Jeditt skinął głową, a drugi zakonnik zrobił to samo i z tym samym pośpiechem popędził w dół schodów.
Wy dwaj zdążyliście zejść już na niższe piętro, po drodze mijając lub widząc przemieszczających się po korytarzach kapłanów.
- Pytanie, w jakim celu zjawiła się tu ta czerwona wesz, chyba przestało być zasadne. - mruknął Jeditt. - Rzecz w tym, jak wiele na ten temat naprawdę wiedzą nasi zamorscy goście. A przynajmniej jedno z nich. Sądzisz, panie, że poszła tam ostrzec towarzyszy przed twymi przypuszczeniami, czy zaiste jest ślepą dzierlatką, wierzącą w uczciwość czarodziejów?
- Trudno orzec. Obserwujcie panienkę, ale włos z głowy ma jej na chwilę obecną nie spaść. Nie chcę przez pomyłkę zrobić sobie dodatkowego wroga na południu. Mam nadzieję, że Twoi ludzie są na tyle kompetentni, aby nie spuścić z oka kolejnej głupiej piczki - rzekł beznamiętnie. Ewentualne złapanie szpiegów na gorącym uczynku zdyskredytowałoby całą delegację, a wtedy mógłby zażądać od Manshaki praktycznie całkowitej uległości. Inaczej będzie musiał skorzystać z Planu "B", bardzo nieprzyjemnego dla ambasadorki, a o tym nie chciał obecnie myśleć.
- Lepiej dla nich, żeby byli... - wycedził przez zaciśnięte zęby, zatrzymując się i rozglądając. Dostrzegł w końcu korytarza jednego z Meduz, przywołał go gestem. Tamten podszedł szybszym krokiem, by usłyszeć kolejną dyspozycję dotyczącą obiektu obserwacji.
- Ale ona już tam jest. - odrzekł kapitanowi przywołany po usłyszeniu poleceń. - Ta ambasadorka. Stoi od pięciu minut pod drzwiami Thayańczyka, ale nie otwierają jej.
- Nie otwierają? Czyli jego panienka wróciła jednak do pokoju?
- Tego jeszcze nie wiem, bracie. Ale wiem, że po jej wyjściu nie wychodził nikt inny. Ten stary czarodziej musi nadal siedzieć tam z Czerwonym, ale z jakiegoś powodu udają, że ich nie ma.
Wysłuchał jakże głębokiej wymiany zdań Panów Braci z prawdziwym spokojem i uwagą. Po kilku uderzeniach serca lord Velen, znany z drobiazgowego planowania i anielskiej cierpliwości, zdecydowała się na reakcję, która wyglądała mniej więcej tak...
- Do kurwy nędzy, czy cofnęliście się wszyscy w rozwoju i mam wam teraz podcierać pierdolone nosy?! Rozumiecie w ogóle powagę sytuacji? Jakaś cizia przełamała nasze wszystkie systemy obronne i chadza sobie spokojnie po moim dworze, pomimo faktu, iż dobrze wiedzieliśmy, że to szpieg, którego trzeba mieć na oku. Pod drzwiami mieli stać uzbrojeni strażnicy, a na dodatek jasno rozkazałem, aby obserwować wszystkie ich ruchy. Nawet jak idą do szaletu i robią sobie kurewsko dobrze! Zadanie godne pięciolatków, a teraz jeszcze nie wiecie, czy są w ogóle w tym pokoju. Po prostu doskonale.
Przymknął oczy i w charakterystycznym geście niemocy zaczął masować koniuszkami palców skronie. Westchnął głęboko. - Zapukać. Mocno. Jak nie odpowiedzą, to wyważyć drzwi. Najwyżej powiemy zgodnie z prawdą, że po dworze kreci się złodziejaszek w magicznym pancerzu, którego widziano, jak wchodził do ich pokoju... że niby baliśmy się o gości bezpieczeństwo i ich gratów. I tak mają mnie za chama i prostaka.
