[ekhp1] Początek - Finkregh

Czekanie okazało się gorsze niz sobie to początkowo wyobrażałeś. Zmęczenie, zimno i najzwyczajniejszy głód w końcu zaczęły burzyć twój spokój. Pocieszałeś się, że udręka nie wygodnego czatowania wkrótce sie skończy. Że zaraz pojawi się w jednej z alejek zakapturzona postać idąca w kierunku drzewa. Jednak czas upływał, upływał powoli i nic się nie dzieło. W końcu straciłeś rachubę. Czy to minęła już godzina czy moze pół nocy. Jak długo jeszcze....
"Riedler, cholero jedna! Ileż można czekać?! Chodźże no tu!"
Oparłem głowę o pień, westchnąłem głęboko. Ile można... Zanim się zorientowałem, zamknąłem oczy.
"I tak nie przyjdzie..."
Zasnąłem.

***

I fruuu... Obudziłem się, gdy spadłem z drzewa. Płaszcz nakrył mnie, leżałem i wdychałem zapach porannej rosy...
"Rosa?!"
Zerwałem się na równe nogi. Faktycznie, na trawie skrzyły się już kropelki wody. Niebo na wschodzie lekko pojaśniało; zwiastowało to rychłe nadejście świtu. Jednak księżyc stał wciąż wysoko; niedawno dopiero skończyła się pełnia, czyli księżyc zniknie, gdy słońce będzie już stało na niebie. Pełen rezygnacji spojrzałem na monety; wziąłem jednak płaszcz, i znów mozolnie wdrapałem się na najniżej zwisający konar. Po paru chwilach znów siedziałem nad kawałkami obrobionej rudy, zastanawiając się, czy dobrze zrobiłem, powierzając im - jakby nie było - moje dalsze losy.
"Teraz już nie zasnę"
No tak - trudno zasnąć po wspomnieniu lotu w dół i nieprzyjemnemu uderzeniu. Uważnie pomacałem sobie żebra. Całe szczęście, nie złamane, tylko potłuczone.
- Riedler, cholero! Ile można na ciebie czekać?! - szepnąłem do siebie.
Świt. Niedobrze, bardzo niedobrze. Do którego momentu mogę czekać? Nie powiedzieli. Niedobrze - myślałes sobie siedząc na konarze i rozmasowując bolący bark gdy nagle dostrzegłes kogoś w jednym z zaułków. Pochylona postać w płaszczu wolno szła w kierunku drzewa. Panujący mrok i kaptur zarzucony na głowę unimożliwiają ci stwierdzenie czy jest to Riedler. Postać dochodzi do żwirowej alejki i zbliża się do drzewa...
Po cichu i powoli wstałem. Kimkolwiek jest ta zakapturzona postać, znalazła się prawdopodobnie w nieodpowiednim miejscu i czasie. Wyciągnąłem zza pasa nóż, ugiąłem kolana, gotów do zeskoku z drzewa. Czekałem, aż podejdzie. Cóż, widziałem Riedlera dwa razy. Po pierwsze, nie zabrał płaszcza. Dwa... hmm...
"Zdaje mi się, czy on porusza się podobnie?..."

[powyższe pytanie jest również dla MG ;p]
Przyglądasz się postaci zbliżajacej się do drzewa. Nie to nie on - myslisz sobie kiedy zauważasz, ze mężczyzna podpiera się laską. Podchodzi bliżej, jest zaledwie pare metrów od pnia. Klęka przy jednym z głazów i odrzuca kaptur. Nie on... Mężczyzna delikatnie odkłada trzymaną laske która wygląda tak jakby drewno samo ukształtowało się w odpowiedni kształt. Chudą, koścista dłonią podnosi trochę ziemi po czym wnosząc ją w stronę drzewa (wydaje ci się, ze patrzy wprost na konar na którym siedzisz) zaczyna śpiewać cichym głosem. Po chwili zaczynasz rozumieć. Druid, modlitwa poranna, już niedługo do świtu!
"Nic wiecej nie zrobię. Muszę tutaj czekać. Najwyżej... Nie wiem, co najwyżej. Nie chcę o tym myśleć!"
Kucnąłem. Patrzyłem na druida...
Nikt nigdy ci nie powiedział, ze obrzęd modlitwy porannej jest tak długi i... tak nudny. Lecz teraz przekonałeś się o tym n awłasnej skórze. Druid zawodził swoją pieśń tak niemiłosiernie długo, ze myślałeś, że nie wytrzymasz. W momencie kiedy już oczy zaczęły ci się zamykać ze zmęczenia druid powstał i zaczął chodzić to tu to tam zbierając coś z ziemi. Wydaje ci się, ze jedyną rzeczą jaką móghł znaleźć powinny być żołędzie. Po każdym schyleniu się druid wznosił "coś" w zaciśnietej pięści w stronę drzewa jakby dziękując w milczeniu. Wszędzie wokół panowała cisza przerywana tylko sapiącym oddechem druida. Musi być stary - przemknęło ci przez myśl.

