuchiwał jakby było to jego święte prawo, pomimo wyraźnych sygnałów, że może tak nie być. Po drugie... - kieszeń, Zippo, płomień, sztach - zaskoczyliśmy go na tyle, by nie kazał zabić nas na miejscu, co znaczy, że nas nie poznał. A w każdym razie, że nie miał co do tego pewności. Po trzecie... - wolna ręka wskazała kierunek za waszymi plecami -, w wyniku tego, co po drugie i po pierwsze, wysłał za nami swoich wykidajłów, wyraźnie nie będąc pewnym, czy nie popełni błędu przesłuchując i przyciskając nas tam, pośród wszystkich, łamiąc prawa Elizjum i Gościnności.
Spojrzałeś za siebie ukradkiem, dostrzegłeś czterech smętnych kolesi w garniakach, lezących w rozwlekłym czworoboku na absolutnie nie budzący żadnych podejrzeń spacer w sam środek ciemnej alejki.
- A dzięki temu będziemy mogli wyciągnąć więcej informacji od jednego z nich, po swojemu, na osobności i na naszych warunkach. Gotów?
- Heh - Odpowiedziałem gdy dostrzegłem nadchodząca ekipę graniaków. - Otwieraj bagażnik i poczęstuj mnie jakimś narzędziem mordu. Nie mam zamiaru klepać ich pionchami.
Szybkim krokiem podeszliście do bagażnika, który Arek otworzył jednym szybkim kopem. Wewnątrz, elegancko poukładane na specjalnej gąbce, leżało jakieś 10 lat więzienia za handel bronią. M-16, kałach, dwa Glocki, trzy granaty, dwa kastety, maczeta, tasak, cztery wojskowe noże, każdy innego rozmiaru, kusza kompozytowa z zestawem strzał, coś w rodzaju batarangu, tylko o półokrągłych, wyraźnie zaostrzonych brzegach, kij bejsbolowy, łom, łańcuch, czterdziestka ósemka...
- Jak w cukierni, dla każdego coś fajnego. Ale streść się, bo nie będę czekał. - rzucił lakonicznie twój kompan i strzeliwszy kostkami palców wyjął spod płaszcza miecz, a następnie radosnym krokiem ruszył ku nadchodzącym wykidajłom.
Przeleciałem szybko wzorkiem po arsenale Arka. Od razu rzucił mi się w oczy karabinek automatyczny. Ciekawa konstrukcja i dizajn. To pewnie twór słowiańskich mistrzów technologii...
Podczas sięgania po broń, moja ręka natrafiła na coś ciekawego. Cienki, metalowy kształt. Długi sztylet z fantazyjnym jelcem. Mizerykordia.
Jedyne miłosierdzie na jakie mnie stać.
Przypinam sztylet do paska.
Gdy tylko będę wyekwipowany, odwracam się w kierunku nadchodzących zimnych.
Dopóki nie dojdzie do walki wręcz, będę posyłał im krótkie serie.
- Righteous Wrath! - Krzyczę pod nosem wypluwając pociski.
Splunąłeś ku nadbiegającym serią ołowianych pocisków, choć w pierwszym odruchu nie zareagowali na to jak na normalnych ludzi przystało. Być może dlatego, że od dawna nie byli już prawdziwymi ludźmi, nie pamiętali więc, że należy chronić się przed strzałem z broni maszynowej. Arek, który człowiekiem wciąż był i widocznie chciał pozostać, odskoczył czym prędzej ku śmietnikowi, dzięki czemu drugą serią mogłeś zmieść jednego z dwóch wykidajłów, którzy skierowali się w jego stronę.
Pozostali dwaj skryli się za kontenerem na używaną odzież. Jeden z nich momentalnie przebiegł na drugą stronę alejki, ściągając na siebie twój ogień, w tym czasie drugi podbiegł prosto ku tobie, o wiele szybciej, niż mógłby zrobić to zwyczajny człowiek. Przez tych dwadzieścia parę metrów miniętych w niecałe dwie sekundy zainkasował jeszcze parę kulek, nie mogłeś jednak stwierdzić jasno z jakim rezultatem. Jasne stało się natomiast, że chwytający za lufę twojego karabinu wampir jest zdecydowanie silniejszy od ciebie, a twój karabin za chwilę przestanie być twój.