- Słyszałeś. - warknął Jeditt do swego współbrata. - Idźcie tam natychmiast, we czterech. Uważajcie na pułapkę czy cokolwiek mogą tam robić. Jeśli ambasadorka nadal tam jest, a oni nie, bezzwłocznie przyprowadźcie ją przed oblicze Jego Lordowskiej Mości. Jeżeli w jakiś sposób wyszli z komnaty, przeszukajcie cały zamek i okolice, nie mogli w tym czasie odejść daleko. I przyprowadźcie mi brata Mirona. Osobiście obedrę go ze skóry.
Drugi zakonnik zniknął, nim ostatnie słowa Jeditta do końca przebrzmiały. Kapitan zwrócił się do ciebie.
- Panie, gdzie zamierzasz się teraz udać? Obawiam się, że jedną z możliwych motywacji tej trójki do wymknięcia się z komnaty może być zamach na twoją osobę. Choć równie dobrze mogła skusić ich księga, ale wiemy, kto jej strzeże...
Pokręcił przecząco głową i zdecydował się na pusty śmiech. Kolejna oznaka zdenerwowania, której nie powinien okazywać, ale nie mógł w to wszystko uwierzyć. Jak głupia kurwa i stary ramol mogli poczynić tyle szkód i ośmieszyć jego doborową gwardię na jej terenie?
- Nonsens, kapitanie. Gdyby chcieli mnie zabić, zrobiliby to zdecydowanie finezyjniej i tak, aby dowody nie wskazywały na nich. Jednak w związku z ich sytuacją i niesamowitą jawnością personaliów, byłoby to czyste samobójstwo. I tak skończyliby na szafocie, a ostatnim, co by usłyszeli byłby mój chichot. Równie dobrze mogliby mnie próbować zabić podczas uczty za pomocą noża do masła. Za to księga... tak z pewnością to jest ich cel. - Zastanowił się mocno, co mógł jeszcze uczynić. - Oczywiście! To przecież pierdoleni magowie, a my stoimy w samym środku enklawy od niej wolnej. Powinniśmy z łatwością wykryć jakieś źródło ich aury lub plugawych czarów, na które musieli się zdecydować. Choćby strumyczek, który doprowadzi nas do tej żyły. W końcu to jedna z Waszych kapłańskich domen. Weź z psiarni swoje najlepsze harty, przyszedł czas na krwawe polowanie. Za dziesięć minut masz być gotowy i chcę znać trop!
Podbiegł truchtem do swojej prywatnej zbrojowni. Zrzucił szybko dworskie łachy, które były kurewsko nieporęczne oraz ograniczały ruchy, i ubrał się w strój podróżny. Wziął kuszę i płaszcz, który przyodział na spotkanie z Jerro. Mogły się teraz przydać. Do cholewy buta schował mały sztylet, "Wdowi płacz", który cechował się tym, iż potrafił przełamać nawet najdoskonalsze osłony magiczne. Problem jednak leżał tutaj, że jego użycie wymagało bardzo bliskiej odległości i dużej dozy zaskoczenia. Rzadko kiedy doświadczony mag dał się podejść niczym dziecko i oponent najczęściej kończył jako kupka węgla. Tym niemniej, nauczył się, że trzeba obwarować się z każdej strony i być gotowym na wszystkie ewentualności. Po szybkiej zmianie ciuchów, skierował się do komnat gościnnych, gdzie liczył na pierwsze szczegóły. Łowy czas zacząć.
Szybkim krokiem dotarłeś do komnat, które wedle twej wiedzy przydzielono Thayańczykowi i jego towarzyszce. Na miejscu zastałeś jednak tylko dwóch zakonników oraz Jeditta, który właśnie prowadził rozmowę z wyglądającą na mocno zdezorientowaną i przestraszoną ambasadorką Manshaki.
- A więc twierdzisz, pani, że nie wiadomo ci nic na temat zamierzeń i poczynań twoich towarzyszy? Nie masz pojęcia jak i po co mieliby znikać w tak niecodziennych okolicznościach i...
Zobaczył, że przyszedłeś, odstąpił więc na moment od Khadijah i szeptem zrelacjonował:
- Czterech braci zastało ją tutaj, gdy dobijała się do drzwi. Pokój był pusty, dwóch już pobiegło na podzamcze, bo nie wysondowaliśmy ich nigdzie w pobliżu, musieliby zresztą minąć nas albo któryś z patroli...