Kiedy świt zaczął być juz prawie faktem dokonanym druid ciągle zbierając coś z ziemi (chował to coś do torby przerzuconej przez ramie) podszedł bardzo blisko pod konar tój konar.

- A cóż to za dar który zrodziłeś? - odezwał się druid w próżnie po czym schylił się w kierunku skrzących się monet...
- Zostaw to. Proszę - powiedziałem cicho ciepłym, miękkim głosem. - Druidzie, proszę. Odejdź. Lub omiń to akurat miejsce. Proszę.
Spoglądałem w góry na starca, który zatrzymał się i przez liście patrzył na mnie. Wydawało się, że pomimo podeszłego wieku nie zamgliły mu się oczy, widział wyraźnie. Przewiercał mnie wzrokiem, jakby mógl usłyszeć i zobaczyć moje myśli. Odpowiedział hardo spojrzeniem, zostawiając jednak nieco szacunku dla jego wieku i wiedzy.
- Proszę - poprosiłem jeszcze raz.

Byłem jednak gotów do skoku - gdyby okazał się moim wrogiem.
Druid zamarł w bezruchu. Wyprostował się powoli i spojrzał do góry. Zmrużył oczy przyglądając ci się.

- A co to? Zamiast ziaren życia - martwa stal, zamiast liści - elf. Co to ma znaczyć? - mówi powoli przyglądając ci się uważnie.

W szarości poranka dostrzegasz coraz więcej szczegółów. Jednak Riedlera ani widu ani słychu. Widzisz jak dwóch strażników idąc żwawym krokiem wchodzi po stopniach do ratusza.
- Coś, co zrodziło się w umysłach nieskończonych bogów życia i śmierci, światła i ciemności, ziemi i nieba. Coś, co podarowali w zamian za służbę. Proszę, odejdź.
- Elf na drzewie ma widocznie swój cel. Niech więc tak będzie. - druid odwraca się i odchodzi. Widzisz jak raz po raz spogląda w twoim kierunku przez ramię. Po chwili jego postać niknie w jednej z bocznych alejek.
Poranek staje się powoli faktem dokonanym. Szarość zaczyna ustępować miejsca porannej jasności. Dopiero teraz zaczynasz odczuwać potworne zmęczenie. Wydarzenia ostatniego dnia, nieprzespana noc i niekończące się napięcie sprawiają, że nagle znowu chce ci się bardzo spać. Jednak odczuwasz niepokój - słońce lada chwile wzejdzie.

Nagle otwierają się drzwi ratusza. I widzisz jak dwóch strażników wychodzi i zmierza w twoim kierunku. najwyraźniej rozmawiają o czymś zaawnym bo raz po raz wybuchają gromkim śmiechem.

Ból głowy, pulsowanie w skroniach - kolejny z objawów znużenia...
"Jeszcze trochę. Potem, niech się dzieje co chce"
Usiadłem ciężko na drzewie. Patrzyłem na strażników. Gdyby podeszli blisko, za blisko, bym czuł się bezpieczny i zbyt daleko, by zobaczyć, co zabieram z trawy, byłem gotów zeskoczyć i zebrać monety, a potem odejść... Wypatrywałem również Riedlera, chociaż straciłem już serce do tego wszystkiego.
Przyjrzałem sie twarzom strażników. Kto wie, w jaki sposób sobie dorabiają? Gdyby jeden był Riedlerem...
Strażnciy są mniej więcej w odległości 30m od drzewa. Idą żwirową alejką okrąząjacą dąb kołem o promeniu jakiś 12m. Napewno by cię zauważayli gdybyś próbował zeskoczyć...
Błogosławiona osłona liści. Znieruchomiałem, mając świadomość, iż prawdopodobnie sprofanowałem święte dla tego miasta miejsce... Położyłem się na konarze blisko największej kępy liści, trzymając sie mocno, i obserwowałem strażników. Do moich uszu dotarł sens sprośnego opowiadania o ostatniej dziewce jednego z nich, i mimowolnie zaczerwieniłem się, słysząc jego relację. Ci strażnicy chyba nie mają co robić w nocy... Oderwałem od nich oczy i chwilę poświęciłem na oglądanie gałęzi wokół mnie; oceniałem szanse opuszczenia tej watpliwej kryjówki w miarę niezauważonym...
Strażnicy zaczynają okrążać drzewo. Ciągle rozmawiają raz po raz wybuchając śmiechem. Nagle jeden się zatrzymuje a drugi zaczyna iść w kierunku dębu...