Zamiast siłować się z wampirem, wypuszczam z uścisku karabin. Drugą ręką dobywam sztyletu próbując zrobić dziurę w skroni przeciwnika. Szybko, zręcznie, zabójczo.
- Od rąk grzesznika ustrzeż mię, Panie, zachowaj mnie od gwałtownika, od tych, co zamyślają z nóg mnie zwalić. - Mrócze do siebie psalm
Uderzyłeś wyjętym sztyletem prosto w skroń i zabiłeś go.
A potem znowu.
I jeszcze raz.
Po czwartej śmierci z rzędu, twój przeciwnik dał sygnał, że ma chwilowo dość, opadając bezwładnie na bruk jak wór kartofli.
Na podniesienie karabinu nie było jednak czasu. Drugi z napastników zdążył dobiec do ciebie w trakcie szamotaniny, skutkiem czego zobaczyłeś tylko lecący w twym kierunku prawy sierpowy.
Wpierw pojaśniało, potem pociemniało ci w oczach. Ulica zachybotała się i przekrzywiła gwałtownie w lewo, jak pokład statku pod uderzeniem silnej fali, na szczęście jednak równie szybko wróciła do normy. Dzięki temu dostrzegłeś, że leżysz w kupie worków na śmieci, a twój przeciwnik podnosi twój karabin...
Tylko po to, żeby go upuścić, gdy rzucony mu w plecy nóż wbił się głęboko między łopatki, wyginając go w łuk i wydzierając z gardła chrapliwy krzyk. Nie widziałeś Arka, lokalizowałeś go jedynie po charakterystycznych dźwiękach powietrza ciętego czymś bardzo szybkim i ostrym, dobiegających z okolicy kontenerów na śmieci.
Staram się jak najszybciej wrócić na nogi. Kiedy już mi się to uda, udam się szybko do rannych wampirów. Postaram się szybko i zręcznie zakończyć ich nieżycie. Jeśli sytuacja będzie tego wymagała, odetnę im głowy. Chociaż będzie to trudne zważywszy na posiadane narzędzie.
Jeśli nic mi nie przeszkodzi, podniosę karabinek i udam się w stronę walczącego Arka.
Ten z nożem wbitym w plecy nie zdążył zareagować. Wbiłeś mu nóż w bebechy - błąd. Sprawiłeś mu trochę bolesnej niestrawności, to jasne, ale zdychać na amen nie zamierzał, zamiast tego wymierzył ci kolejną lutę w tutę. Niewiele więcej mógł zrobić, bo skurcz w przebitych mięśniach znów poraził go na plecach elektrycznym wstrząsem, Arek musiał trafić dokładnie. Poszedłeś po rozum do głowy i wbiłeś nóż w serce. Wampir skamieniał tak, jak stał i zwalił się, wyprężony jak struna, prosto na chodnik.
Ten leżący na ziemi z przedziurawionym łbem nie dawał oznak nie-życia. Cholera, co tu z nimi zrobić? Zastrzelić? Oderżnąć łby nożem? Czasochłonne...
A, chuj z tym.
Przycisnąłeś palec do spustu, rozgrzewając lufę na jakieś dwie sekundy, po których w miejscu martwych wampirów pojawiły się tylko dwa tumany kurzu lub popiołu oraz twój nóż.
Arek już nie walczył. Zamiast tego szedł ku tobie, ciągnąc po ziemi coś, co wyglądało na korpus bez nóg i rąk oraz nie do końca kompletną głową.
- Ale narobiłeś hałasu... - zauważył wesołkowato, rzucając kalekiego manekina na stertę worków. - Z tym panem mamy do pogadania. Reflektujesz? Tylko szybko, bo o ile został w tym mieście ktoś, kto nie słyszał tych salw na weselny wiwat, to i on długo nie pociągnie bez kilku istotnych członków.
- Nie mam doświadczenia w cichym likwidowaniu wampirów. Ale jak to mówią, trening czyni mistrza. - Podchodzę do korpusu i przyglądam się groteskowej postaci. - Myślę ze lepiej by było gdybyś to ty zaczął. Jak mówiłeś nie mamy zbytnio czasu, a ja muszę się jeszcze wiele nauczyć.
Kończąc zdanie uśmiecham się jak maniak.
Łowca rozpoczął bardzo profesjonalnie, od zamaszystego glana na ryj. Był wystarczająco soczysty, by otrzeźwić nieprzytomnego i połamać to, co jeszcze nie zostało odcięte.