Nagle urwał w pół słowa i drgnął wyraźnie, po czym gwałtownie odwrócił głowę w stronę wyjścia z zamku, jakby coś momentalnie przykuło jego uwagę. Pozostali dwaj kapłani zareagowali identycznie.
- Milordzie - szepnął nagle głosem pełnym nerwowego pośpiechu - stanowczo nalegam, byście zostali tu pod ochroną braci. Ktoś właśnie posłużył się nadzwyczaj silnym zaklęciem i chyba obaj wiemy, gdzie toczy się walka. Muszę udać się tam natychmiast, bo widzę, że nasi goście nie przebierają w środkach. Pozostali bracia na pewno też już tam pędzą.
Popatrzył na kapitana z mieszanką niesmaku i zdziwienia. Tępy skurwysyn zawodził go ostatnio na każdym kroku. Coś złego działo się z Jedittem i obiecał sobie, że po całej tej drace, znajdzie odpowiedź na tę kwestię. Czyżby precyzyjne tryby maszyny, jakimi była jego prawa ręka, zaczęły rdzewieć przez lata względnego pokoju i dobrej passy?
- Darz bór. - Powiedział jakby do siebie. Następnie odszepnął kapitanowi. Stanowczo i ostro. - Drogi kapitanie, jeszcze raz zaproponujesz mi taką niedorzeczną alternatywę, to przysięgam, że dzielę cię prosto w pysk przy twoich zakonnikach. Jak dobrze wiemy, to w perspektywie czasu byłoby dla pana zabójcze. Niech twoje harty prowadzą do naszych niepokornych gości. Mam z nimi do pogadania. Dyplomatka zostaje tutaj pod mocną strażą i klnę się na Umberlee, że jeżeli ona nagle gdzieś wyparuje, to ktoś tutaj odpowie gardłem.
Widziałeś, jak grdyka kapitana przesuwa się wolno w górę i w dół, dając o wiele więcej informacji o przeżywanych przezeń emocjach, niż pozbawiona wyrazu maska, jaką standardowo nakładał na twarz.
- Oczywiście, milordzie, błagam o wybaczenie. - szepnął cicho, kłaniając się krótko, po czym wskazał na jednego z czterech zakonników i gestem nakazał mu iść z wami. Ruszyliście szybkim krokiem z powrotem w stronę schodów, z których górnej części zbiegało właśnie kolejnych czterech kapłanów. Nikt nie tracił czasu na zbędne rozmowy i wyjaśnienia, widocznie wszyscy orientowali się w sytuacji.
Zeszliście schodami w dół, natykając się na dwie kolejne "Meduzy" siedzące sztywno na ławce pod ścianą, zupełnie ignorując całą waszą grupę. Jeden z waszej grupy podbiegł do nich, przyjrzał się każdemu z bliska i przyłożył palce do szyi.
- Żyją. - rzucił krótko w stronę Jedita.
- Tym gorzej dla nich. Zostaw, nie mamy czasu. - odparł równie krótko, nie zatrzymując się. Prawie truchtem przeszliście przez zamkowe wrota, dostrzegając trzech kapłanów zbiegających z dziedzińca, którzy skręcili tuż za murem, kierując się bez wątpienia na ścieżkę prowadzącą do klifu. Wówczas Jedit znów drgnął, zatrzymując się nagle, podobnie jak pozostała piątka. Ty również coś wyczułeś, a raczej dosłyszałeś odległe echo niosące ze sobą dziwne odgłosy. Kapitan spojrzał po swoich podwładnych, ci skinęli w milczeniu głowami i wszyscy jak na komendę zaczęli mruczeć, śpiewać lub wykrzykiwać niezrozumiałem słowa, wykonując magiczne gesty. Dziedziniec wypełnił się zwielokrotnionym echem inkantacji oraz blaskiem rozmaitych zaklęć, które otoczyły twoich ludzi, a także i ciebie.
- Milordzie, czy rozkazujesz pojmać ich wszystkich żywcem? - zapytał Jedit swym zwyczajnym, niskim, spokojnym głosem, w którym jednak dosłyszałeś drgającą szaleńczo nutę furii.
