Pogrążyłeś się w modlitwie, przy czym niedługo potem zawtórował ci Rasputin, posługujący się klasycznym starocerkiewnosłowiańskim. Nie minęło wiele czasu (a może i wiele? Czas przestawał się liczyć w takich chwilach), a zestroiliście się we wspólnej koncentracji, medytacji, wiodących do czegoś z pogranicza półsnu i religijnego katharis.
Twoja świadomość odprężała się, uwalniała od trudu i ciężaru nocnego nie-życia, wszystkich zwierzęcych żądz dyktujących jego przebieg. Bestia zasypiała, uciszona, stłumiona, wszystko toczyło się tak, jak to bywało w lepszych momentach twoich dziennych marzeń sennych.
Jednak w pewnej nieokreślonej chwili wszystko to się zmieniło.
[
Ilustracja ]
Widziałeś miasto.
Miasto pogrążone w mroku, ciemności. Jednak nie w nocy, gdyż nie było w niej gwiazd, a płaszczyzna nieba zdawała się być zastąpiona przez nieokreśloną próżnię, w którą aż strach było patrzeć, jakby w obawie przed "wypadnięciem do góry", wprost w nią. Wokół ciebie majaczyły zarysy budynków, kamienic, niewyraźne sylwetki ulic i chodników, fantomy ławek i latarni. Jednak nie była to ciemność, do której cię stworzono. Nie znajdowałeś w niej spokoju, pewności dzikiej bestii, udającej się na polowanie. Co ważniejsze - nie widziałeś w niej tak, jak działo się to zazwyczaj. Strzępki mroku tworzącego ogólny zarys tej wizji przywodziły ci na myśl obłąkane cienie, to umykające, to czające się na istotę śledzącą je wzrokiem. Przez moment zdało ci się, że wiesz już, gdzie błąkają się wszystkie oderwane od twych przeklętych braci cienie, jednak szybko odrzuciłeś tę myśl. Nie było to coś, w co chciałbyś wierzyć.
Poza tobą nie było nikogo, a jednak czułeś dziwną niepewność, obawę, przygnębienie. Czułeś chłód, sensację nieznaną ci od niepamiętnych czasów, a także czyjąś obecność. Obecność, która zagrażała ci czymś więcej, niż śmiercią.
Krok... krok... stuk... krok... krok... stuk...
Gdzieś z głębi ulicy niosło się echo miarowego, spacerowego kroku, połączonego z czymś jeszcze, jakby uderzaniem kija czy laski o brukową kostkę. Rozejrzałeś się wokoło, wypatrując źródła dźwięków, jakiegoś przechodnia, ale nie dostrzegłeś nic, poza groteskową zmianą form cienistych kształtów, określających to przedziwne miasto. Echo dobiegało raz z przodu, raz z tyłu, to znów ze wszystkich kierunków jednocześnie. Odwróciłeś się po raz któryś, równie skołowany, co zaniepokojony, i ujrzałeś przed sobą zarys sylwetki mężczyzny. Melonik, frak (choć niemal wszystko skrywał absolutny mrok, skądś byłeś pewien, że są czarne), elegancka laska, na której się wspierał. Nie widziałeś twarzy, lecz czułeś na sobie jego milczące, dziwne spojrzenie.