- Dzień dobry wieczór, łódzkie pogotowie. - zagaił, szukając w płaszczu za fajkami, gdy oszołomiony i zmaltretowany wampir miotał się i prychał. Groteskowe widowisko, zważywszy jego niekompletność.
- Zaaplikujemy ci zbawienną dawkę pawuloniku, żebyś nie męczył się dłużej, jeśli będziesz grzeczny. Jeśli będziesz bardzo grzeczny, może nawet wrzucimy cię do śmietnika i tam sobie odrośniesz.
- Jeb się kurw...!
Kolejny glan.
- A to, jeśli będziesz niegrzeczny. Oraz to.
Arek ukucnął przed wykidajłą, wyciągnął zębami papieros z paczki i odpalił zapalniczkę. Z pewnym zdumieniem obserwowałeś zmianę zachodzącą w spojrzeniu i ogólnej, żałosnej teraz powierzchowności nieumarłego. Relatywnie mały, choć jak na zapalniczkowy całkiem duży płomień, wyraźnie wzbudzał w nim przerażenie graniczące z paniką. Arek, nie spiesząc się, zapalił, zaciągnął się i dmuchnął mu w twarz, nie chowając zapalniczki.
- Dlaczego twój alfons kazał wam nas śledzić?
- Chciał, żebyśmy was wypytali, jeśli się da. Nie był pewny, kim jesteście... - recytował wampir, nie spuszczając wzroku z płomienia. Arek pokiwał głową.
- Czy faktycznie ma dojścia do księcia? Mógłby nas z nim umówić?
Wampir zawahał się przez chwilę.
- Mógłby... Chyba mógłby, jeśli akurat te wszystkie dworskie zjeby miałyby czas i humor, żeby go... no... tego... Umówić no, ustawić.
Łowca ponownie pokiwał głową, zaciągnął się, schował zapalniczkę.
- Gdzie i kiedy znajdę twojego alfonsa, jeśli będę miał ochotę dorwać go w domu?
Znów chwila pauzy.
- W Pałacu, w podziemiach. Tam rezyduje cały dwór, tam pytaj.
Arek westchnął. Wyciągnął zapalniczkę z powrotem i podpalił mu włosy.
- Na dwa pierwsze pytania znałem odpowiedź, szkoda, że kłamiesz już przy trzecim. - mówił do tarzającego się i wrzeszczącego wampira, przy obrzydliwym swądzie palonych włosów i skóry. Poczułeś się co najmniej dziwnie. Nigdy dotąd w ten sposób nie mordowałeś człowieka.
- Taki cienki chujek jak twój chłopak nie może mieszkać w Pałacu, nie pośród tych wszystkich Lasombra i reszty mrocznego castle party. Pytam jeszcze raz! GDZIE?!
- Na starówce! Na starówce! Kamienica obok Sphinxaaaaa! - darł się wampir, usiłując ugasić płonącą głowę, ale brak rąk wydatnie mu w tym przeszkadzał. Rabanu robił przy tym co nie miara, lecz i tak zdało ci się, że słyszysz odległe echo syren policji czy pogotowia.
- Wierzę ci. Księżulku, ostatnie namaszczenie?
- Nie ma na to czasu. Tam gdzie zmierza i tak mu to nic nie da. Zbierajmy zabawki i spierdalajmy bo inaczej będziesz musiał wymigać się i od polskiej policji. - Odwracam się i zabieram karabinek i sztylet.
Spektakularnie długi buch dymu. Charakterystyczny dźwięk ostrza wysuwanego z pochwy.
- Jeśli jest w tym biznesie coś, co naprawdę lubię, to właśnie to. - powiedział łowca, ucinając wampirowi głowę. Ta nie zdążyła nawet odbić się od ściany kontenera, znikła bowiem w obłoku pyłu, podobnie jak cała, dość nędzna już reszta.
- Zero ciał. Zero odcisków. Zero śladów. - podsumował lakonicznie, otrzepując płaszcz z resztek pyłu i chowając broń. - Idziem.
Ledwie zdążyliście dojść do końca alejki, z parkingu już zamigotały wam koguty policyjnych radiowozów. Nie zdążyliście jeszcze wsiąść do auta, gdy podbiegający ku alejce gliniarze minęli was, a dwóch zatrzymało na moment.
- Panowie nie słyszeli czasem strzelaniny? Mieliśmy zgłoszenie...