- Naturalnie, mam z nimi do pogadania - rzekł spokojnie, wręcz flegmatycznie. - Choć, jeżeli taka Wasza wola, możecie ich delikatnie potrubować czy przypalić. Macie moje pełne poparcie. Ważne, aby byli w stanie mówić, nie muszą dla mnie tańczyć, żonglować lub błyszczeć szczególnymi walorami swej fizyczności. - Sprawdził spokojnie, czy kusza jest naładowana i nacisnął palcem w chropowaty punkcik znajdujący się nieopodal spustu. Z łoża z cichym trzaskiem wysunęła się malutka luneta. Połączenie szkoły urojeń z lantańskim kunsztem. Idealna broń dla asasyna, który nie lubi pobrudzić sobie rąk. Świetna broń. Przynajmniej jedno im wyszło, tym skąpym kurduplom.
Popatrzył na kapitana i kiwnął głową w kierunku tumultu.
Wybiegliście co sił przez zamkową bramę, skręcając tuż za murem w lewo, na ścieżkę wiodącą w dół, nad klify. Twym oczom, czy też raczej oku przyłożonemu do lunety kuszy, ukazała się taka oto scena. Odziana w czarny kaftan, zabójczo piękna służebnica Thayańczyka, wbijała właśnie miecz w stojącego przed nią kapłana. Kolejny padał pod naporem cielska monstrualnego wilczura, pędzącego już wam na spotkanie, blokując drogę do Czerwonego Maga, który biegł właśnie w stronę przejścia, otwieranego przez starego mistyka.
Wściekłość mieszała się z ponurą determinacją i tańczyła w samym środku jego mrocznej duszy. Zagranie na nosie lorda i ośmieszenie wszystkich systemów obronnych to jedno. Natomiast zabójstwo z zimną krwią wiernych protektorów Velenu, to zupełnie inna rzecz. Paradoksalnie było w tym coś dobrego. W momencie, gdy miecz przebił z gracją wnętrzności kapłana, a dusza zakonnika zmierzała na falach wzburzonej otchłani, aby stanąć przed obliczem Umberlee, z głośnym szczękiem upadły ciasne kajdany gospodarza, jakie był zmuszony nałożyć. Teraz mógł zrobić z nimi dosłownie wszystko. Dyplomaci czy monarchowie, byli mordercami, którzy plwali na znane prawa gościnności. Za chleb i sól, odpłacili krwią i żelazem. Takie osoby według wszelkich reguł były renegatami, którzy mogli jedynie liczyć na wzgardę oraz stryczek w każdym zakątku Faerunu, od Waterdeep po Calimport. Muszą być naprawdę zdesperowani i pewni swego, że zdecydowali się aż na taki krok, zamiast wywinąć się jakimś cwanym fortelem. Nawet nie wiedzą, jaki smutny wyrok na siebie podpisali.
Potrząsnął głową i przymknął mocno oczy, aby oczyścić umysł. Przykucnął, wziął głęboki oddech i błyskawicznie przymierzył w prawe płuco morderczej nałożnicy, zajętej dobijaniem brata zakonnego. Miał nadzieję, że nie zardzewiał przy biurku i dobrze wyliczył poprawkę na wiatr. Nie bał się, iż zadrży mu ręka w momencie naciśnięcia języka spustowego. W tej konkretnej chwili świat się zatrzymał. Był pierdoloną świątynią Umberlee.
Przyjąłeś pozycję, wycelowałeś. Poczekałeś, aż twoi ludzie zejdą ci z linii strzału i przestaną oślepiać zaklęciami, które posyłali w stronę szarżującego monstrum. Zobaczyłeś, że kobieta wstaje i prostuje się.
Palec nacisnął spust, ten zwolnił naciąg, szarpnięcie targnęło dłonią, cofnęło przedramię i łokieć, podtrzymywany przez drugą dłoń, która cofnęła się również, wbijając stabilizujący ją drugi łokieć pod żebra.
