Sesja Matta

Jedi zaśmiał się krótko.
- Nie nie, Riahl, możesz być pewny, że nie planuję dla was i siebie innych "niespodzianek" tego typu. Tym bardziej, że niebawem powinniśmy być na miejscu. Jeśli to wszystko... - spauzował sugestywnie.
Kiwnąłem głową, że to wszystko. Postanowiłem wykorzystać pozostały nam czas na przygotowanie się do powierzonych nam zadań.
- Tak, tak. Ja za każdym razem mówię co innego. - Aha. I?

- I nic. Uważam to za cnotę. (...) Dziennikarka pyta mnie, czemu ciągle zmieniam zdanie, a ja jej odpowiadam: "Żeby się uwiarygodnić". - "Uwiarygodnić"?

- Oczywiście. Bo zawsze mówię to, co w danej chwili czuję. Nie kalkuluję, nie kombinuję. Uwiarygodniam się przez to, że sobie zaprzeczam. - Przewrotne.

- Tak. I jutro temu zaprzeczę.
[ Ilustracja ]

Czas upływał w charakterystycznym, melancholijno - medytacyjnym trybie. Zmienił się on dopiero po mechanicznym ogłoszeniu pilota - droida, który powiedział przez głośnik.
- Tu kapitan. Z przyjemnością ogłaszam, że szczęśliwie dotarliśmy na miejsce. Witamy w stolicy Republiki.
Nie tyle ujrzałeś, co poczułeś obraz tego miejsca. Cała planeta z jej nieopisanym wdziękiem i zgiełkiem, bezmiarem żywych istot najrozmaitszych gatunków, ras i rodzajów. Autostrady pędzących myśli, powietrzne tunele unoszących się chęci wraz ze zgiełkiem zderzających się wzajemnie ambicji i dążeń. Moc pulsowała tu wszystkimi barwami i językami. Tu, w samym centrum wielokulturowej, polietnicznej i przerażającej rozmiarem stolicy galaktyki.

Byłem tu już kilkanaście razy w życiu i choć nigdy nie lubiłem takich skupisk, tutaj zawsze wracałem z wielką chęcią. Coś podświadomie ciągnęło mnie do tego zbiorowiska najróżniejszych istot, coś ciężkiego do określenia. Gdy tylko droid oznajmił, że przybyliśmy na miejsce, momentalnie zebrałem swój ekwipunek i ruszyłem w stronę wyjścia ze statku. Byłem niemal pewien, że mimo żwawych ruchów Sa`as i Harlan będą tam przede mną. W końcu coś zaczynało się dziać, mogliśmy przejść do działania!
- Tak, tak. Ja za każdym razem mówię co innego. - Aha. I?

- I nic. Uważam to za cnotę. (...) Dziennikarka pyta mnie, czemu ciągle zmieniam zdanie, a ja jej odpowiadam: "Żeby się uwiarygodnić". - "Uwiarygodnić"?

- Oczywiście. Bo zawsze mówię to, co w danej chwili czuję. Nie kalkuluję, nie kombinuję. Uwiarygodniam się przez to, że sobie zaprzeczam. - Przewrotne.

- Tak. I jutro temu zaprzeczę.
Tak się akurat złożyło, że do stojącego u wyjścia Harlana dołączyłeś jednocześnie z Kaileen.
- Gotowi na pławienie się w kloace galaktycznej dyplomacji? - zagaił radośnie, gdy korweta podchodziła do lądowania, hałasując hamującymi silnikami.
Zdobyłem się nawet na lekki uśmiech, bo pomimo zdarzenia, które nastąpiło podczas lotu, sam czułem dreszczyk emocji. - Jestem gotowy, Mistrzu Harlanie. - Aż sam zdziwiłem jak te proste słowa sprawiły mi radość, jak za pierwszym razem, gdy zostałem wysłany na misję przez Radę. Zdecydowanie byłem gotów.
- Tak, tak. Ja za każdym razem mówię co innego. - Aha. I?

- I nic. Uważam to za cnotę. (...) Dziennikarka pyta mnie, czemu ciągle zmieniam zdanie, a ja jej odpowiadam: "Żeby się uwiarygodnić". - "Uwiarygodnić"?

- Oczywiście. Bo zawsze mówię to, co w danej chwili czuję. Nie kalkuluję, nie kombinuję. Uwiarygodniam się przez to, że sobie zaprzeczam. - Przewrotne.