- A tak, tak, tak. - wpadł mu w słowo Arek. - Tak właśnie słyszeliśmy gdzieś stamtąd, ale myślałem, że to albo koty, albo menele, albo debile rzucają petardy. Uważajcie panowie.
- Albo z gaźnika komuś poszło - dodaję po angielsku
- Jaki jest nasz następny ruch? Wkurzyliśmy miejscowego przydupasa, załatwiliśmy jego wykidajłów. Pewnie teraz będzie ostrożniejszy i powiadomi swoich że coś się święci. Myślę że trzeba zadać cios za ciosem. Nim są zdezorientowani. Z drugiej strony nie ma co się miotać na oślep jak wściekły pies. Bo jeszcze ktoś wynajmie hycla.
- Muszę popracować nad bardziej efektywnym usuwaniem wampirów. No i mniej hałaśliwym. Nie widziałem jak pokonałeś tamtych. Stosujesz jakieś specjalne mambo jambo? Trudno jest dorównać walce wręcz z wampirem. Te skurwysyny są silniejsze i szybsze od każdego człowieka
- Zazwyczaj tak. - wsiedliście do samochodu, Arek wystawił zimny łokieć przez okno i w spokoju delektował się substancjami smolistymi.
- Jednak nie zawsze. To zdolności tylko niektórych rodzajów, inne pijawy nie mają takich mocy, ale za to dysponują innymi, jak choćby ten koleś w twoim hotelu w Berlinie. Rzecz w tym, że zwykle nie spodziewają się po tobie, że możesz stawić im czoło. Są zbyt pewni siebie, zbyt nieostrożni, przynajmniej ci młodsi i głupsi. Sam też musisz prezentować poziom ponadprzeciętny, jeśli chodzi o szybkość i technikę. Potem, cóż... - strzepnął popiół na asfalt - Wystarczy w odpowiednim momencie nadstawiać ostrze.
Twój towarzysz skrzywił się i syknął, wypuszczając dym przez nos.
- I niestety wcale nie tak różowo, klatę i żebra będę miał zaraz sine. Tępe chuje... Ale słusznie zauważyłeś, trzeba działać. Pytanie jak. Możemy siedzieć tu i czekać, aż kolega alfons wylezie z nory i zaprowadzi nas do siebie, możemy znaleźć kogoś, kto chętnie upuści mu krwi naszymi rękami, możemy wreszcie pokręcić się jeszcze po mieście i wprowadzić trochę więcej chaosu. Albo pójść na pizzę.
- Kjurwa, jak wy to mówicie, jestem głody jak tak o tym mówisz. Polowanie wyciąga. Zjadłbym taką z pepperoni, salami, szynką, bekonem i całą resztą tego szajsu. Co dzisiaj mamy za dzień? Mam nadzieję że nie piątek. Damn it ale się nakręciłem. Zajebał bym jeszcze paru.
Łowca spojrzał na ciebie przeciągle, jakby starając się ocenić.
- Coś ty robił w życiu, księżulku, że tak cię to jara? - zapytał odpalając maszynę i ruszając z parkingu. - Może za oceanem inaczej się szkoli duchownych, ale to i tak dość ciekawa postawa. No ale cóż, pepperoni!
Zostawiając za sobą ruchawkę, zniszczenie i pożogę ruszyliście spacerowym tempem przez nocne ulice Poznania - miasta, które poza minioną sceną sadyzmu i grozy, okazywało się dość mocno odbiegać od twoich wyobrażeń na temat szeroko pojętej Europy Wschodniej oraz wszystkiego tego, co z geograficznego punktu widzenia bezpieczniej było określać jako Rosję i jej okolice.
Miasto było czyste, zadbane, można by rzec "poukładane" w sposób schludny, przemyślany, przywodzący na myśl architekturę i gospodarkę przestrzenną, jakie obserwowałeś wcześniej w Niemczech. Zdecydowanie nie była to metropolia, wypadłoby blado nie tylko w porównaniu z N.Y czy L.A, ale nawet Kentucky czy St. Louis. Nie przeszkadzało ci to jednak pozytywnie zaskoczyć się widzianym obrazkiem, grupami mijanych ludzi zmierzającymi ku starszej części miasta, fasadami zapewne niekiedy przedwojennych kamienic, odnowionymi i oświetlonymi w sposób bardzo estetyczny.