Usłyszałeś świst pocisku tnącego powietrze, zaraz potem wysoki, bolesny krzyk, z którym twój cel upadł na ziemię. Świadczyło to, że co prawda nie trafiłeś w płuco, lecz najpewniej tuż obok, w najgorszym wypadku w ramię. Zobaczyłeś też, że Thayańczyk drgnął i obrócił się tuż przed wejściem do jaskini, spoglądając w stronę swej towarzyszki, od której dzieliło go kilka, może kilkanaście metrów.
Uśmiechnął się półgębkiem. Może nie był to perfekcyjny strzał, lecz patrząc na warunki atmosferyczne i brak regularnych treningów... Jakby też nie analizować, spełnił swoje zadanie, więc nie ma nad czym dywagować, choć jego stary mistrz strzelecki Lucas zapewne zmył mu by teraz głowę za taką postawę.
Wstał nieśpiesznie i przeładował swoją kuszę. Nie było sensu gnać na złamanie karku. Pierwszą ofiarę spokojnie okrążały jego harty, a reszta zwierzyny nie uciekła daleko. Trop był świeży i pewny.
Wstając i idąc przed siebie niespiesznie, obserwowałeś jak trzy "Meduzy" sprawiają, że monstrualny wilk zniknął bez śladu (wzdrygnąłeś się na wspomnienie niedźwiedzia w swoim gabinecie), zaś pozostali dopadają do podnoszącej się z trudem zabójczyni. Thayańczyk po krótkiej chwili wahania również zniknął w podziemnym przejściu. Wejście do niego tym razem zamknięto od wewnątrz, niechybnie za sprawą dwóch czarodziei, lecz dwaj kapłani już zajmowali się szturmowaniem jego magicznych zabezpieczeń. Podszedłeś bliżej, widząc teraz dobrze kobietę w czarnym pancerzu, leżącą pod ostrzami dwóch wycelowanych w nią mieczy, z brzechwą sterczącą tuż pod lewym obojczykiem. Nieco dalej, przy zamkniętym wejściu do podziemia, leżało też trzech kapłanów, którzy najwyraźniej pełnili tu nocną wartę.
Przyklęknął nad tym kolażem niedowierzania, bólu i strachu. - I po co było uciekać, mała kurewko? - chwycił brzechwę i zakręcił nią powolutku kilka razy, aby zobaczyć na twarzy ofiary grymas niepohamowanego bólu, który ucieszył mroczną stronę jego duszy. Brutalnie chwycił ją za szczękę, spojrzał jej w oczy i szepnął. - Greystör nigdy nie zapomina poczynionych mu zdrad. Szybko się o tym przekonasz. Tak jak reszta cudacznej Drużyny od Księgi. - Puścił ją nonszalancko, od niechcenia. - Odprowadźcie ją do Cukierni. Zbroję zabierzcie do relikwiarza, niech bracia archiwiści ją zbadają. Oczekuję pełnego raportu, który dogłębnie mi wyjaśni jak ten smutny incydent miał prawo w ogóle się wydarzyć. Klnę się na wszystkich bogów, że jak ta suka kolejny raz wam ucieknie, to odwołam się do starożytnych zwyczajów tych ziem i zarządzę "dziesiątkowanie" zakonu.
Kobieta krzyknęła przeciągle, wyginając się i sztywniejąc w bolesnym skurczu, następnie zaś mięknąc bezwładnie i trącąc przytomność. Dwóch zakonników podniosło ją z ziemi, kolejny asystował im, gdy zaczęli nieść ją w stronę zamku. Razem z Jedittem odprowadziliście ich wzrokiem, tymczasem część pozostałych braci forsowała zapieczętowane od wewnątrz wejście, zaś reszta pomagała docucić się poturbowanym wcześniej zakonnikom z nocnej warty. Podszedłeś parę kroków w tamtą stronę, gdy akurat jeden z mnichów rzucił na wejście jakieś zaklęcie. Kamienna płyta odsunęła się powoli, w czym nie było nic szczególnie niezwykłego, jednak Jeditt musiał uznać inaczej, bo wrzasnął co sił:
- Opóźniona!!!
i rzucił cię na ziemię, przykrywając sobą.