- Tak. I jutro temu zaprzeczę.
Korweta zatrzymała się wreszcie, a drzwi otworzyły się. Na pomoście prowadzącym na waszą platformę lądowiska stały już trzy osoby.
- Mistrzu Harlanie, witamy na Coruscant. W imieniu marszałka senatu chciałbym wyrazić radość, że zdołałeś dotrzeć... - rozpoczął mężczyzna. Wszystko zaczęło opływać w etykietę, konwenanse i fałszywe uśmiechy.
Słuchałem tych wszystkich uprzejmości jednym uchem, ale tak naprawdę całym sobą chłonąłem otoczenie. Przestawiłem się na jakby inny tryb działania - sondowanie tego, co mnie otacza. Byłem pewien, że Harlan i Kaileen poradzą sobie świetnie z formalnościami. Ja postanowiłem już teraz zacząć wyławiać z aur napotkanych osób jakieś niepokojące sygnały, małe kłamstewka, złe zamiary czy inne przydatne informacje.
- Tak, tak. Ja za każdym razem mówię co innego. - Aha. I?

- I nic. Uważam to za cnotę. (...) Dziennikarka pyta mnie, czemu ciągle zmieniam zdanie, a ja jej odpowiadam: "Żeby się uwiarygodnić". - "Uwiarygodnić"?

- Oczywiście. Bo zawsze mówię to, co w danej chwili czuję. Nie kalkuluję, nie kombinuję. Uwiarygodniam się przez to, że sobie zaprzeczam. - Przewrotne.

- Tak. I jutro temu zaprzeczę.
- Także się cieszę z przybycia na Coruscant. - weszła w rolę Kaileen, ściskając dłoń jednego z dyplomatów.
- Panowie, oto mistrz Sa'as i mistrz Riahl, wraz ze mną reprezentować będą stanowisko Zakonu Jedi oraz Tythona - zaanonsował was oficjalnie Harlan
- Mistrzu Sa'as, miło mi poznać, słyszałem dużo dobrego o pani rozmowach z abasadorem Imperium - zwrócił się do niej witający was mężczyzna, a następnie skłonił się tobie - Mistrzu Riahl, to dla mnie zaszczyt, słyszałem o pańskim sukcesie w negocjacjach z senatorem Canisem, gratuluje umiejętności.
Ukłoniłem się lekko, nie odzywając się jednak ani słowem. Już dawno przekonałem się, że w dyplomacji równie ważne, a może nawet ważniejsze niż to, co się mówi jest to, czego się nie mówi. Ciszą można zdziałać cuda, szczególnie gdy ktoś nie może czytać z twoich oczu. Nie mówiąc już o tym, że w moim przypadku była to pusta pochwała - miałem średnią reputację, delikatnie mówiąc i nie przywiązywałem uwagi do komplementów.
- Tak, tak. Ja za każdym razem mówię co innego. - Aha. I?

- I nic. Uważam to za cnotę. (...) Dziennikarka pyta mnie, czemu ciągle zmieniam zdanie, a ja jej odpowiadam: "Żeby się uwiarygodnić". - "Uwiarygodnić"?

- Oczywiście. Bo zawsze mówię to, co w danej chwili czuję. Nie kalkuluję, nie kombinuję. Uwiarygodniam się przez to, że sobie zaprzeczam. - Przewrotne.

- Tak. I jutro temu zaprzeczę.
Ten festiwal masła i wazeliny trwał jeszcze kilka minut. Nie wynikło z niego nic konkretnego, przynajmniej oficjalnie.
- Oto Ngyujen Fang, szef kancelarii marszałka senatu, jeden z najbardziej doświadczonych, zdolnych i zakłamanych ludzi, jacy przechadzają się po salach senatu - oznajmił pogodnie Harlan, gdy trzej mężczyźni oddalali się od waszego statku - Znany jest ze swojego wydatnego wpływu na marszałka, kontaktów z mafią, którą w razie potrzeby umie potrząsnąć, a także zamiłowania do luksusowych dziwek - uzupełnił tonem przewodnika turystycznego.
Chłonąłem informacje przekazywane przez Harlana i zastanawiałem się jak można by je wykorzystać w przyszłości. - To ostatnie można zresztą obrócić przeciwko niemu. Nie, żeby ujawnienie tego było czymś groźnym - jak sam mówisz jest z tego znany. Może to być jednak łatwy sposób na przedostanie się do niego bez robienia zamieszania. - Uśmiechnąłem się niewinnie w stronę Sa`as.
- Tak, tak. Ja za każdym razem mówię co innego. - Aha. I?