Po paru minutach skręciliście na parking pizzerii znajdującej się przy ulicy imienia jakiegoś faceta o niewymawialnym nazwisku. Na szczęście lokal opatrzony był szyldem o znacznie przystępniejszej nazwie - Per Tutti. Gdy znaleźliście się w środku, szybko okazało się, że wejście tu było dobrym wyborem. Za dwie duże pizze zapłaciliście niespełna 15 dolców, jak obliczyłeś po pobieżnym przybliżeniu ci kursu złotego wobec dolara przez Arka. Pachniało, wyglądało i smakowało równie dobrze.
- Cóż zatem, ojczulku? - pytał tonem rozciągliwym jak ser na kolejnym kawałku - Apetyt na trupy wciąż taki duży? Zapisujesz się do tej drużyny?
- Jeśli masz na myśli zapis do grupy "łowców", to hell yeah. W końcu mogę poczuć że moje powołanie przynosi jakieś wymierne efekty. Że mogę własnoręcznie niszczyć wrogów Boga. Devil Spawn must perish. Back to the abyss with thee. - Odpowiadam zajadając się pizzą.
- Mówiłeś wcześniej o jakiś zorganizowanych grupach łowców. Powiedz mi coś o nich więcej.
- Cóż... Można powiedzieć... że dzielimy się na trzy podstawowe grupy... - zaczął odpowiadać, walcząc jednocześnie ze sporym kawałkiem pizzy w ustach. - Samotni strzelcy, których już poznałeś... Grupy kilku, do kilkunastu osób oraz duże organizacje o ściśle określonej formule. Ci pierwsi, to zwykle faceci naszego pokroju - mają swoje powody, swoje zasady, swoją stawkę i swój interes. Znamy się między sobą, nie wchodzimy wzajem w paradę, pojawiamy się tam, gdzie jesteśmy potrzebni i znikamy, gdy przestajemy. Ci drudzy, to zazwyczaj cyngle do wynajęcia na grubsze akcje, ewentualnie grupy podległe organizacjom lub jakoś z nimi związane. Niekiedy paru samotnych strzelców, przyciśniętych przez organizację, łączy się w takie grupy i występuje pod wspólnym szyldem. - Arek oderwał większy kawałek, robiąc tym samym dłuższą przerwę na pochłonięcie go w całości. - Organizacje... No, tu zaczynają się schody... To przede wszystkim sekty, bojówki jakichś ideowych wariatów i dyktatorów, niekiedy korporacje udające, nazwijmy to, firmy ochroniarskie lub wynajmujące krucjaty w odpowiedniej skali. Teoretycznie skupiają się wokół jakiejś idei i jak jakiś zakon poświęcają się jej krzewieniu. Fundacja Leopolda na ten przykład uważa, że należy wybić wszystkich nie ludzi, bo inaczej Bóg będzie smutny. Że po drodze nie mają problemu z zabijaniem każdego, kto wejdzie im w paradę, bo ma na te sprawy nieco inny pogląd - cóż, bywa. - wzruszył ramionami. - Twój wybór, które z tego zainteresuje cię najbardziej. Zazwyczaj skala służalczości wiąże się niestety ze skalą możliwości. Teraz jesteś wolny i fajny, bo siedzisz tu ze mną, jesz pizzę, a potem sam zdecydujesz jak spędzić ten wieczór i najbliższe dni swojego życia, ale nie poszalejesz, jeśli stwierdzisz, że chciałbyś rozpieprzyć całą tę budę, w której dziś byliśmy, razem z całą klientelą. Fundacja, dla kontrastu, takie środki posiada. Tylko tam zamiast piwa i pizzy będziesz miał nadstawianie dupala każdemu, kto siedzi na wyższym stołku niż ty. Ale cóż, w końcu to katolicy.
- Katolicy czy nie, nie przepadam za tłumem. W małej grupce czuję się... chujowo. Sądząc po twojej wypowiedzi, zamierzasz się zmyć? I sądząc po wcześniejszych wzmiankach, nie masz zamiaru brać ze sobą balastu... Walcząc z armią ciemności musisz wiedzieć na czym stoisz. Wczoraj poznany klecha, ze swoim bagażem raczej pomocny nie będzie. Jeszcze zdążymy się zakumulować - Kończę zdaniem lekkim uśmiechem - Nim podzielimy swoje drogi, mogę wiedzieć jakie masz plany na najbliższe dni?