Śluza ma wielkość na tyle dużą, by mógł się w niej zmieścić na styk transporter. Jej środkowa część, która rozsuwa się w charakterze osobowych drzwi, jest wyraźnie rozerwana, czy też raczej rozdrapana od środka. Dziura jest na tyle duża, że bez problemu mógłbyś się w niej zmieścić.
Nie zważając na twoje oględziny, Yartaj na siłę i chama pcha się do środka krokiem zdobywcy.
Nieee.... tak dobrze, to raczej nie ma. Chyba, że wyczołgałaby się na brzuchu z łbem tuż przy ziemi. Ale nawet gdyby była na tyle mała i uparta, by to zrobić, to za cholerę nie zmieściłaby się za żaden z dwóch winkli, które rozgałęziają korytarz wejściowy na dwa oddzielne korytarze w lewo i prawo, pomiędzy którymi stoi Yartaj, wciskając różne guziczki swoich różnych zabawek ustawiając je na odpowiedni tryb.
- Po jaką cholerę za mną leziesz? Nie licz na ochłapy. - rzucił ci przez ramię, nie zaszczycając spojrzeniem, zmieniając opcje uzbrojenia.
Statek zdaje się być zupełnie opuszczony. Idziesz korytarzem, po bokach którego umiejscowione są kajuty załogi. Okręt nie wygląda na zniszczony od środka. Jedynie szybko migające wzdłuż sufitu niebieskie światełka wskazują drogę do wyjścia, zupełnie jak przy procedurze awaryjnej.
Rozglądam się za terminalem, na którym byłoby napisane co i gdzie się zepsuło. Szukam słów takich jak "contamination" oraz "critical". Oglądam też korytarz pod kątem śladów bytności Żmij.
Jak dotąd nie widzisz nikogo ani nic, poza drzwiami. Gdy dotarłeś mniej więcej do połowy korytarza, zobaczyłeś, że jedne z drzwi do kajuty po lewej stronie, jakieś 8 metrów przed tobą, otwierają się i zamykają, nie mogąc się domknąć. Wytężając wzrok dostrzegasz... but, blokujący drzwi, od którego odbijają się, otwierając ponownie. Ciężki, czarny but.
BUT rzucił się na ciebie, kłapiąc wściekle podeszwą. Ostre jak brzytwa sznurówki zacisnęły się w okół twojej szyi, odbierając dech. Pociemniało ci w oczach, język trzepotał szaleńczo...
[A, sory, nie ta bajka]
Parę kroków - w bucie zauważasz nogę. Jeszcze parę kroków - noga kończy się, jak to noga, na wysokości uda, powyżej którego jest... Nic, a dokładniej rzecz biorąc kłębowisko bliżej nie określonych flaków i czegoś, co zalało podłogę i część ścian, parując i śmierdząc ohydnie.
Drzwi odbijają się od buta z nogą.
Podłoga, ściany, a nawet sufit niewielkiego pomieszczenia nosiły ślady wypalenia. Dokładniej rzecz ujmując, widziałeś różnej wielkości dziury po czymś cholernie żrącym, co na tyle mocno naruszyło strukturę podłogi, że trzyma się chyba tylko na słowie honoru. W wejściu leży plątanina flaków i czegoś chitynowo czarnego. "Typ organów: ludzki / Typ organów: xenomorficzny; prawdopodobieństwo błędu: 42%" - wykazała szczątkowa analiza leżących w pomieszczeniu szczątków. Rodzaju wszechobecnego smrodu nie sposób było zanalizować ani określić.
Zaglądam, zachowując czujność, do pomieszczenia. Skąd to wylazło? I co to zabiło? Staram się ogarnąć, w jakis sposób biegną kanały rewizyjne i wentylacyjne statku, żeby wywnioskować na tej podstawie, gdzie znajduje się jakiś rodzaj zacisznej, przytulnej centrali systemów podtrzymywania życia.
Pokój okazuje się być zwykłą, ciasną kajutą szeregowego żołnierza, który albo usiłował się w niej zabarykadować i nie zdążył, albo próbował z niej wyjść i też nie zdążył, bo został śmiertelnie zaskoczony.
Nigdy nie byleś na statku ludzi, ale całość wygląda dość przyzwoicie od strony technologicznej (choć surowo). Bardziej na podstawie inteligencji, niż analizy technicznej poszczególnych elementów stwierdzasz, że różne urządzenia odpowiadające za różne funkcje życiowe i energetyczne muszą znajdować się w różnych częściach okrętu. Część niewątpliwie pod pokładem, część na wyższych piętrach. Jeśli szukasz centrum dowodzenia, to logiczne by było, że znajduje się na najwyższym piętrze, choć kto tam trafi za ludźmi i ich logiką.