- I nic. Uważam to za cnotę. (...) Dziennikarka pyta mnie, czemu ciągle zmieniam zdanie, a ja jej odpowiadam: "Żeby się uwiarygodnić". - "Uwiarygodnić"?

- Oczywiście. Bo zawsze mówię to, co w danej chwili czuję. Nie kalkuluję, nie kombinuję. Uwiarygodniam się przez to, że sobie zaprzeczam. - Przewrotne.

- Tak. I jutro temu zaprzeczę.
- Sugerujesz coś Riahlu? Żebyś nie skończył, jak jeden znany mi facet... - zaczęła groźnie, po czym dodała łagodniej:
- Jak trzeba będzie, to najwyżej mogę mu trochę potowarzyszyć
- Spokojnie, spokojnie, to tylko propozycja. - Roześmiałem się i uniosłem ręce w geście pojednania. -Może nie będzie wcale potrzeby nad nim pracować. Czas pokaże, prawda Mistrzu Harlanie? I właściwie co teraz?
- Tak, tak. Ja za każdym razem mówię co innego. - Aha. I?

- I nic. Uważam to za cnotę. (...) Dziennikarka pyta mnie, czemu ciągle zmieniam zdanie, a ja jej odpowiadam: "Żeby się uwiarygodnić". - "Uwiarygodnić"?

- Oczywiście. Bo zawsze mówię to, co w danej chwili czuję. Nie kalkuluję, nie kombinuję. Uwiarygodniam się przez to, że sobie zaprzeczam. - Przewrotne.

- Tak. I jutro temu zaprzeczę.
- Teraz proponuję udać się na kwatery. Każde z was dostanie zapewne osobny apartament w hotelu senatorskim. Rozgośćcie się tam, przejdźcie po salach konferencyjnych, kawiarniach, restauracjach. Na pewno kręci się tam sporo polityków, a i obsługa może wiedzieć sporo o tym, co nas interesuje - tłumaczył radośnie Harlan - Na początek dobrze by było porozmawiać z hrabią Organa. Książę Loran już dawno wypiął się na Republikę i bardzo na rękę był mu Traktat, bo dzięki temu z ramienia Imperium utrzymuje swój chwiejny stołek, a tak się składa, że ród Organa należy do tej frakcji, która w zaangażowaniu Imperium w konflikt na Balmorze pełnego formatu upatruje swą szansę na osłabienie Lorana. A to jest z kolei na naszą rękę - spojrzał na Twi'lekankę - Kaileen, myślę, że to będzie dobre na początek, Organa to rozsądny, choć charakterny człowiek. Riahl - spojrzał na ciebie - Tobie polecałbym dowiedzieć się jak tam zdrowie gubernatora Ord Mantell. Pan Henry jest starym wyjadaczem, po łokcie unurzanym w korupcję, ale jego głos może być potrzebny, bo jest także niegdysiejszym donem koreliańskiej mafii, która w tamtejszym domowym burdelu rozdaje niezłe karty. On też może być rad z odciągnięcia Imperium od wspierania jego konkurencji na Mantell na rzecz konfliktu na Balmorze. Może być z nim ciężko, ale wierzę, że sobie poradzisz. W ostateczności spróbuj poprosić o "radę" Fanga, jak mówiłem zna się na tym typie "interesów", ale tam też musisz się pilnować.
Harlan sprawdził godzinę i stwierdził.
- Proponuję, żebyśmy spotkali się na kolacji w hotelu za jakieś dwie godziny i omówili co zdołamy ustalić. Ja w tym czasie spotkam się z paroma starymi znajomymi. Jak sądzicie? - zapytał na koniec.
- W porządku. Pójdę do niego. Nie wiem, czy w te dwie godziny zdążę to załatwić, bo chciałam jeszcze obejść kilka miejsc, ale najwyżej podejdę do niego później. - przyjęła koncepcje Kaileen. - W takim razie do zobaczenia za dwie godziny.
- Lecę, pędzę. - Mruknąłem bardziej sam do siebie i już mnie nie było. Czasem łatwiej mi się działało, gdy ktoś mówił mi co mam robić. Harlan wydawał się wiedzieć co robi, dlatego też bez szemrania poszedłem odszukać gubernatora Ord Mantell. Kroczyłem sobie spokojnie przez korytarze, obserwując reakcje mijających mnie ludzi. Niektórzy pulsowali lekkim zdziwieniem, inni przychylnością, a jeszcze inni zwykłym strachem. Nie dostrzegałem jednak nic niepokojącego. Na wszelki wypadek postanowiłem pokluczyć trochę, aby zgubić ewentualny ogon.
- Tak, tak. Ja za każdym razem mówię co innego. - Aha. I?