Niemal ogłuchłeś od dźwięku eksplozji, który pochłonął czyjś krzyk. Poczułeś wstrząs i ciepło, które w gwałtownym podmuchu rozwiało ci włosy. Po chwili kapitan poniósł się, pomagając ci wstać. Tuż przed wejściem do podziemia widziałeś krąg wypalonej ziemi, tlącej się tu i ówdzie kępkami płonącej trawy. Dwóch zakonników stojących najbliżej krawędzi klifu zniknęło, lecz pozostali byli wciąż na miejscu, niektórzy jęcząc i złorzecząc, niektórzy prostując się w blasku swych magicznych osłon, które musiały wchłonąć siłę pułapki.
Nie mogłeś zlokalizować jedynie brata, który otwierał wejście. Dwie sekundy później na ziemię spadł tlący się but.
Przez kilka uderzeń serca jego świat wypełnił ogłuszający pisk i podmuch pustynnego gorąca. Pomimo znakomitego refleksu kapitana, jego lewy policzek był mocno poparzony, a włosy po tej stronie czaszki spalone. Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Żałosne krzyki kilku zakonników i ich spazmatycznego kaszlu łączyły się trzaskiem płomieni, liżących wszystko, co poddawało się ich morderczej potędze. Ktoś wykrzykiwał z przejęciem zaklęcie uzdrawiające, inny próbował gasić szatę brata energicznymi uderzeniami grubej rękawicy, kolejny cały się trząsł nerwowo trzymając poparzonej ręki. Czysty chaos.
Powstał z trudem i przyjrzał się temu ponuremu pejzażowi mrużąc oczy. Odwrócił wzrok w gniewie i zacisnął szczęki tak mocno, że lord Nasher słyszał trzask jego zębów. Westchnął i oblizał usta, jakby dając sobie dodatkowy czas na przemyślenie całej sytuacji. Jednak ona była klarowna. Nie mógł się tego spodziewać. Nie czuł litości, lęku czy wyrzutów sumienia. Był jedynie zdeterminowany, aby dorwać i należycie ukarać tych głupich skurwysynów.
- Wchodzimy. Cwaniaki wyciągnęli ostatniego jokera z rękawa, na kolejny taki ruch nie mają czasu. - Powiedział beznamiętnie i z maską nie wyrażającą absolutnie niczego prócz ponurej determinacji. Przeładował kuszę i nie patrząc na resztę swoich ludzi, wkroczył pierwszy do podziemi.
Weszliście wszyscy, w możliwie najbezpieczniejszym szyku, idąc możliwie najostrożniej. Jeditt tym razem kroczył na przedzie, samemu przepatrując teoretycznie znaną, lecz teraz jeszcze bardziej zdradliwą niż poprzednio drogę.
W korytarzu było tak samo zimno, wilgotno, ciemno i podziemnie, jak wcześniej. Szliście możliwie najciszej, co oznaczało, że przemieszczacie się nieco wolniej, nie słyszałeś jednak waszej zwierzyny. Nieco dalej zastaliście wielkie, mechaniczne drzwi, które przy pierwszej wizycie rozbrajał pewien pechowo pomysłowy elf, otwarte na oścież. Za nimi sprytnie ukrytą, przezornie pozostawioną na miejscu pułapkę z dwóch rozpiętych w poprzek korytarza linek. Widać obaj uciekinierzy, posługując się magią lub spostrzegawczością, zdołali pokonać je nienaruszeni.
Wiedzieliście jednak, że zgodnie z twym stwierdzeniem nie mogą być daleko. Jednak gdy dotarliście do rozgałęzienia z trojgiem zamkniętych drzwi, również ich tam nie było.
Jeditt skoncentrował się na moment, po czym potrząsnął głową.
- Nie jestem w stanie wyczuć ich magii, moc demona zagłusza wszystko. Nie wiem przez które przeszli, tak jak nie wiemy dokąd prowadzą środkowe drzwi i te po lewo. Dotąd przechodziliśmy tylko przez te, które prowadzą do księgi. Rozdzielać się, milordzie?
Pokręcił przecząco głową. - Absolutnie, szkoda czasu i ludzi. Wiemy dokładnie, jaki jest cel ich wędrówki i tam też zmierzamy. Księga. Przy odrobinie szczęścia wyprzedzimy ich i zastawimy małą zasadzkę. - mówiąc to, przekroczył dobrze znajome drzwi.