- Poczekaj chwile. Potrzeba wzywa... - słyszysz jego głos

Strażnik idzie w twoim kierunku. Ma na sobie lekki skórzany pancerz wystający spod grubego płaszcza. Zza pasa wystaje mu krótki miecz. Na głowie ma otwarty hełm a na dłoniach rękawice. W pewnym momencie zatrzymuje się. Zdejmuje hełm, rękawice i miecz i odkłada je na jeden z kamieni. Zaczyna obchodzić drzewo tak by najwyraźneij mieć trochę prywatności. (idzie w miejsce oddalone o mniej wiecej 90 stopni od gałeżi na której jestes)
Przywarłem mocniej do drzewa. Jest jeszcze szansa, bo po tej stronie też są liście. Ale, do cholery, mniej! Zamknąłem oczy i zacząłem pośpiesznie wymyślać historyjkę, która by mnie usprawiedliwiła. Cóż, wersja o bandytach w nocy i ucieczce przed nimi nie była taka zła, a że 'niedawno' przyjechałem do miasta po prostu wskoczyłem na najbliższe, większe drzewo. Tak, powiedzmy, że to ma sens. Ale czy to go przekona? Jesli, oczywiście, mnie odkryje...
Poza tym - przynosić ulgę pęcherzowi pod Dębem? TO dopiero profanacja!
Strażnik podchodzi do drzewa wesoło pogwizdując a raczej poświstując przez zęby. Przechodzi dokładnie pod twoją gałezią, mija ją i zatrzymuje się przy kamieniu jakieś 3 metry od ciebie. Stoi do ciebie plecami załatwiając swoja potrzebę. O dziwo nie zauważył błyszczących monet. Jedną z nich nawet wdeptał w ziemię...

Cos jest nei tak. Pulsowanie w twoich skroniach przybiera na sile. To nie moze być juz tylko objaw zmęczenia...
"Fajnie, rozsadzi mi głowę. Ciekawe, czy to boli?"
Tak... Czemu przed śmiercią dopada nas czarny, wisielczy humor? Tego chyba nie wie nikt... Bo potem umieramy.
"Ciekawe, czy strącą mnie do wiecznego Niebytu. To chyba nic przyjemnego."
Ehh... Dali do zrozumienia, że mam zabić osobę winną mej śmierci. Ale to Riedler mnie zabił. Z drugiej strony... Straż powinna pilnować dróg, przynajmniej w mieście. A TEN akurat, zamiast zabawiać się z dziwką w tawernie, mógł mnie uratować.
Winny czy nie?
Niewiadomo skąd w mojej dłoni pojawił się nóż.
Winny czy nie?
Skąd wziąłem odwagę żeby cicho wstać i pokazać się w pełnej okazałości, tego też nie wiem.
Winny czy nie?
Nóz przekręcił się w uchwycie, idealnie ustawił się do wrażenia go w kark lub szyję.
Winny czy nie?
Tak, to ON mógł patrolować ulice tam, w nocy.
Winny czy nie?
Ulicę, na której rozerwano mi szyję bełtem.
Winny!
Właśnie się obrócił. Zabawne. Czy ja też miałem taką minę, kiedy bełt - tak jak ten nóż - poruszał się prosto na mą szyję?...
"... wielkie armie starły się w śmiertelnym boju. Kopie skrzuszyły tarcze, dzikie rumaki przedarły się w opętańczym pędzie przez szeregi wroga. Krew bryzgała, krew płynęła. Upragnione zwycięstwo po 12 latach wojny nadeszło. Złota jazda, nasza jazda! żelaznym ciosem przeważyła szale. A wszystko to dzięki wiekiemu dowódcy - Markusowi Sileusowi - którego lotny umysł pozwolił dokonac niemożliwego..."

Markus Sileus był zaskoczony, tego nie dało się ukryć. Pierwszy raz w swojej służbie strażnika dał się zaskoczyć z opuszczonymi spodniami. I ostatni raz...

Sztylet ciął gardło jak masło. Mężczyzna zatrzepotał rękoma i przewalił się na plecy. Doskoczyłeś by zakryć mu usta, jeden nieostrożny jęk mógłby cię zgubić. Widziałeś jak życie w nim gasło. Powoli wysączało się z ciała wraz z wśiąkająca w zmrożoną ziemię krwią. Parę kropel zrosiło leżace w trawie monety...

Nie wiedzieć czemu czułeś, ze właśnie zginął z twoich rąk ktoś ważny. Jednak po chwili uzmysłowiłeś sobie, ze to przecież tylko zwykły strażnik. Ból w czaszce znikł nie wiadomo kiedy...
"Czyli jednak winny. O zgrozo... To już mnie spotkała lepsza śmierć."
Dziwne to było uczucie - zadać śmierć tuż po tym, jak samemu się ją przeżyło. Takie przeznaczenie...

[Ekh - to, co opisałem trwa nie więcej niż 1s. Opisz mi dokładnie sytuację {konkretniej chodzi o ekwipunek strażnika, jego kompana i jego reakcję. I monety }]
← [ekhp] Sesja 1
Wczytywanie...