- I nic. Uważam to za cnotę. (...) Dziennikarka pyta mnie, czemu ciągle zmieniam zdanie, a ja jej odpowiadam: "Żeby się uwiarygodnić". - "Uwiarygodnić"?

- Oczywiście. Bo zawsze mówię to, co w danej chwili czuję. Nie kalkuluję, nie kombinuję. Uwiarygodniam się przez to, że sobie zaprzeczam. - Przewrotne.

- Tak. I jutro temu zaprzeczę.
[ Ilustracja ]

Póki co nie miałeś żadnych towarzyszy incognito, choć trudno stwierdzić, czy powinieneś się ich spodziewać. Przynajmniej od razu. Pokonawszy kawałek ulicy, a następnie kolejne piętra drapiącego chmury apartamentowca, dostałeś się do senatorskiego klubu, na dwudziestym drugim piętrze hotelu. Niezwykle obszerny hol, z ogromnym kwadratowym barem w samym środku sali i dość sporą ilością gości. Siedzących przy stolikach, stojących przy barze, siedzących przy barze, czytających holo-dzienniki, spożywających posiłki, trunki, rozmawiających głośno, szeptem, ze śmiechem lub gniewem. Politycy, kelnerzy, barmani, droidy-kelnerzy, droidy-barmani, klezmerzy zalewający salę strumieniem dźwięków.
Nie starałem jakoś bardzo się ukrywać, po prostu wszedłem sobie do środka i przystanąłem, przez chwilę sondując salę w poszukiwaniu tej jednej, konkretnej aury. Muzyka mile łechtała mi zmysł słuchu, który wyczulony miałem dość dobrze. W końcu postanowiłem podejść do jednego z barmanów i swobodnie zagaiłem: - Szukam gubernatora Ord Manell, nie widziałeś go może gdzieś tutaj? - mówiąc to przesunąłem w jego stronę kartę chipową o wartości, która powinna go zadowolić. Nie byłem głupi, tu nic nie było za darmo.
- Tak, tak. Ja za każdym razem mówię co innego. - Aha. I?

- I nic. Uważam to za cnotę. (...) Dziennikarka pyta mnie, czemu ciągle zmieniam zdanie, a ja jej odpowiadam: "Żeby się uwiarygodnić". - "Uwiarygodnić"?

- Oczywiście. Bo zawsze mówię to, co w danej chwili czuję. Nie kalkuluję, nie kombinuję. Uwiarygodniam się przez to, że sobie zaprzeczam. - Przewrotne.

- Tak. I jutro temu zaprzeczę.
- Oczywiście, pan gubernator siedzi tam, na rogu - wskazał sam skraj baru, przy którym siedział niski, gruby, łysy jegomość o odpychająco ciemnej aurze, jednocześnie nalewając ci małą szklankę mocnej, koreliańskiej whisky w sam raz pod chuch. - Pan Henry często przychodzi tu o tej porze, lubi napić się w spokoju.
Skinąłem głową i podziękowałem za informację i trunek. Wybadałem jeszcze czy jegomość nie dorzucił mi przypadkiem czegoś do whisky i ruszyłem w stronę gubernatora. Nie podobał mi się, aż śmierdziało od niego złymi intencjami. Mimo to nie pierwszy raz musiałem taplać się w takim bagnie, wywołałem więc na twarz lekki uśmiech znamionujący pewność siebie i w końcu byłem już obok Henry`ego. - Dzień dobry, panie Henry. - zagaiłem jak do starego znajomego i dosiadłem się do jego stolika. -Ma pan chwilę, aby porozmawiać? - Wydawało mi się oczywiste, że będzie wiedział z kim ma do czynienia, ale wolałem dać mu chwilę czasu.
- Tak, tak. Ja za każdym razem mówię co innego. - Aha. I?

- I nic. Uważam to za cnotę. (...) Dziennikarka pyta mnie, czemu ciągle zmieniam zdanie, a ja jej odpowiadam: "Żeby się uwiarygodnić". - "Uwiarygodnić"?

- Oczywiście. Bo zawsze mówię to, co w danej chwili czuję. Nie kalkuluję, nie kombinuję. Uwiarygodniam się przez to, że sobie zaprzeczam. - Przewrotne.

- Tak. I jutro temu zaprzeczę.
← Star Wars
Wczytywanie...