Centrum dowodzenia z całą pewnością jest na jakiejś idiotycznej iglicy. Nieraz zdarzało się, że po trafieniu w wieżyczkę okręt był ewakuowany, zupełnie jakby zabrakło dowództwa. Ale maszynownia... Ludzkie okręty mają zwykle napęd z tyłu. Rożsądnie założyć, że maszynownia i tego rodzaju pomieszczenia też będą z tyłu. I prawdopodobnie niedaleko od części towarowej, nikt nie jest na tyle głupi, żeby separować towar od napędu. Cóż, w drogę.
Ruszam szybkim truchtem przez korytarz, dążąc na rufę.
Dobiegając do najbliższych schodów nie zauważasz żadnych śladów walki lub obecności kogo / czegokolwiek. Słyszysz jednak ślady takiej obecności. Głuche dudnienie z przeciwnej części tego pokładu. Małe eksplozje. Yartaj. I rozlegający się chwilę potem wściekły syk, gdzieś z wyższych pokładów.
Pędzę na górę. Wygląda na to, że Yartaj wreszcie znalazł swoje zastosowanie. Wyłączam w biegu maskowanie, przeciw Smokom i tak jest bezużyteczne, a Yartaj nas dawno zdradził. W lewą dłoń łapię shuriken, złożony, ale gotowy do ciosu.
Dźwięk wystrzałów przycichł, lecz echo wściekłego syknięcia nadal obijało się po korytarzach. Wchodząc po schodach na pierwszy poziom zauważyłeś dwa Trutnie biegnące po suficie w kierunku poprzecznego korytarza, który prowadził na drugą stronę pokładu, zapewne do Yartaja. Wściekłe, w pośpiechu, nie zauważyły cię.
Odruchowo rzucam w jednego z nich shurikenem, nie próbując go przekroić, tylko raczej przyszpilić do sufitu. Prawa dłoń machinalnie sięga ku biczowi, ale mija go i łapie włócznię. W tak ciasnym korytarzu użycie bata byłoby niepotrzebnym ryzykanctwem.
Rzut celny, ale przy tak szybkim tempie poruszania się celu urżnąłeś Robalowi ogon. Jak zdążyłeś się już przekonać, to niemal równoznaczne z odcięciem nogi. Truteń zaskrzeczał i spadł z sufitu, nie mogąc utrzymać równowagi. Był jednak nadal w stanie podnieść się i zwrócić w stronę napastnika. Drugi, zaalarmowany wrzaskiem towarzysza również zatrzymał się (na suficie) i spojrzał na ciebie odwracając łeb pod jakimś niemożliwym kątem. Syknął w twoją stronę coś, co na pewno nie mogło być pozdrowieniem i już miał wspomóc okaleczonego osobnika, gdy stwierdził, że przed nim znajduje się lepszy cel. Zobaczyłeś na końcu korytarza sylwetkę Yartaja. Xenomorf na suficie przyspieszył jeszcze bardziej, pędząc w jego stronę, zaś trafiony przez ciebie w pozycji pionowej pobiegł wprost na ciebie.
Szlag! - syknąłem, łapiąc pewnie włócznię. Staram się wycofać z korytarza w stronę klatki schodowej, z której wyszedłem, tak, żeby pierwsza salwa Yartaja nie urwała mi niczego istotnego. Wyczekuję na Karalucha, czekając na atak, trzymając włócznię w odwiedzionej do tyłu prawej dłoni. Gdy będzie już blisko, rozkładam ze szczękiem włócznię, aby sprowokować go do przedwczesnego zwodu, a potem mocno przeszywam go włócznią, celując w miejsce, gdzie się znajdzie. Bez ogona dwóch zwodów nie zrobi, chyba, że go nie doceniam. Ale w końcu to tylko truteń.
Brak ogona dość istotnie upośledził zręczność i szybkość twojej ofiary. Bez problemu wycofałeś się za róg do schodów, co okazało się taktycznie bardzo dobrym posunięciem, gdyż chwilę później podłoga pokładu zadrżała, gdy coś (postawisz ze dwa palce lewej ręki, że pistolet plazmowy) dokumentnie rozpieprzyło połowę poprzecznego korytarza. Kolejne ćwierć chwili później oszołomiony z bólu i wściekłości Truteń dygotał na twojej włóczni, sterczącej mu spod łba na wysokości karku. Kilka razy usiłował dosięgnąć cię łapami, urwanym ogonem i drugą szczęką, ale nawet nie wyrwał ci włóczni z ręki. Półćwierć chwili potem zwisł na niej martwy. Z poprzecznego korytarza przestały wyskakiwać małe niebieskie światełka wskazujące drogę do wyjścia z okrętu.
Zrzuciłem ścierwo z włóczni i otrząsnąłem ją z kwasu. Wyglądam leniwie zza winkla, nosząc jeszcze sobie ślad nadziei, że mój shuriken przetrwał eksplozję. Czaszka Xenomorfa uszkodziła się nieco, zabieram jednak wewnętrzne szczęki, które przymocowuję do rzemyka. Staram się odzyskać shuriken, żeby być gotowym do dalszego polowania.