"Atrakcji" zaiste było mniej. W sumie wszystkiego było mniej, może z wyjątkiem śniegu, lodu i zimna. Mógłbyś przysiąc, że ubywa ci również zębów, ścierających się od nieustannego szczękania, ale wolałeś pozostawić tę ewentualność w sferze domysłów.
Jak długo szedłeś? Nie miałeś pojęcia ani punktu odniesienia. Nie było tu słońca, całe światło o młdawłobłęktinym odcieniu pochodziło z nieokreślonego źródła, co jakiś czas przełamywane przez błysk fioletowych błyskawic, wijących się wysoko nad tobą. Podążając w bezpiecznej odległości od brzegu rzeki kierowałeś się w stronę niewyraźnych majaków, które wcześniej wyrosły na horyzoncie. Z czasem nabrały one bardziej określonych kształtów - pasma gór, czy może lodowców, przede wszystkim zaś coś, co mogło stanowić budowlę - przedziwną i monumentalną, lecz bez wątpienia użytkową. Rzecz w tym, że do tego celu wciąż pozostawało ci pokonać ogromną odległość, a grzęznące w śniegu nogi, mrożone wraz z sercem i płucami morderczym mrozem, słabły z każdym krokiem.
Wtedy, po, jak ci się zdawało, trwającej przynajmniej pół normalnego dnia wędrówce, natrafiłeś na coś, co przy dużej dozie tolerancji można było nazwać traktem lub drogą. Tym mniej zaśnieżonym, lodowym korytem o względnie regularnych wymiarach, wijącym się gdzieś między skałami, wyjeżdżał właśnie wysoki, koślawy wóz o sześciu kołach różnej średnicy i rozstawu, w niewyjaśniony sposób ciągnięty przez parę
infernalnych ogierów. Na wozie natomiast, pogwizdując coś dziwnego, siedział dzierżący bat bies o postrzępionych, połamanych skrzydłach, dziwnie przygarbiony i kiwający się na boki wraz z nierównościami traktu.