Z kabiną i bagażnikiem zastawionymi kratami z piwem, muzyką w głośnikach i szerokim uśmiechem na twarzy jechałeś swoim Buickiem Riverą po tym, co niegdyś stanowiło autostradę numer 75 do Pontiac. Piwo pobrzękiwało radośnie za twoimi plecami, gdy korzystałeś z podejrzanie rzadkiej przyjemności, jaką była jazda pustą jezdnią w samo południe po ulicach Detroit. Mimo to nie grzałeś na maksa, bo wizja wujasa odstrzeliwujące ci jaja po tym, jak potłukłeś "przypadkiem" całą dostawę browca do knajpy, była o wiele lepszą motywacją do "spokojnej" jazdy niż przewijająca się w żartach wszystkich miejscowych "Drogówka".
Twoja fura zdawała się czuć równie dobrze po ostatnich przeglądach, których dokonałeś. Co prawda po Detroit jeździły nie takie cudeńka, ale twoja Rivera była zdecydowanie jednym z lepszych, a już na pewno jednym z będących w najlepszym stanie.
Pasma, wzgórki, pagórki, góry i szeregi skorodowanych, powyginanych wraków niezliczonych samochodów zostawały za tobą po obu stronach jezdni, jak w niemal wszystkich częściach miasta i jego obrzeży. Taka ilość złomu nagromadzonego w jednym miejscu przekraczała nie tylko twoje pojmowanie, więc tak jak wszyscy mieszkańcy z czasem po prostu przestałeś ją zauważać, uznając podświadomie kilometrowe rzędy wraków za naturalny element krajobrazu.
Niebo było czyste, podobnie jak droga przed tobą, a słońce prześwitywało jasno przez dziurawe i poobłupywane przez czas szkielety wieżowców. Butelki brzęczały w takt muzyki, a świętej pamięci święty Lenny Kravitz śpiewał o tym, co grało w duszy twojej i twojego Buicka.